Rok 1914. Rozpoczyna się wojna, która dopiero później zostanie nazwana pierwszą wojną światową…



Bohaterami jest pięciu mężczyzn – z różnych środowisk i o różnym statusie społecznym – oraz jedna kobieta. Zostają zmobilizowani i wyruszają na front. Każdy jest zaledwie trybikiem w wielkiej machinie wojennej i zostanie w nią wciągnięty, nie mając właściwie poczucia celu ani sensu tego, co się dzieje.

Nie wiadomo, który z nich zginie i w jaki sposób, który wróci do domu, kiedy i w jakim stanie.

Jean Echenoz (ur. w 1947 r.) jest jednym z najwybitniejszych współczesnych pisarzy francuskich. Ukończył socjologię i studia inżynierskie. Debiutował w roku 1979 powieścią Le Méridien de Greenwich. Zasłynął jako autor powieści ludycznych, które, posługując się tonacją pastiszu bądź parodii, odwołują się do formy powieści przygodowej, sensacyjnej, szpiegowskiej czy też czarnego kryminału.
W roku 1983 otrzymał Prix Médicis za powieść Cherokee, a w roku 1999 Prix Goncourt za Je m’en vais (Odchodzę, wyd. polskie 2008).
Po polsku ukazały się także powieści: Ravel (uhonorowany Prix François Mauriac), Długodystansowiec (opowiadający losy Emila Zatopka) oraz Błyskawice (fabularyzowane dzieje niezwykłego wynalazcy Nikoli Tesli) – tworzące cykl trzech różnych, lecz w równym stopniu pasjonujących życiorysów, a także Park (Lac) oraz Przy fortepianie (Au piano).

Jean Echenoz
1914
Przekład: Anna Michalska
Oficyna Literacka Noir Sur Blanc
Premiera: 5 czerwca 2014


Gdy dojeżdżał do miasta, zobaczył ludzi, którzy wychodzili z domów, gromadzili się i szli w stronę placu Royale. Dzień był upalny. Ludzie wyglądali na zdenerwowanych i podnieconych, rozglądali się wokół, nawoływali, wykonywali jakieś gorączkowe gesty. Anthime zostawił rower w domu i dołączył do głównego nurtu płynącego zewsząd w stronę placu, na którym mrowił się już radosny tłum. Wszyscy wymachiwali flagami i butelkami alkoholu, cisnęli się i gestykulowali, ledwie zostawiając wolną drogę dla wozów konnych, które już transportowały grupy mężczyzn. Wyglądali na zadowolonych z mobilizacji. Słychać było gwałtowne dyskusje, głośne śmiechy, hymny i fanfary, patriotyczne okrzyki przerywane końskim rżeniem.

Z drugiej strony placu, obok sklepu z jedwabiami, na rogu ulicy Crébillon, z dala od rozognionego i spoconego tłumu, Anthime spostrzegł Charles’a i z daleka bezskutecznie próbował uchwycić jego spojrzenie. Potem zaczął się do niego przeciskać. Charles miał na sobie swój codzienny strój, w którym chodził do biura w fabryce: dopasowany garnitur i jasny, wąski krawat; trzymał się na uboczu i spoglądał obojętnie na tłoczących się ludzi. Na szyi jak zwykle wisiał mu aparat fotograficzny Rêve Idéal kupiony w sklepie Girard&Boitte. Kierując się w jego stronę, Anthime starał się rozluźnić i usztywnić jednocześnie, co było sprzeczne samo w sobie, lecz nieodzowne, by zwalczyć coś w rodzaju onieśmielenia w kontakcie z bratem, które, niezależnie od okoliczności, zawsze odczuwał. Tamten ledwie spojrzał mu w twarz, skupiając się na sygnecie, który Anthime nosił na małym palcu.

O, powiedział Charles, to coś nowego. I w dodatku nosisz go na prawej ręce. Zwykle nosi się na lewej. Wiem, przyznał Anthime, ale to nie dla ozdoby, tylko dlatego, że boli mnie nadgarstek. Ach tak, zgodził się łaskawie Charles, i to ci nie przeszkadza, kiedy podajesz ludziom rękę. Rzadko podaję ludziom rękę, odpowiedział Anthime, ale mówię ci, że to na ból nadgarstka. Jest trochę toporny, ale skuteczny. To coś magnetycznego. Magnetycznego, powtórzył Charles z nieznacznym uśmieszkiem i jednocześnie dmuchnął lekko przez nos, potrząsnął głową, wzruszył ramionami, odwrócił wzrok — wszystko to w ciągu sekundy, i Anthime znów poczuł się upokorzony.

A tak w ogóle, próbował kontynuować, wskazując kciukiem ludzi z transparentami, co o tym myślisz? To było nieuniknione, odpowiedział Charles, mrużąc jedno ze swoich zimnych oczu, drugie przykładając do wizjera aparatu, ale góra dwa tygodnie i będzie po wszystkim. Nie jestem tego taki pewien, Anthime pozwolił sobie na sprzeciw. Jutro się okaże, powiedział Charles.

 
Wesprzyj nas