Ona nie pamięta, kim była… On jest jedynym mężczyzną, któremu może zaufać…


Oszałamiająco piękna kobieta budzi się w łożu nieznajomego; cudem uratowana z lodowatych wód Tamizy, niczego nie pamięta. Okazuje się, że po wypadku trafiła pod opiekę enigmatycznego, czarującego Granta Morgana. Jej życie jest teraz w jego rękach, a ona w głębi serca podejrzewa, że z kimś ją pomylono…

Jako jeden z najbardziej pożądanych, a jednocześnie nieosiągalnych kawalerów w Londynie, Grant Morgan wie wszystko o kobietach. Ta, która znalazła się w jego ramionach, wydaje się tak niewinna, tak krucha, że musi ulec jej urokowi. Obdarzywszy tajemniczą piękność uczuciem, postanawia rozwikłać zagadkę jej przeszłości i odkryć prawdę, jakakolwiek by ona nie była…

Lisa Kleypas (ur. 1964) – bestsellerowa amerykańska pisarka, laureatka nagrody RITA, autorka licznych współczesnych i historycznych romansów, które mają swoje wierne czytelniczki na całym świecie.

Lisa Kleypas
Bez pamięci
Tłumaczenie: Agnieszka Myśliwy
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 8 kwietnia 2014

Rozdział 1

Gdy tylko Grant Morgan zobaczył tę kobietę, pomyślał, że – pomimo swej urody – nigdy nie zostanie ona niczyją żoną.
Szedł za wodniakiem przez kłębiącą się mgłę, która przywierała do skóry i skraplała się na jego wełnianym płaszczu. Obie dłonie włożył głęboko do kieszeni, wzrokiem niezmordowanie lustrował okolicę. Tamiza wyglądała na tłustą w nikłym świetle latarni zwisających z masywnych bloków granitu przy nabrzeżu. Dwa lub trzy małe promy przewoziły pasażerów przez rzekę, podskakując na wodzie jak zabawki.
Lodowate fale rozpryskiwały się na stopniach i skarpie nasypu. Zimny marcowy wiatr drażnił twarz i uszy, uparcie próbując dostać się za kołnierz. Grant opanował dreszcz, utkwiwszy wzrok w chlupoczącej czarnej rzece. Nikt nie przetrwałby więcej niż dwadzieścia minut w tak lodowatej wodzie.
– Gdzie jest ciało? – Zmarszczył niecierpliwie brwi. Sięgnął do kieszeni płaszcza i dotknął koperty kieszonkowego zegarka. – Nie mam czasu.
Wodniak potknął się, gdy wykręcił głowę, by spojrzeć na niego do tyłu. Zmrużył oczy w otaczającej ich żółtoszarawej poświacie.
– Pan jesteś Morgan, prawda? Pan Morgan we własnej osobie… Nikt mi nie zawierzy, jak powiem. Człowiek, który strzeże króla… Żem nie myślał, że posyłają was do takiej brudnej roboty.
– Niestety – mruknął Grant.
– Tędy, panie szanowny… uważać na ten stopień. Schody są śliskie od wody, musowo w taką mokrą noc.
Zaciskając zęby, Grant utorował sobie drogę do małej, przemoczonej postaci, która leżała na schodach. Jako detektyw nieraz widywał martwe ciała, ofiary utonięć należały do kategorii najmniej przyjemnych widoków. Ciało leżało twarzą do ziemi, była to bez wątpienia kobieta. Wyglądała jak szmaciana lalka podpierająca się pod boki, którą zgubiło nieostrożne dziecko, halka i spódnica kleiły się do jej nóg. Grant przykucnął, zacisnął dłoń w skórzanej rękawiczce na jej ramieniu i zaczął ją przewracać. Wzdrygnął się instynktownie, przestraszony, gdy zaczęła kaszleć i wymiotować słoną wodą; jej ciałem wstrząsnęły spazmy. Wodniak krzyknął z przerażenia, po czym podszedł bliżej.
– Żem myślał, że nie żyje. – Jego głos drżał ze zdumienia. – Był z niej zimny trup, przysięgam!
– Idiota – mruknął Grant. Jak długo leżała tu na mrozie ta biedna kobieta, gdy wodniak czekał na detektywa z Bow Street, po którego posłano? Jej szanse przeżycia byłyby o wiele większe, gdyby natychmiast się nią zajęto. Przewrócił kobietę na plecy i ułożył sobie jej głowę na kolanie; długie włosy zmoczyły mu spodnie. Jej skóra była trupio blada w nikłym świetle, wyczuł opuchliznę na czaszce.
Nawet w takim stanie delikatne, wyraźne rysy twarzy były rozpoznawalne. Znał tę kobietę.
– Mój Boże! – szepnął. Postawił sobie za cel, by nigdy niczemu nie dać się zaskoczyć… lecz znaleźć Vivien Rose Duvall w takiej sytuacji… Było to niepojęte.
Rozchyliła powieki, oszołomiona przeczuciem nieuniknionej śmierci. Vivien jednak nie poddawała się bez walki. Zaszlochała i poderwała się do góry, musnęła dłonią klapę jego kamizelki, podejmując słaby wysiłek, by się ratować. Wyrwany z osłupienia Grant zamknął ją w ramionach, przycisnął do piersi i podniósł. Była drobna i szczupła, lecz przesiąknięta wodą suknia niemal podwajała jej ciężar. Mruknął z niezadowoleniem, gdy lodowata słona woda przemoczyła mu ubranie.
– Zabierzesz ją pan na Bow Street, panie Morgan? – zapytał wodniak, biegnąc za Grantem, który pokonywał po dwa stopnie naraz. – Ja też bym poszedł, podał nazwisko panu Rossowi. Żem oddał komuś przysługę, no nie, żem znalazł damę, zanim wykitowała. Nie szukam podzięki, jasna sprawa… tak trza było postąpić… ale może jaka nagroda… no nie?
– Odszukaj doktora Jacoba Linleya – rzucił szorstko Grant. – O tej porze przesiaduje zazwyczaj w kawiarni Toma. Powiedz mu, by przyjechał do mojej rezydencji na King Street.
– Nie da rady! Trza pracować, wiesz, pan… Przepadło mi już dzisiaj pięć szylingów.
– Otrzymasz zapłatę, gdy przyprowadzisz Linleya na King Street.
– A jak go nie znajdę?
– Przyprowadzisz go tam za pół godziny – burknął Grant – albo każę skonfiskować twoją łódź… a tobie załatwię trzydniowy pobyt w więziennej celi. To wystarczająca motywacja?
– Zawsze żem miał pana za porządnego chłopa – odparł ponuro wodniak – dopóki żem pana nie spotkał. Wcale nie jesteś pan taki, jak piszą w gazetach. Godzinami żem siedział w tawernie i słuchał, jak czytają o pana sprawkach… – Odbiegł truchtem, wręcz emanując rozczarowaniem.
Grant wygiął wargi w wyrazie ponurego rozbawienia. Świadom był, jak jego poczynania opisują gazety. Dziennikarze i wydawcy ubarwiali jego osiągnięcia tak, że sam sobie zaczął wydawać się nadludzki. Ludzie uważali go za legendę, a nie za normalnego człowieka z różnymi wadami.
Uczynił zawód detektywa z Bow Street szalenie zyskownym, zarobił fortunę, odzyskując skradzioną własność banków. Od czasu do czasu brał też inne sprawy – odnalezienie porwanej dziedziczki, służba w roli osobistego ochroniarza wizytującego Anglię monarchy, tropienie morderców – lecz banki były jego ulubionymi klientami. Z każdą rozwiązaną sprawą zyskiwał więcej sławy, aż w końcu stał się tematem dyskusji przy stolikach w każdej kawiarni i każdej tawernie w Londynie.
Ku jego rozbawieniu śmietanka towarzyska przygarnęła go do swej obwieszonej klejnotami piersi, głośno domagając się jego obecności przy różnego rodzaju okazjach. Mówiono, że bal osiągnie sukces, jeśli jego gospodyni będzie mogła dopisać u dołu zaproszenia: „Pan Morgan będzie obecny”.
Choć cieszył się ewidentną popularnością wśród arystokracji, dla wszystkich było jasne, że do niej nie należy. Był raczej gwarantem rozrywki niż szanowanym członkiem najwyższych kręgów społecznych. Kobiety podniecał jego potencjalnie niebezpieczny charakter, mężczyźni szukali jego przyjaźni, by sami mogli się przez nią wydawać bardziej męscy i światowi. Grant był świadom, że nigdy nie zostanie przez nich zaakceptowany bardziej niż powierzchownie.
Wiedział, że nigdy mu nie zaufają… Znał zbyt wiele ich brudnych sekretów, zbyt wiele słabych stron, lęków i pragnień.
Znów owiało go mroźne powietrze, kobieta w jego ramionach jęknęła i zadygotała. Przygarnął mocniej do piersi ten nieporęczny ciężar, opuścił nabrzeże i przeszedł przez wybrukowaną ulicę pokrytą warstwą błota i łajna. Minął mały kwadratowy plac zastawiony baryłkami z cuchnącą wodą i wozami z połamanymi kołami. Covent Garden pełne było takich podwórek, z których w ciemnościach rozprzestrzeniały się choroby i śmierć. Każdy dżentelmen przy zdrowych zmysłach byłby przerażony perspektywą zapuszczenia się w te rejony miasta, w których roiło się od złodziejów, dziwek, łobuzów i przestępców gotowych zabić za parę szylingów, Grant nie był jednak dżentelmenem. Londyński świat przestępczy nie miał przed nim żadnych tajemnic.
Głowa kobiety opadła na jego ramię, jej słaby zimny oddech musnął jego policzek.
– Cóż, Vivien – mruknął – był taki czas, gdy pragnąłem wziąć cię w ramiona… chociaż nie tak to zaplanowałem.
Nie mógł uwierzyć w to, że niesie przez walące się stragany i otwarte kramy Covent Garden najbardziej pożądaną piękność Londynu. Rzeźnicy i domokrążcy zatrzymywali się, by spojrzeć na niego z ciekawością; gdy przechodził obok, z cieniów wynurzyły się prostytutki.
– Hej, chłopcze! – zawołała jedna z nich o wyglądzie stracha na wróble i zapadniętych policzkach. – Mam tu dla ciebie garnek świeżej śmietanki!
– Innym razem – odparł sarkastycznie, ignorując ochocze krakanie dziwki.
Przeciął północno-zachodni róg placu i dotarł do King Street, gdzie rozpadające się budynki zastąpiły rzędy schludnych miejskich domów, kawiarni i drukarni. Była to czysta, zamożna ulica zamieszkana przez klasę wyższą.
Grant zakupił tu elegancki, przestronny, trzypoziomowy budynek. Tylko krok dzielił go od ruchliwej kwatery głównej na Bow Street, odległość była jednak na tyle duża, by mógł się cieszyć spokojem.
Wspiął się zwinnie po schodach i wymierzył mahoniowym drzwiom mocnego kopniaka.
Gdy nikt się nie pojawił, cofnął się i kopnął raz jeszcze. Nagle drzwi się otworzyły, stanęła w nich gospodyni, głośno protestując przeciwko tak obcesowemu traktowaniu polerowanego drewna.
Pani Buttons była pięćdziesięcioletnią kobietą o miłej twarzy i dobrym sercu, lecz także skrytą, zdecydowaną i o bardzo surowych przekonaniach religijnych. Nie czyniła tajemnicy ze swego potępienia dla profesji, jaką wybrał Grant, czuła wstręt wobec przemocy fizycznej i korupcji, z jaką na co dzień miał do czynienia. Mimo to niezmordowanie usługiwała typom z półświatka, które odwiedzały dom, a wszystkich traktowała z taką samą dozą uprzejmości i rezerwy.
Tak jak pozostali detektywi z Bow Street służący pod dowództwem sir Rossa Cannona Grant do tego stopnia zanurzył się w świecie mroku, że czasami kwestionował różnicę pomiędzy sobą a kryminalistami, których ścigał. Pani Buttons powiedziała mu kiedyś, iż ma nadzieję, że pewnego dnia przejdzie na stronę światła chrześcijańskiej prawdy.
– Mnie się już nie da ocalić – odparł jej wtedy radośnie.
– Lepiej niech pani skieruje swoje ambicje ku bardziej osiągalnemu celowi, pani Buttons.
Gdy gospodyni zauważyła w ramionach swego pracodawcy ociekający wodą ciężar, jej zazwyczaj nieporuszone rysy twarzy zmiękły pod wpływem zdumienia.
– Dobry Boże! – zawołała. – Co się stało?
Grant był już zmęczony niesieniem bezwładnej kobiety.
– Prawie utonęła – odparł zwięźle, przeciskając się obok gospodyni w kierunku schodów. – Zaniosę ją do mojego pokoju.
– Ale jak to? Kto to? – sapnęła pani Buttons, z wysiłkiem dochodząc do siebie. – Czy nie należałoby jej zanieść do szpitala?
– To moja znajoma. Chcę, by ją zobaczył prywatny lekarz. Diabli wiedzą, co zrobiliby jej w szpitalu.
– Znajoma – powtórzyła gospodyni, z trudem nadążając za Grantem. Widać było, iż płonie z ciekawości, lecz nie ośmiela się pytać.
– To w zasadzie dama nocy – dodał sucho Grant.
– Dama no… i przyniósł ją pan tutaj… – Jej głos ociekał dezaprobatą. – Sir, po raz kolejny przeszedł pan samego siebie.
Na jego twarzy zagościł przelotny uśmiech.
– Dziękuję.
– To nie był komplement. Proszę pana, może lepiej przygotuję pokój gościnny?
– Zostanie w moim – oświadczył tonem wykluczającym wszelkie dyskusje.
Marszcząc brwi, pani Buttons poleciła pokojówce, by wytarła kałuże, które zostawiły na mozaikowych parkietach i marmurowej posadzce w holu.
Był taki czas, kiedy Grant nawet nie ośmielał się marzyć, że zamieszka w takim domu z wysokimi oknami, meblami Sheratona i angielskimi ręcznie tkanymi dywanami. Było to całkowite przeciwieństwo zatłoczonego mieszkania, gdzie minęły pierwsze lata jego dzieciństwa – trzech pokojów, w których pomieścić musiało się ośmioro potomstwa księgarza i jego żony. Oraz wielu sierocińców i przytułków, w których zamieszkał potem, gdy ojciec trafił do więzienia dla dłużników, a rodzina się rozpadła.
W końcu trafił na ulicę, aż zlitował się nad nim handlarz ryb z Covent Garden, dał mu stałą pracę i siennik do spania. Tuląc się do ciepłego kuchennego pieca, Grant marzył o czymś lepszym, o czymś więcej, choć jego sny nie przybierały konkretnych kształtów aż do dnia, w którym wpadł na policjanta z Bow Street.
Detektyw patrolował gwarny plac targowy, złapał złodzieja, który ukradł rybę ze straganu handlarza. Grant z szeroko otwartymi oczami obserwował stróża prawa w eleganckiej czerwonej kamizelce, uzbrojonego w kord i pistolety. Wydawał mu się większy, lepszy i potężniejszy niż zwykły człowiek. Młody ulicznik zrozumiał, że jedyną jego nadzieją na uniknięcie marnego losu jest kariera policjanta.
Zapisał się do Pieszego Patrolu w wieku lat osiemnastu, po roku awansował do Dziennego Patrolu, a kilka miesięcy później został wybrany przez sir Rossa Cannona, by zasilić szeregi elitarnego sześcioosobowego zespołu detektywów z Bow Street.
Aby udowodnić swoją wartość, rzucił się w wir pracy z niesłabnącą żarliwością. Każdą sprawę traktował tak, jakby wymagała osobistego poczucia zemsty. Był gotów posunąć się do wszystkiego, by złapać złoczyńcę; pościg za mordercą zaprowadził go nawet raz na drugi brzeg kanału La Manche, do Francji. Sukces gonił sukces i wkrótce Grant zaczął pobierać kolosalne honoraria za usługi świadczone w czasie prywatnym, co jeszcze przysporzyło mu popularności.
Idąc za radą zamożnego klienta, który był mu winien przysługę, zainwestował w towarzystwa żeglugowe i manufaktury tekstylne, zakupił połowę udziałów w pewnym hotelu i kilka rozmaitych nieruchomości w zachodniej części Londynu. Dzięki odrobinie szczęścia i determinacji zaszedł dalej, niż przewidywały dla niego plany boskie czy ludzkie. W wieku trzydziestu lat mógł odejść na emeryturę z pokaźnym majątkiem. Nie mógł jednak zmusić się do rezygnacji ze stanowiska detektywa z Bow Street. Dreszcz emocji płynący z pościgów, czar niebezpieczeństwa były silnymi, niemal fizycznymi potrzebami, których nie był w stanie zaspokoić. Nie rozmyślał nad tym, dlaczego nie potrafi się ustatkować i wieść normalnego życia, był jednak przekonany, że nie świadczy to dobrze o jego charakterze.
Dotarłszy do sypialni, ułożył Vivien na masywnym mahoniowym łożu z baldachimem i z lambrekinami upiętymi na wezgłowiu i w nogach. Większość mebli w domu, w tym również łóżko, została wykonana specjalnie dla niego i dopasowana do jego proporcji. Był wysokim, postawnym mężczyzną, dla którego framugi i belki sufitowe często stanowiły zagrożenie.
– Och, narzuta! – zawołała pani Buttons, gdy ubrania Vivien zmoczyły ciężki aksamit wyszywany złotem i niebieskim jedwabiem. – Zniszczy ją pan zupełnie!
– Kupię inną – odparł Grant, napinając obolałe ramiona i zdejmując przemoknięty płaszcz. Rzucił płaszcz na podłogę, po czym pochylił się nad nieruchomą Vivien.
Zamierzając jak najszybciej pozbawić ją mokrego odzienia, pociągnął za stanik jej sukni. Z jego ust wyrwało się przekleństwo, gdy guziki i haftki nie ustąpiły przez skurczoną od wilgoci wełnę.
Narzekając pod nosem na zniszczoną aksamitną narzutę, pani Buttons podeszła, by mu pomóc, lecz po chwili odsunęła się, wzdychając z frustracją.
– Będzie trzeba ją rozciąć, tak myślę. Czy mam przynieść nożyczki?
Grant pokręcił głową i sięgnął do prawego buta. Jednym zwinnym ruchem będącym wynikiem praktyki wyjął z cholewki nóż z rękojeścią z kości słoniowej i piętnastocentymetrowym spiczastym ostrzem.
Gospodyni otworzyła usta ze zdumienia, gdy zaczął rozcinać gruby stanik sukni, jakby to było masło.
– O mój Boże! – szepnęła.
Grant skoncentrował się na pracy rąk.
– Nikt tak nie operuje nożem jak były sprzedawca ryb z Covent Garden – zauważył drwiąco, rozsuwając na boki suknię i odsłaniając bogactwo białej bielizny. Przemoczona koszulka Vivien przywierała do jej śnieżnobiałej skóry, uwypuklając sterczące różowe brodawki. Grant widział już setki kobiecych ciał, w skąpo odzianej postaci Vivien było jednak coś, co kazało mu się zawahać. Ogarnęło go przemożne uczucie, że narusza coś… kogoś… delikatnego i dziewiczego. Śmieszne, biorąc pod uwagę fakt, że Vivien Duvall była znaną kurtyzaną.
– Proszę pana – oświadczyła gospodyni, ściskając w palcach brzeg dużego białego fartucha – jeśli pan pozwoli, z pomocą pokojówki sama rozbiorę pannę…
– Duvall – podpowiedział cicho.
– Pannę Duvall.
– Zajmę się naszym gościem – mruknął. – Jestem gotów się założyć, że co najmniej regiment mężczyzn dostąpił już zaszczytu oglądania panny Duvall nago. Ona pierwsza powiedziałaby: „Zrób to i do diabła ze skromnością”. – Poza tym po wszystkich niewygodach, jakich doznał tej nocy, doszedł do wniosku, że należy mu się odrobina przyjemności.
– Dobrze, proszę pana. – Gospodyni posłała mu osobliwe, pełne namysłu spojrzenie, jakby podejrzewała, że nie jest sobą. Być może nie był. Dławiło go nieznane uczucie, chłód nocy mieszał się z żarem, który palił jego wnętrze. Z kamienną twarzą wrócił do rozcinania mokrych ubrań. Jeden rękaw, potem drugi… Wreszcie uniósł Vivien i zdarł z niej mokry materiał.
Ktoś wszedł do sypialni przez uchylone drzwi i głośno zachłysnął się powietrzem. Był to Kellow, lokaj, pełen godności młody człowiek z przedwcześnie łysiejącą głową i okrągłymi okularami na nosie. Stanął jak wryty, gdy zobaczył swojego pracodawcę z nożem nad rozebraną nieprzytomną kobietą.
– Och, dobry Boże!
Grant zgromił go wzrokiem.
– Spróbuj się na coś przydać, dobrze? Przynieś jedną z moich koszul. I jakieś ręczniki. A także, jak się nad tym zastanowić, herbatę i brandy. Szybko, pospiesz się.
Kellow już miał coś odrzec, lecz przemyślał sprawę i pobiegł po wymagane drobiazgi.
Grant podał czystą koszulę pani Buttons. Jego pragnienie, by Vivien była ubrana i ciepła, pokonało chęć oglądania jej nagości. Zerkał na nią tylko kątem oka, gdy razem z gospodynią wkładali ręce Vivien do długich lnianych rękawów… jego umysł chciwie chłonął ten obraz, by zachować go na później.
Vivien nie była doskonała, lecz w jej niedoskonałościach kryła się obietnica rozkoszy. Miała uroczo krótki tułów, jak wiele niskich kobiet, rozkosznie krągłe piersi i delikatne kolana.
Jej gładki brzuch wieńczył trójkącik ogniście rudych włosów zaledwie kilka tonów ciemniejszych od słonecznych loków na jej głowie. Nic dziwnego, że była najlepiej opłacaną prostytutką w Anglii. Zmysłowa, śliczna… taką kobietę każdy mężczyzna chciałby zatrzymać w łóżku na wiele dni.
Otulili ją prześcieradłami i ciężkimi pledami, pani Buttons owinęła jej sztywne od soli włosy ręcznikiem.
– To urocza kobieta – szepnęła gospodyni. Jej twarz zmiękła pod wpływem niechętnego współczucia. – I na tyle młoda, by jeszcze zmienić swoje życie na lepsze. Oby Bóg postanowił ją zbawić.
– Nie umrze – odparł Grant lakonicznie. – Nie pozwolę na to. – Musnął dłonią czoło Vivien niczym z kości słoniowej, kciukiem wsunął kosmyk włosów pod ręcznik. Ostrożnie przycisnął zimny okład do skaleczenia na jej skroni. – Ktoś będzie chyba jednak rozczarowany tym, że przeżyła.
– Proszę mi wybaczyć, sir, lecz nie rozumiem… och! – Oczy gospodyni stały się ogromne, gdy Grant musnął czubkami palców szyję dziewczyny, na której widać było ciemne sińce. – To wygląda tak, jakby ktoś próbował… próbował…
– Udusić ją – dopowiedział rzeczowym tonem.
– Kto chciałby zrobić coś takiego? – zastanawiała się na głos pani Buttons, marszcząc czoło z przerażeniem.
– W przypadku większości morderstw, których ofiarą padają kobiety, sprawcą jest mąż lub kochanek. Kobiety obawiają się obcych, podczas gdy zazwyczaj to mężczyźni, których znają, wyrządzają im krzywdę.
Pani Buttons pokręcił głową na tę okropną myśl, wstała i wygładziła fartuch.
– Jeśli pan sobie życzy, sir, poślę po maść na skaleczenia i siniaki panny Duvall, po czym zaczekam na dole na lekarza.
Grant skinął głową. Nawet nie zauważył, gdy gospodyni opuściła pokój. Wpatrywał się w pozbawioną wyrazu twarz Vivien. Delikatnie poprawił okład na jej czole. Pogładził blady policzek czubkiem palca, z jego gardła wydarł się dźwięk ponurego rozbawienia.
– Przysięgałem, że pożałujesz dnia, w którym zrobiłaś ze mnie głupca – mruknął. – Szansa na to nadarzyła się o wiele wcześniej, niż się spodziewałem.

 
Wesprzyj nas