Zostali wychowani w jednym domu rodzinnym, w tym samym pokoleniu. Dzieli ich – tylko, czy aż – sześć lat różnicy? Reprezentują ten sam, czy też odmienne punkty widzenia? Jacy są – podobni, czy zupełnie różni?


Z pojęciem rodzeństwa związane są miłość, zrozumienie, sympatia, troska, lojalność, ale także współzawodnictwo. Związki między rodzeństwem, na ogół silne, bywają pełne emocji, bo bycie rodzeństwem wiąże się z różnorodnością poglądów i charakterów. Podobno jednak ci, którzy mieli rodzeństwo, w trudnych życiowych sytuacjach radzą sobie lepiej.

Czy tak było w przypadku znanych ze swoich artystycznych dokonań braci Grabowskich – Andrzeja i Mikołaja? Książka przybliża ich postaci – co najważniejsze – ich własnymi słowami, poprzez wspomnienia z ich magicznego miejsca, Alwerni.

Każdy z nas ma przecież takie miejsce, z którego wyrósł i został w pewien sposób „obciążony”. Tak o Alwerni, miejscu, w którym Panowie Grabowscy dorastali mówi Mikołaj Grabowski. Ludzie tam mieszkający i ówczesne wydarzenia, które obaj przeżyli, zostały zapisane w pamięci i, w pewnym sensie, wywiezione w świat. Wiele z nich znalazło potem odzwierciedlenie w ich działalności. Bez Alwerni pewne kreacje artystyczne po prostu by nie powstały.

W rozmowie przewijają się ludzie i wydarzenia, drobiazgi i rzeczy naprawdę ważne. Czasem bracia Grabowscy opowiadają o nich takimi samymi słowami, a czasem mają zupełnie inną pamięć pewnych wydarzeń. Publikacja wielokrotnie czytelnika wzrusza – zdarza się, że panowie po sześćdziesiątce mówią sobie coś po raz pierwszy w życiu.

Andrzej Grabowski – aktor filmowy, teatralny i kabaretowy. W jego dorobku artystycznym znalazły się znakomite role w wielu filmach (m.in. „Pod Mocnym Aniołem”, „Drogówka”), serialach (w tym: „Boża podszewka”, „Świat według Kiepskich”) oraz przedstawieniach teatralnych (m.in. „Chory z urojenia”, „Scenariusz dla trzech aktorów”).
Mikołaj Grabowski – aktor, reżyser, pedagog. Dyrektor teatrów w Poznaniu, Łodzi i Krakowie (w tym: Teatr im. J. Słowackiego, Scena STU, Narodowy Stary Teatr). Wyreżyserował wiele znakomitych spektakli, wśród których znalazły się „Kwartet dla czterech aktorów” i „Scenariusz dla trzech aktorów” B. Schaeffera.
Hanna Halek – dziennikarka. Współpracowała z wieloma czasopismami (w tym: z „Machiną”, „Focusem Historia”). Trzykrotnie nominowana w konkursie im. Barbary N. Łopieńskiej za wywiady (m.in. z Janem Nowickim). Obecnie związana m.in. z magazynami „Zwierciadło” i „SENS”. Współautorka książki „Cudowne lata” (Zwierciadło, 2013).

Jak brat z bratem
Andrzej i Mikołaj Grabowscy w rozmowie z Hanną Halek
Wydawnictwo Zwierciadło
Premiera: 21 maja 2014


Hanna Halek: Są ludzie, którzy chcą zapomnieć swoje dzieciństwo. Dla Panów Alwernia, miejsce, które Panów wychowało, jest ważnym, silnym i bardzo pozytywnym kierunkiem życia, dumą. Dlaczego?
ANDRZEJ: Tak, Alwernia to nasz fundament chociażby dlatego, że wszyscy, którzy tam żyli, występowali w pojedynczym egzemplarzu. Jedynym. Tam każdy był indywidualnością. Miał swoje znaczenie i odgrywał ważną rolę. Nie było lepszych i gorszych. Aptekarz był jeden w jedynej aptece – magister Gęsikowski z Krakowa, który sam robił lekarstwa i sprzedawał kryniczankę, którą piło się dla zdrowia. Pani doktor Nawrocka była jedna.
MIKOŁAJ: Dentystka była jedna.
ANDRZEJ: Nawet mi tego nie przypominaj.

Odwołania do wspomnień z Alwerni pojawiają się na prawie trzystu stronach książki ponad 130 razy. Po wspomnieniach z czasów studenckich, po opisie spektakli i zagranych ról obaj bracia wracają do czegoś, co jest „alwernijskie”. Po prostu – niezależnie od tego, w jakim kierunku zdąża rozmowa – wszystkie drogi wiodą do Alwerni.

ANDRZEJ: Gdy zobaczyłem „Pietę” Michała Anioła, to pomyślałem, że w kościele w Alwerni też takie są. Widzi Pani, dlatego tak chętnie wracam do tej mojej Alwerni. Tak naprawdę tylko tam jestem nieskażony tym, co widziałem, i jednocześnie blisko wyobrażeń z mojego dzieciństwa. Rosnące tam niewielkie dęby nadal są dla mnie największymi baobabami na świecie. To mnie porusza. Wspomnienia, korzenie, miejsca, w których już wcześniej bywałem.

Być może wydaje się, że wiemy o obu Panach Grabowskich wiele. Jednak znamy ich na tyle, na ile pozwalają się poznać poprzez swoje dokonania artystyczne. Książka przybliża nam ich postaci, a co najważniejsze, oni sami nam się przedstawiają.
Czytelnika na pewno ciekawi odpowiedź na pytanie, jak obaj bracia się postrzegają?

MIKOŁAJ: Andrzej notorycznie mnie oszukiwał. Nie mówił wszystkiego o sobie. Fakty niewygodne, pomijał. (śmiech) Gdybym wtedy wiedział, że z niego taki zbereźnik, to nie wstawiałbym się za nim, wykluczone. Wierzyłem, że on jest porządnym bratem, takim, jakiego znałem, kiedy miał szesnaście lat, grzecznym, układnym, miłym i pozbawionym złych instynktów. On tymczasem w Krakowie całkiem oszalał. Zaczął używać życia w sposób niedozwolony…
ANDRZEJ: …i nadzwyczajny, dzięki Bogu.
MIKOŁAJ: Chuliganił, ale miał opinię zdolnego. Byłem już asystentem w szkole, więc profesorowie w jakiś sposób odnosili Andrzeja do mnie. Skoro ja byłem bardzo porządny, to on chyba też – tak to funkcjonowało.
ANDRZEJ: Mikołaj z wyróżnieniem zakończył edukację, kujon.

***

Hanna Halek: W młodości Panów Alwernia była wsią. Pięćset dusz w 1955 roku łącznie z niemowlętami. Bardzo trudno było odnaleźć się Wam później w mieście?
ANDRZEJ: Tak, tym bardziej że te pięćset dusz wtedy wydawało się nam naprawdę całkiem sporym zaludnieniem. Gdy spotkaliśmy się w dziesięć lub dwanaście osób, potrafiliśmy stworzyć z nas dwie drużyny piłkarskie i… jedną bramkę. Było też boisko do siatkówki, na które wieczorami starsi ludzie, nasi rodzice, ciocia schodzili się na rynek i grali. W takich miejscach jak Alwernia wszystko jest dużo wyraźniejsze niż w dużych miastach, w których, szczególnie teraz, świat się już rozmywa, a ludzie gonią nie wiadomo dokąd. To była inna, nadzwyczajna optyka. Bez telewizorów. Mogłem czerpać z tego, co widziałem. A widziałem panią Rychłowską, Rogalską, pana Stolarczyka, mojego ukochanego wuja Antoniego „Kolę” Bahra, wuja Franciszka Bahra, rodziców, których bałwochwalczo wielbiłem. Później nie było mi łatwo odnaleźć się w mieście, ale – co ważne – równie trudno było się z Alwerni wydostać. Droga do świata nie była taka prosta. Najpierw trzeba było przejść dwa kilometry w dół stromego wzgórza przez las do stacji Alwernia Regulice. Stamtąd pociągiem do Chrzanowa, gdzie chodziłem do liceum, przesiadka w Bolęcinie, potem w Trzebini, a stamtąd dopiero do Krakowa. Trzydzieści kilometrów pokonywało się w dwie godziny, ponieważ przez jakiś czas jechało się w przeciwnym kierunku. W liceum musiałem wstawać o piątej rano i zachrzaniać z góry po ciemku do stacji. W Chrzanowie czekałem godzinę na lekcje, bo z braku innego połączenia przyjeżdżałem za wcześnie, a po szkole kolejne dwie godziny na pociąg powrotny. W chrzanowskim liceum uczyliśmy się w baraku z falistej blachy, gdzie zimą było tak zimno, że wszyscy siedzieliśmy w kurtkach, a woda w szklankach zamarzała na naszych oczach. Przy żelaznej starej kozie było z kolei tak gorąco, że nie można było wytrzymać. Wszystko to było jednak dla mnie normalne. Tak było, po prostu. Długo nie wyobrażałem sobie innego świata.

MIKOŁAJ: To naprawdę nie było łatwe, proszę wierzyć. Po wyjeździe z Alwerni żyłem w Krakowie, w mieście, żyłem wokół ludzi i wśród ludzi, ludzi, którzy na mnie naciskali i pomiędzy którymi musiałem się nieustannie przeciskać. Mieszkałem najpierw w akademiku, potem w mieszkaniu służbowym teatru, wreszcie w bloku, takim trochę przyzwoitszym niż ten z serialu „Alternatywy 4”, ale był to zwykły komunistyczny blok. Tak naprawdę dopiero gdy po latach wybudowaliśmy z Iwoną dom w Rudnie, poczułem, jakbym wrócił do siebie. Ta przechodząca dróżką kura, o której już wspomniałem, okazała się dla mnie objawieniem. Pamiętam, że gdy zobaczyłem ją po raz pierwszy, stałem i gapiłem się, jak ona sobie szła, chyba z piętnaście minut. Czasem coś dziobnęła. Potem nic, nic się nie działo przed moimi oknami, następnie przeszła sąsiadka, szła długo, bo kulała. Później znów nic się nie działo. Potem samochód na górze przejechał. Nie wiem, ile ten upojny spektakl trwał, ale poczułem się spełniony. Tak, wtedy na powrót zobaczyłem, że istnieje coś indywidualnego, jedynego, odrębnego, tak jak w naszej Alwerni, bo lata w miastach, w cywilizacji, rwetesie były, owszem, piękne, ale często myślałem w panice, że jestem cząstką zupełnie niewyróżnioną. Patrząc na ludzką masę zdawało mi się, że będąc jej częścią, tylko w związku z nią jestem w ogóle. Kim więc ja jestem naprawdę? Wiem, że może nie zabrzmi to wyjątkowo mądrze (a co jest naprawdę mądre na tym świecie), ale tamten kwadrans w Rudnie z udziałem kury był dla mnie na pewno jakimś momentem zwrotnym, powrotem do samego siebie, tego jedynego. Kura patrzyła na mnie, ja na nią, razem patrzyliśmy na kulejącą sąsiadkę. To uświadomiło mi, że jestem na powrót indywidualny, niekoniecznie dlatego, że w grupie moich kolegów reżyserów będę prężył swoją indywidualność i zrobię ten sam tytuł kompletnie inaczej niż oni, bardziej wnikliwie, bardziej osobiście, mądrzej (a może głupiej). Nie. W Rudnie dotarło do mnie, że moje istnienie poszczególne jest faktem samym w sobie, po prostu. A co mi dały miasta? Liczyłem na to, że być może ten natłok informacyjny, ten ścisk i nadmiar nauczą mnie czegoś nowego. Przecież tego potrzebowałem. Że z miliona bezużyteczności, jakie napotykam, jedna mała część zatrzyma się we mnie jako odkrycie samego siebie. Jako nadzwyczajność. Wciąż zadawałem sobie pytanie, czy ja w ogóle jestem w stanie coś indywidualnego, odmiennego wymyślić? Bo był to dla mnie warunek reżyserskiego istnienia. Własny, niepowtarzalny język wypowiedzi. Mam przekonanie, że jeżeli tworzę dwugodzinny spektakl i uda mi się kilka minut jego trwania zrobić tak, że mnie samego on zadziwi, to znaczy, że spektakl jest dobry. W udanym spektaklu tylko kilka minut istotnych, wbijających w fotel mówi o jego wielkości. A reszta? Jest właściwie plewą, trochę mielonką pracującą na minuty oczarowania.

ANDRZEJ: Mam podobne zdanie na ten temat. Myśląc o całym moim życiu w sztuce, po czterdziestu latach w tym zawodzie dochodzę do wniosku, że jeżeli zrobiłem dwa spektakle dobrze, jest to już coś wspaniałego, jeśli jedną rolę zagrałem świetnie, to genialnie. Reszta jest, za przeproszeniem, o dupę potłuc. Choć oczywiście wszystko, o czym mówię, zatopione było we wspaniałym życiu, pełnym przygód, zwrotów akcji, przeprowadzek, podróży.

Fragment rozdziału II „Jak brat z bratem”

 
Wesprzyj nas