Lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte w PRLu – to w ich realiach osadzona jest akcja kolejnej części Sagi.



Kasia oddaje się wychowaniu córeczki, ale ciągnie ją na scenę. Trafia do Paryża, poznaje świat rosyjskich kabaretów, jednak szara polska rzeczywistość stawia ją przed kolejnymi wyzwaniami.

Paryż nie daje za wygraną, wraca tam raz po raz, rozdarta między sprawami zawodowymi we Francji, a życiem rodzinnym w kraju. Stan wojenny, trudne lata 80. a potem wielkie nadzieje związane z czerwcem 1989 r. i powracające pytanie: jak to się skończy?

Saga – napisana ujmującym, ciepłym językiem saga rodzinna, opowiadająca historię matki i córki wobec burzliwych dziejów Polski XX wieku. Uwikłane w historię tworzą wbrew okrucieństwom losu ciepłą i kochającą rodzinę.
Pomimo tragicznych zdarzeń, które są ich udziałem patrzą na świat z radością życia, ciepłą życzliwością i humorem.

Barbara Rybałtowska – pisarka, piosenkarka, autorka tekstów piosenek, aktorka, malarka, autorka wielu powieści i biografii, m.in. Sagi „Bez Pożegnania”, „Szkoła Pod Baobabem”, „Koło Graniaste”, „Mea Culpa”; powieści „Kuszenie Losu” i „Romanse w Paryżu”, biografii „Barbara Brylska w najtrudniejszej roli”.

Barbara Rybałtowska
Jak to się skończy
Saga cz.6
Wydawnictwo Axis Mundi
Premiera: 4 czerwca 2014

Rozdział pierwszy

Mieszkanie w przedwojennej dwupiętrowej kamienicy ministerialnej, otoczonej ogrodem, przy ulicy Mochnackiego niewątpliwie miało wiele zalet i jedną wadę. O niej przekonała się Kasia w ciągu trzech miesięcy od urodzenia Zosi. Nie zainstalowano tam windy. Przedtem, nawet gdy była już w zaawansowanej ciąży, nie miało to znaczenia, ale teraz dźwiganie po schodach na trzecie piętro wózka dziecięcego z zawartością dawało się jej we znaki.
Wprawdzie kilka miesięcy temu zawiadomiono ich o dobiegających końca pracach w ich wyczekiwanym od lat mieszkaniu spółdzielczym, ale zaaferowani zmianami, jakie nastąpiły w ich życiu po pojawieniu się córeczki, nie kwapili się do przeprowadzki, zwłaszcza że poznali już lokalizację i zamieszkanie w świeżo wzniesionym wieżowcu nie nęciło ich zbytnio.
– Wrócę dziś trochę później, mam po pracy konferencję prasową w FSO – powiedział Maciek tamtego dnia, wychodząc.
– Damy sobie radę, nie martw się.
– Nie wątpię. I zadzwoń do spółdzielni. Poproś, żeby przełożyli nasze oglądanie mieszkania na inny dzień. W tym tygodniu nie dam rady.
Kasia, mimo obowiązków macierzyńskich, niezmiennie realizowała też polecenia Maćka spisane na pozostawianych jej kartkach. Lubił być szefem, a ona poddawała się temu bez szemrania.
Spółdzielnia mieszkaniowa była niedaleko, przy Słupeckiej. Wystarczyło przejść na drugą stronę Grójeckiej przez plac Narutowicza. Zamiast dzwonić Kasia postanowiła zajrzeć tam idąc na spacer z córeczką.
Urzędnik rozpoznał ją ze sceny. Był na jakimś koncercie czy „Podwieczorku przy mikrofonie”, w którym brała udział. Dzięki temu przełożenie terminu oglądania mieszkania przyszło bez trudu. Tym bardziej, że owo mieszkanie, jak się okazało, nie było jeszcze gotowe do pokazania.
To dziwne, jak mówienie o pewnych sprawach prowokuje uruchomienie działań ich dotyczących. Bo tego właśnie dnia rozpętała się lawina zdarzeń zapowiadających zmiany.

Kiedy Kasia wtaszczyła na górę wózek ze śpiącą córeczką, drzwi otworzyła jej Matylda ze ścierką w ręce. Była podekscytowana.
– Sprzątam, bo o szóstej ma tu przyjść niejaki Janiszewski z Ministerstwa Komunikacji, były podwładny mojego męża. Teraz pracuje na jego stanowisku. Przypomniał sobie nagle o nas.
– Ładnie z jego strony – powiedziała Kasia. – Rozbiorę Zosię, nakarmię ją i pomogę mamie. A w ogóle to co tu sprzątać, przecież w stołowym jest porządek.
– Daj spokój! Nie na tyle, żeby przyjmować w nim gości.
Kasia wzruszyła ramionami. Uznała, że nie warto na ten temat z Matyldą dyskutować. Przed każdymi odwiedzinami kogokolwiek ulegała panice.
Już po wizycie urzędnika stwierdziła, że cała ta poprzedzająca jąnerwowa krzątanina teściowej była zupełnie niepotrzebna. Bo powód jego odwiedzin nie był bynajmniej odruchem serca.
Po kilku latach od śmierci Marcina Kalczyńskiego, męża Matyldy i ojca Zuzy i Maćka, Ministerstwo Komunikacji postanowiło odebrać rodzinie zmarłego pracownika mieszkanie służbowe. Potrzebne im było dla kogoś ważnego teraz w ich hierarchii. Tak więc oczekiwany w dobrej wierze gość pojawił się z nakazem eksmisji. Nieświadoma niczego Matylda, podobnie jak jej syn powitali go z honorami, wzruszeniem i eleganckim poczęstunkiem. Tym trudniej było mu wyartykułować to, z czym się pojawił. Kiedy wreszcie czerwony jak burak, z kropelkami potu na nosie i czole wyłożył jąkając się swą misję, przy stole zapanowała grobowa cisza. Ani Maciek, ani tym bardziej jego matka nie wiedzieli, co powiedzieć. Spoglądali zszokowani to na siebie, to na gościa, z tak głupimi minami, jakby sobie z nich nieelegancko zażartował. I pewnie by się ich reakcją zdziwił, gdyby miał odwagę podnieść na nich oczy.

Kasia obserwowała całą tę scenę z zapartym tchem przez ażurową ściankę regału, który oddzielał część sypialną pokoju od jadalnej, w której się rozgrywała. Czterdziestometrowy salon pozwalał na takie aranżacje, bo miał dwa ogromne weneckie okna, które rozświetlały każde z zaimprowizowanych pomieszczeń. Nie uczestniczyła w rozmowie, bo zdrzemnęła się po nakarmieniu Zosi, śpiącej obok niej.
Cisza przy biesiadnym stole trwałaby nie wiadomo jak długo, gdyby przebudzona nagle kruszynka nie zakwiliła cichutko.
– Kotek miauknął? Mają państwo kotka? – zapytał urzędnik, rad, że może zmienić temat i wybrnąć z niezręcznej sytuacji.
Muki Czerepowicz, siedzący dokładnie naprzeciw niego na marmurowej półce nad kaloryferem koło okna, wytrzeszczył na gości swoje turkusowe oczy syjamczyka i z pogardą odwrócił głowę, udając, że wygląda na ulicę.
– Tak, mamy kota. Siedzi przed panem i milczy, a głos, który pan słyszał, należy do wnuczki pana dawnego szefa, którą skazuje pan na zamieszkanie razem z trzema dorosłymi osobami w dwudziestometrowej kawalerce, szumnie nazwanej w pańskiej eksmisji mieszkaniem zastępczym – wypalił Maciek mało życzliwym tonem.
– Ależ panie redaktorze! Ja sam o niczym nie decyduję! Jestem tylko posłańcem. Niewdzięczna rola… Przykro mi. Takie są przepisy dotyczące mieszkań służbowych.
– Przepisy, przepisy. A ludzie? Jak się mają do tego ludzie?
– Niepotrzebnie pan mnie atakuje. Mogliśmy przesłać państwu nakaz eksmisji pocztą. Przez szacunek dla rodziny naszego nieodżałowanego pana Marcina pofatygowałem się osobiście.
– I co, spodziewa się pan oklasków? Chce pan nasycić oczy widokiem upokorzonych, bezradnych ludzi?
– Bynajmniej, ale przecież musieli się państwo z tym liczyć. Ministerstwo ze swej strony sprawdziło wszystko podejmując konieczne kroki. Wiadomo nam, że państwo młodzi należą do spółdzielni mieszkaniowej, a pani Matylda dostaje od nas mieszkanie zastępcze.
– Jak to pan powiedział, o naszej przynależności do spółdzielni „wiadomo nam”? Bardzo pięknie! Bardzo pięknie! Jesteśmy do tego inwigilowani!
Janiszewski wstał, sięgnął po rękę Matyldy, ucałował ją i powiedział:
– Nic tu po mnie. Chciałem być przyzwoity. Nie było mi miło zostać zwiastunem tych wieści, mimo to podjąłem się niewdzięcznej roli. Składam wyrazy szacunku i ubolewania, ale w tej sprawie jestem tak samo bezradny jak państwo. Dobranoc.
Sam zdjął swój płaszcz z wieszaka w przedpokoju. Maciek nie odprowadził go do drzwi. Matylda posłała mu załzawione spojrzenie. Spuścił oczy.
– Przepraszam – wyszeptał i wyszedł.
Ruchliwy zazwyczaj Maciek siedział jak skamieniały. Wpatrywał się tępo w dokument eksmisji.
Cała ta sytuacja wydawała się Kasi nierealna. Wzięła dziecko na ręce i podeszła do Matyldy.
– Nic ci nie jest? – zapytała. – Gdzie są twoje krople na serce?
– Na toaletce – odpowiedziała i zwróciła się do syna: – To ile nam zostało czasu?
– Co ty mówisz, Matyldo? Jak to, ile nam zostało czasu – przestraszyła się Kasia.
– Mama myśli o przeprowadzce. Trzeba będzie zobaczyć to mieszkanie zastępcze. Nie martw się mamo. W razie czego zamieszkasz z nami.
Długo jeszcze w ten wieczór rozmawiali o tym, co ich czeka w ciągu dwóch miesięcy, bo w takim czasie musieli zwolnić mieszkanie.

Matylda starała się zachować spokój. Powtarzała w kółko, że przecież powinna była się spodziewać takiego obrotu spraw. I tak udało się im nie ruszać z miejsca przez kilka lat. Tłumaczyła to sobie i swemu synowi, jak mogła, byle go uspokoić. Wiedziała, podobnie jak jej synowa, że nie jest on stworzony do porażek życiowych. Nie potrafi ich znosić spokojnie ani stawić im czoła.
Rano jednak trzeba było ją zawieźć na pogotowie. Trafiła na oddział kardiologiczny szpitala przy Hożej. Po tygodniu wróciła do domu uspokojona i wyciszona
Przyjechała z Krakowa Zuza. Jak twierdziła po to, żeby pożegnać się z mieszkaniem ojca, skoro ma być im odebrane. A tak naprawdę postanowiła zabrać matkę na święta Bożego Narodzenia do siebie, żeby w nowym otoczeniu odpoczęła od czekających ją zmian.
Zuza była inicjatorką pomysłu, żeby wszyscy razem obejrzeli przydzieloną Matyldzie kawalerkę i zaplanowali, co można do niej zabrać i jak ją urządzić.
– W ten sposób – powiedziała – mama będzie spokojniejsza wiedząc, co ją czeka, i nie zostanie z tym sama.
– No wiesz – zaoponował Maciek – a my to co? Myślisz, że moglibyśmy zostawić ją z tym samą?
– Nie myślę tak, ma się rozumieć, ale im nas będzie więcej, tym lepiej.

Mieszkanie zastępcze, które obejrzeli wspólnie, nie wyłączając Zosi w beciku, miało jedną podstawową zaletę. Znajdowało się w tym samym rozbudowanym budynku przy ulicy Żelaznej, tuż przy jej zbiegu z Alejami Jerozolimskimi, w którym rodzina Kalczyńskich mieszkała przed wojną. Wcześniej nie skojarzyli sobie tego, bo zmylił ich adres, który w dokumencie przydziału brzmiał: ulica Chmielna 73.
Odkąd w Śródmieściu w Warszawie stoi Pałac Kultury, mało kto pomięta, że Chmielna, a teraz Rutkowskiego, pełna sklepików aż po Nowy Świat, ma swój dalszy ciąg za placem Defilad w stronę Dworca Głównego. Tak więc Kalczyńscy szukając adresu nowego lokum pojechali najpierw na Kruczą i skręcili w lewo w Chmielną obok nowych wieżowców. I tu konsternacja. Numery biegnące w górę od Nowego Światu do Marszałkowskiej kończyły się na dużo mniejszym, niż mieli na dokumencie.
– Że też nie sprawdziłem tego na planie! – uderzył się w piersi Maciek i wyciągnął plan Warszawy ze schowka. – A więc tak, trzeba wrócić i wjechać od Żelaznej.
– Obok naszego dawnego domu? – ożywiła się Matylda.
– Tak, to musi być gdzieś tam.
Jeszcze raz skręcając z Alej Jerozolimskich zatrzymali się przed kamienicą, w której mieszkali przed wojną. Popatrzyli na okna na pierwszym piętrze, poopowiadali sobie po raz kolejny o rozkładzie apartamentu, o pokojach w amfiladzie i długim korytarzu, po których mały Maciek ze skye terrierem Blackiem gonili się bez przerwy. Powzruszali się i skręcili w Chmielną. Bardzo szybko zorientowali się, że dobrnęli do celu.
Dawna kamienica została przebudowana na wielki czworobok uzupełniony o sześciopiętrowe domy stanowiące monolit. Nowy twór niezbyt pasował do stylowego frontonu, był toporny i przaśny, ale fakt, że obie budowle połączono w jedną całość, usposobił doń życzliwie Matyldę. Była podekscytowana.
– No patrzcie, kto by pomyślał, że wrócę tu na stare lata?! Życie jest doprawdy nieprzewidywalne! Czuję w tym rękę Boga! – entuzjazmowała się.

Weszli do wskazanej w dokumencie bramy, odczytali z tabliczki informację, że mieszkanie numer 68 znajduje się na szóstym piętrze i weszli do windy. Z trudem się w niej we czworo plus Zosia zmieścili. Winda skończyła swój kurs na piątym piętrze. Do szóstego trzeba było dotrzeć stromymi i wąskimi schodami.
– Musimy się zastanowić, jakie meble tu zabrać, duża szafa mamy raczej tędy nie przejdzie – zauważyła Zuza.
Maciek nad głową Zuzy zrobił do niej minę ostrzegającą przed zniechęcaniem matki. Ona jednak była w dobrym nastroju, wynikającym z odkrycia, gdzie znajduje się jej przyszłe mieszkanie. O tym, żeby go nie przyjąć, i tak nie mogło być mowy. Oferta była tylko jedna.
Kluczem wyjętym z koperty otworzyli drzwi i całe królestwo ukazało się ich oczom. Znaleźli się od razu w pomalowanym na biało kwadratowym niewielkim pokoju. Naprzeciw okna znajdowała się w nim otwarta wnęka kuchenna wielkości szafy, a obok niej drzwi do łazienki. Prawie całą jedną ścianę zajmowało okno z parapetem z grubej deski. Wnęka kuchenna nie była znowu taka duża – trochę ponad dwa metry. Jedna ze ścian była drewniana, okazała się przesuwanymi drzwiami do dużej szafy.
– Mieszkanko dla lalek – powiedziała Matylda. – Dobrze, że chociaż jasne, no i w tym domu. To jest jego niewątpliwą zaletą.
Towarzyszące jej osoby milczały. Trudno im było sobie wyobrazić, jak można się tu zaasymilować po zamieszkiwaniu w przestronnych pokojach stylowej kamienicy przy Mochnackiego.

Zuza wyjęła z torebki notatnik i miarkę, naszkicowała plan mieszkania i pozapisywała dokładnie wszystkie jego wymiary.
Wyjrzeli za okno. Widać było z niego wieżę Pałacu Kultury, ale trzeba było się wychylić, żeby ją zobaczyć. W dole widniała, jak w tunelu, wąska uliczka prowadząca do Chmielnej, niskie dachy domów po jej drugiej stronie. Żadnych drzew, żadnej zieleni z okien nie było widać.
Wszyscy oprócz Matyldy byli przygnębieni. Ona była skłonna przymknąć oczy na niedostatki swojego nowego lokum z powodu jego przynależności do budynku, który zapisał się złotymi zgłoskami w jej pamięci.
– Słońce raczej ci nie dokuczy – zauważyła Zuza. – Okno wychodzi na wschód. Trzeba będzie zawiesić gęste zasłony, żebyś się za wcześnie nie budziła. Chwała Bogu, że to nie południe lub zachód, usmażyłabym się w tej klatce – odrzekła niezrażona Matylda.
Kalczyńscy w niewesołych nastrojach wrócili do domu. Jeszcze tego popołudnia Maciek odwiózł siostrę i matkę na dworzec. Kiedy wrócił, położył się przodem do ściany, co było nieomylnym znakiem, że jest w depresji, i zasnął. Zawsze tak robił, odsypiał zmartwienia obrażony na cały świat. Kładąc się prosił, żeby Kasia obudziła go na kąpiel dziecka, ale ona postanowiła dać mu tego wieczora spokój. Sama zajęła się Zosią, a kiedy ją uśpiła, zadzwoniła do Zamościa do matki. Rozmawiały przez telefon prawie codziennie, ale nie widziały się od dawna. Odkąd Teofil stał się mniej sprawny, Zofia przestała podróżować, bała się go zostawiać samego. Była wprawdzie w domu Pelasia, która tak samo jak w ubiegłym roku nie została przyjęta na studia, mimo dobrze zdanego egzaminu. Znowu zabrakło jej punktów za pochodzenie, zaangażowanie społeczne i inne bzdety. Od listopada pracuje w biurze urzędu miasta, więc od rana do godziny czwartej po południu nie ma jej w domu.

– Co tam słychać, córeczko? – usłyszała Kasia głos matki. – Jak tam moja imienniczka rośnie?
– Trzyma główkę prosto, rozgląda się i gaworzy do lalki. Jest dzielna jak jej babcia. Ale poza tym mamy same kłopoty. W ciągu dwóch miesięcy musimy opuścić mieszkanie. Mówiłam ci, że ono jest służbowe, a ojciec Maćka nie żyje już prawie osiem lat.
– I cóż wy, biedaki, zrobicie?
– Matylda na wieść o tym wylądowała w szpitalu. Dlatego nie dzwoniłam. Ale sytuacja jest już opanowana. Zuza zabrała ją do siebie na święta. Obejrzeliśmy oferowaną jej kawalerkę. Jest malusieńka, na szóstym piętrze. Winda dochodzi tylko do piątego piętra, potem trzeba się wspinać po wąskich, stromych schodach jeszcze jedno piętro. Wiesz, to całe blokowisko jest dobudowane do przedwojennej kamienicy, w której Kalczyńscy mieli apartament przed wojną.
– Co ty powiesz? Niesamowite, co za zbieg okoliczności.
– Właśnie. Dzięki temu Matylda zaakceptowała tę klitkę, z sentymentu do dawnych czasów. Upatruje w tym jakiegoś znaku, zrządzenia losu.
– A wy? Gdzie będziecie mieszkać?
– Czekamy na przydział. Byłam w spółdzielni, zobaczymy naszą przystań jeszcze przed świętami.
– Więc nie wiesz gdzie ona jest, jak wygląda?
– Wiem, że będą to dwa pokoje z kuchnią, o powierzchni około czterdziestu metrów kwadratowych. Reszcie przyjrzymy się na miejscu.
– Czterdzieści metrów? Nie za wielkie na trzy osoby.
– Och, mamusiu, nie każdy ma tyle szczęścia co ty. Przy twoich stu czterdziestu metrach wszystko będzie wydawać się ciasne. Tu, w Warszawie, wszyscy są stłoczeni jak śledzie.
– A więc w święta będziecie sami?
– Wyjeżdżamy.
– Z takim małym dzieckiem? A dokąd to?
– Maciek chce jechać w góry.
– Nonsens. Zosia jest za mała.
– Też mi się tak zdaje, ale przekonać Maćka do zmiany postanowienia nie jest łatwo.
– Przyjedźcie do nas. Będziemy w komplecie. Nawet Piotruś dostaje urlop z wojska.
– Nie wiem, czy to się uda. Spróbuję namówić Maćka.
Rzeczywiście nie było to łatwe, ale po kilku burzliwych rozmowach i wsparciu lekarki Zosi Maciek się poddał.

 
Wesprzyj nas