Kontrowersyjne wyjaśnienie klęski Powstania Warszawskiego oraz alternatywna historia Warszawy w nowej powieści Konrada T. Lewandowskiego


Dlaczego stolicę Polski spotkało tyle nieszczęść i tragedii? Jaki był powód upadku Powstania Warszawskiego? Czy to możliwe, by za wszystkim stały siły nadprzyrodzone? W książce „Anioły muszą odejść” Konrad T. Lewandowski udziela nietuzinkowych odpowiedzi i przedstawia burzliwą historię Warszawy z całkiem nowej perspektywy.

Książka zainteresuje wszystkich zafascynowanych historią Warszawy. Konrad T. Lewandowski przeprowadza czytelników przez bogate dzieje stolicy i odsłania wiele nieznanych faktów. W fantastyczną fabułę wplata prawdziwe wydarzenia i postaci, m.in. gen. Sowińskiego czy Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. Wykorzystując talent satyryczny, doświadczenie literackie, wiedzę filozoficzną i teologiczną, autor rozlicza się z przeszłością i teraźniejszością swojego rodzinnego miasta.

Książka udziela alternatywnej odpowiedzi na pytanie, jakie są prawdziwe przyczyny klęsk historycznych, które niemal cyklicznie dotykały stolicę na przestrzeni wieków. Konrad T. Lewandowski zbudował swoją powieść na założeniu, że nie wolno bagatelizować zła, gdyż zło nieodpokutowane żąda ofiar i krwi.

***

W 1526 r. publicznie stracono dwie niewinne kobiety, z polecenia księżnej Anny Mazowieckiej. W tłumie obserwatorów nie znalazł się nikt, kto współczułby ofiarom. Kobiety przysięgły zemstę na nielitościwych mieszkańcach miasta. Od 500 lat, działając jako demony, ściągają na Warszawę kolejne nieszczęścia.

Na szczęście Bóg wysyła cztery anioły, w tym husarza i marksistę-ateistę, którzy nieustannie usiłują odwrócić klątwę. Dzięki temu niszczonej, burzonej i dziesiątkowanej Warszawie udaje się odrodzić. Wściekłość demonów wciąż rośnie, każdy kolejny cios jest silniejszy, a ostatni wielki triumf to przytłaczająca klęska Powstania Warszawskiego.

Konrad T. Lewandowski – pisarz i filozof, rodowity warszawiak. Autor powieści fantasy, science fiction, kryminalnych i historyczno-przygodowych, publicysta, redaktor. Absolwent Politechniki Warszawskiej oraz doktor filozofii po Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Autor kontrowersyjny, chodzący własnymi drogami, prowokator. Popularność zdobył dzięki serii opowiadań o przygodach dziennikarza z brukowej gazety „Obleśne Nowinki” i cyklowi fantasy o kotołaku Ksinie. W 1995 roku za opowiadanie „Noteka 2015” otrzymał Nagrodę im. Janusza A. Zajdla. Jest również autorem wielu opracowań na temat metafizyki. Kwintesencję tego zagadnienia zawiera książka „Pochwała herezji”. Pisywał do ok. 50 czasopism m.in. do „Warsaw Voice”, „Życia Warszawy”. Obecnie współpracuje z czasopismami kulturalnymi „Lampa” i „Czas fantastyki”.

Konrad T. Lewandowski
Anioły muszą odejść
Wydawnictwo Burda Książki
Premiera: 30 kwietnia 2014


Skoro przyszło mi bezczynnie siedzieć na tym dachu i patrzeć na pandemonium w dole, to była dobra pora by pozwolić sobie na małą eseistyczną dygresję. Skoro mógł towarzysz Zaleszczuk, mogę i ja…
Mówią, że Powstanie Warszawskie uniemożliwiło przyłączenie Polski do ZSRR w charakterze kolejnej, wówczas siedemnastej republiki. W takim przypadku Powstanie byłoby usprawiedliwione, zatem bardzo chciało się wierzyć, że poświęcenie stolicy uratowało niepodległość Rzeczypospolitej. Niestety, mnie żadna wiara już nie dotyczyła, ja wiedziałem, że Polska nie została siedemnastą republiką radziecką nie dzięki Powstaniu, lecz mimo niego. Spojrzenie na konsekwencje tego wydarzenia z punktu widzenia anioła po prostu bolało. Co się stało z samą Warszawą wiedzą wszyscy. Jednak znacznie gorsze jest przedłużenie wojny w Europie o pół roku.
W lipcu 1944 roku Trzecia Rzesza była w rozsypce. Fronty wschodni oraz oba zachodnie we Francji i Włoszech szły do przodu dziesiątki kilometrów dziennie. W listopadzie byłoby już po wszystkim, mimo niepowodzenia zamachu Stauffenberga, bo miesiąc później plan spiskowców dokończyłby feldmarszałek Rommel. Potem byłoby jeszcze trochę politycznych targów, parę zbrojnych demonstracji dla poprawy sytuacji przy stole rokowań oraz definitywny koniec piekła.
Powstanie w Warszawie przekreśliło ten scenariusz i spowodowało odnowienie paktu Ribbentrop- Mołotow. Hitler rozpaczliwie potrzebował chwili wytchnienia, a Stalin chciał zniszczenia polskiego państwa podziemnego. Formalnie sprzymierzonej Armii Krajowej, Armia Czerwona nie mogła zwalczać nazbyt jawnie bo robił się polityczny smród, więc lepiej było powierzyć to Niemcom. Obaj dyktatorzy znów się dogadali, tyle że tym razem „na gębę”, bez podpisywania żadnych dokumentów. Ribbentrop i Mołotow spotkali się ponownie 3 sierpnia na szwedzkiej Gotlandii, w dyskretnym pensjonacie pod Visby. Obyli się bez uścisków rąk, ale to co najważniejsze załatwili. W efekcie nastąpiło zatrzymanie rosyjskiej ofensywy na linii Wisły, z bitwą pod Studziankami stoczoną dla propagandowego alibi, żeby nikt nie mógł powiedzieć, że zawarto jakiś rozejm. Tu zresztą znów na pierwszą linię wysłano Polaków, aby po wszystkim kłopotliwych sojuszników przypadkiem nie zostało zbyt wielu.
Hitler uwolniony od miażdżącego nacisku na głównym kierunku strategicznym złapał drugi oddech i najpierw zaprowadził porządek na własnym podwórku eksterminując całą opozycję. Potem Niemcy zatrzymali aliantów pod holenderskim Arnhem i nad włoską rzeką Senio, umocnili Pomorze Zachodnie, linie Odry i Renu oraz przystąpili do kontrofensywy w Ardenach. Równocześnie opróżnili getta, w tym łódzkie, które miało największe szanse przetrwania, dokończyli „ostateczne rozwiązanie” i zabrali się do zacierania śladów zbrodni. Więźniów Oświęcimia i innych obozów koncentracyjnych zamiast wyzwolenia na początku września, czekały jeszcze ewakuacje i marsze śmierci zimą 1945 roku. Nie byłoby też bezsensownego bombardowania Drezna, które dało Niemcom moralny tytuł do ogłoszenia się ofiarami wojny i nie pozwoliło w Norymberdze rozliczyć hitlerowskich bombardowań, gdyż wysokie strony wojujące uznały, że są kwita.
Z kolei Rosjanie w tym samym czasie mogli spokojnie zająć się podbojem Węgier oraz zhołdowaniem Rumunii i Bułgarii, budując podstawy swojego imperium. Stalin chciał powstania w Warszawie równie gorąco jak warszawska młodzież. Nie przypadkiem radio Moskwa gromko do niego wzywało. Stalin dążył do osłabienia Armii Krajowej, więc należało tę słabość udać i zrobić unik by przechytrzyć diabła. Niechby sobie Krwawy Soso myślał, że po akcji Burza w Wilnie i Lwowie, AK nie jest już zdolna do poważnego działania, a cała Polska jest jego. Wtedy rosyjska ofensywa, teraz naprawdę wyczerpana zatrzymałaby się pod koniec października na linii Warty, mając za plecami niemal nietkniętą Armię Krajową, dozbrojoną w poniemiecką broń i gotową do ogólnonarodowego powstania. Wtedy w Jałcie byłaby całkiem inna rozmowa… Jednak generał Bór-Komorowski wolał zrobić dokładnie to, czego chciał Stalin. Decyzją o rozpoczęciu Powstania nasz Naczelny Wódz zasłużył na tytuł Najbardziej Pożytecznego Idioty plus order Bohatera Związku Radzieckiego. Mówiąc krótko, Bór był opętany. Podszepty Klimaszewskiej zrobiły mu kompletną wodę z mózgu.
Nawet jeśli przyjmiemy, że polscy dowódcy będąc tylko ludźmi nie mogli przewidzieć odnowienia sojuszu Hitlera i Stalina oraz tego konsekwencji, to przecież po świeżych doświadczeniach powstań Wilnie i Lwowie wszyscy w sztabie AK doskonale wiedzieli czym kończy się otwarte występowanie wobec Armii Czerwonej w roli politycznego gospodarza terenu. Postanowili jednak po raz trzeci popełnić ten sam błąd. To był prawdziwy, choć teologicznie nie zbadany, cud boski, że Armii Krajowej po akcji Burza zostało jeszcze dość sił aby skutecznie utrudnić komunistom instalowanie satelickiego rządu. Bierut i spółka mieliby jeszcze bardziej pod górkę gdyby w Warszawie razem z całymi domami zachowały się konspiracyjne mieszkania oraz broń, której 3 października nie złożono przed Niemcami, a kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy AK nie leżało w grobach lub tkwiło bezczynnie w niemieckich obozach jenieckich. Nie da się racjonalnie wytłumaczyć dlaczego po klęsce powstania warszawskiego Polska ostała się jako byt państwowy i to aż półsuwerenny. O szczegóły pytajcie Naczelnego, który nagiął realia polityczne aż do granicy epifanii.
Wreszcie, pomijając już całą politykę, od zawodowych oficerów można oczekiwać zwykłego wojskowego profesjonalizmu, czyli dopasowania planów operacyjnych do sił i środków. Tymczasem Warszawa nie była gotowa do powstania, bo połowę broni wyprowadzono z miasta by zasilić akcję Burza na kresach wschodnich. W tych warunkach nie dało się przeprowadzić skutecznych ataków na najważniejsze obiekty strategiczne, czyli mosty i dworce kolejowe oraz zapewnić osłony ludności cywilnej. Nad tym ostatnim nikt się w ogóle nie zastanawiał. Śmierć kobiet i dzieci była wręcz potrzebna aby wstrząsnąć sumieniem świata. Polskie sumienia zamuliły obłudne eufemizmy o walce za ojczyznę, bohaterskim zrywie i poświęceniu. Mała Tina-Alina nie stanęła dzielnie do boju, nie dokonała fundamentalnego wyboru drogi walki i męczeństwa tylko została oderwana od zabawek, wyprowadzona na podwórko i rozstrzelana. Ją zdradzono.
Fakt, że generałowie z trzydziestoletnim doświadczeniem nagle zapomnieli podstaw strategii, że zamiast na chłodno praktykować żołnierskie rzemiosło postanowili wzbudzać litość Zachodu i to jeszcze cudzym kosztem, samemu bezpiecznie dekując tyłki w schronach, też nie da się wytłumaczyć racjonalnie. Ten ślepy, samobójczy heroizm pochodził nie z tego świata i nie od Naczelnego. On nie każe zamykać oczu naprawdę, zawieszać rozumu na kołku i zdawać się na emocje. Przeciwnie, Pismo uczy, że wszystko musi mieć swój czas i swoje miejsce, w tym także wybuchy słusznego gniewu. To nie Duch Święty szeptał warszawskim powstańcom by nie myśleć, nie kalkulować, lecz rzucić się głową w dół w ognistą otchłań, poświęcić wszystko dla próżnego symbolu, wykrzyczeć z siebie złość, nie bacząc na nic, nie licząc się z nikim i niczym, byle tylko odreagować, bo jakoś to będzie.
I jakoś było. Teraz już dobrze wiecie jak.
Wtedy, a teraz znowu. Kolejny raz po szwedzkim potopie, wielkiej wojnie północnej, rzezi Pragi i drugiej wojnie światowej Warszawa zmierzała do powtórki z historii, najefektowniejszej z dotychczasowych, bo ostatecznej. W tym przypadku demony o wszystkim pomyślały zawczasu, dokładnie zaplanowały szczegóły organizacyjne i nadały finałowi stosowną oprawę, rozpoczynając od wzniesienia Świątyni Zbiorowego Samobójstwa, nazywając ją dla niepoznaki Muzeum Powstania Warszawskiego. Dla odmiany, budowa tej poświęconej Opatrzności Bożej szła jak krew z nosa. Od razu widać kto w tym mieście rządzi!
Oto więc przed nami, po drugiej stronie ulicy Przyokopowej wznosiło się sanktuarium samozagłady, ozdobione najczcigodniejszymi symbolami. Prawdziwa brama piekieł opakowana w świecące pozłotko. Cyniczne wyzwanie rzucone Opatrzności, a na dodatek postawione akurat na Woli, w miejscu poprzedniego triumfu demonów. To muzeum wyrosło z rozpaczy, bólu i przerażenia, szyderczo je ignorując. Jeśli mi nie wierzycie, to proszę, wejdźcie do środka i poszukajcie informacji o ludobójstwie w pierwszych dniach sierpnia 1944. Znajdziecie tylko parę wzmianek na marginesie ekstatycznej pochwały bohaterstwa żołnierzy AK. Cierpienia mieszkańców stolicy to łajno historii, więc skupmy się na kwiatku, który na nim rośnie… No, ewentualnie można udręczonym warszawiakom rzucić jałmużnę w postaci pomniczka poza głównym budynkiem. Dokładnie tyle trzeba, żeby nikt nie mógł zarzucić jawnego fałszowania historii, zaś granica między interpretacją a manipulacją jest nader płynna, można się długo spierać…
Kiedy zaś spytacie o rzeź Woli kogoś z obsługi muzeum, odeślą was na górę do wojłokowego namiotu ze stołem zawalonym poliestrowymi kaflami z zatopionymi w środku protokołami ekshumacji, które przeprowadzono po wojnie. Nie dość, że ciężko przeczytać te aptekarskie bazgroty, a brudnożółte płyty ciążą w rękach, sprytnie zachęcając do szybkiego odkładania, to co właściwie ma piernik do wiatraka? Związek rozstrzeliwań z ekshumacjami niby jest, ale to nie to samo, zwłaszcza że rozstrzelanych na Woli spalono i nie dało się popiołom zrobić indywidualnych metryczek. To jest bezczelne zamiatanie ofiar pod dywan żeby weteranom nie odbierały chwały. Uczciwym wspomnieniem rzezi Woli byłaby sterta manekinów płonących na chodniku przed muzeum. I niech młodzież szkolna w ramach edukacji historycznej polewa je benzyną. Dziewczynki i chłopcy powinni się dowiedzieć, że do tego doszło dlatego, że wtedy „na tygrysy mieli visy”, przydatne w sam raz żeby je rozdrażnić i nic ponadto. Ktoś kto kopie wściekłego psa, a następnie ucieka przed nim na przełaj przez plac zabaw pełen dzieci i matek z wózkami, przykładowo przez wolski ogródek jordanowski przy ulicy Ludwiki, aby na koniec chwacko przeskoczyć płot lub zwiać kanałami, zostawiając problem innym, to nie może potem tłumaczyć się, że tylko ta bestia jest winna, a jemu należy się medal za niebywałą brawurę i odwagę.
A teraz powtórka z historii nabierała rozmachu.

 
Wesprzyj nas