Wyjątkowe wywiady Klaudii Iwanickiej – aktorzy, pisarze, malarze, naukowcy odkrywają prawdę o swoich życiowych pasjach, uczuciach, problemach i cenie sukcesu


Ewa Błaszczyk, Jerzy Stuhr, Beata Tyszkiewicz, Andrzej Seweryn, Józef Wilkoń… Te postacie wzbudzają podziw i uwielbienie, mało kto jednak wie, jak wielkim wysiłkiem okupiony jest ich sukces. Rozmówcy Klaudii Iwanickiej szczerze odsłaniają przed czytelnikiem własny świat, pełen nie tylko pasji, ale i trudności.

Życie ludzi znanych i lubianych wydaje się idealne. Przekaz medialny sprawia, że znamy je tylko przez pryzmat uroczystych gal lub pikantnych plotek. Bohaterowie książki „20 światów” – ludzie nauki i sztuki – odkrywają prawdę o swoich życiowych pasjach, uczuciach, problemach i cenie sukcesu.

Ewa Błaszczyk wyznaje, jak zmieniło się jej życie po wielkiej traumie – śmierci męża i zapadnięciu córki w śpiączkę. Małgorzata Braunek opowiada o filozofii zen, przewartościowaniu życia i lęku przed śmiercią. Z Emilianem Kamińskim autorka rozmawia o niepełnosprawnych w teatrze i przyjaźni z ks. Jerzym Popiełuszką. Jak pobyt w areszcie z donosicielami przydał się w pracy aktora – wyjaśnia Andrzej Seweryn, Jerzy Stuhr zaś mówi o swojej chorobie i zdradza, że mimo komediowych ról, tak naprawdę jest poważnym człowiekiem. Halina Szpilman opowiada o swoim mężu – Władysławie Szpilmanie, słynnym pianiście, a Beata Tyszkiewicz o trudnościach życia po wojnie.

Autorka rozmawia również z Ewą Braun, Ewą Dałkowską, Dorotą Folgą-Januszewską, Stasysem Eidrigevičiusem, Joanną Papuzińską, Wojciechem Pszoniakiem, Jerzym Radziwiłowiczem, Januszem Stannym, Józefem Wilkoniem, Karolem Myśliwcem, Małgorzatą Braunek, Adamem Woronowiczem, Olgierdem Łukasiewiczem i Gustawem Zemłą.

Klaudia Iwanicka stara się rozumieć ludzi, których spotyka, tak jak oni siebie rozumieją. (…) Jest ogarnięta pasją człowieka, którego zaprasza do rozmowy. Jest nim szczerze zainteresowana jakby chciała dotrzeć jak najbliżej tajemnicy, którą nosi w sobie. Jest przy tym dyskretna i taktowna. Nie obnaża swoich rozmówców, żeby dowiedziano się o nich sensacyjnych faktów. Nie próbuje przez to przyciągnąć uwagi za wszelką cenę. Pragnie natomiast wzbudzić zainteresowanie człowiekiem, tym bardziej że niektórzy z jej rozmówców nie często mówią o sobie publicznie. Nie powiela wywiadów, które przeprowadzono dotychczas. Przenika z nich świeżość osoby, która chce się szczerze dowiedzieć i poznać. – pisze o książce ks. Krzysztof Ołdakowski.

Klaudia Iwanicka
Dwadzieścia światów, czyli rozmowy o twórczej pasji
zdjęcia: Jacek Kadaj
Wydawnictwo Burda Książki
Premiera: 21 maja 2014

Wojciech Pszoniak – aktor teatralny i filmowy.
Poszedłem do gazu razem z Korczakiem

– Jest pan wybitnym przedstawicielem zawodu aktorskiego.
– Mnie nie interesuje zawód, mnie interesuje sztuka aktorska. Aktor jest jedyną osobą, która może dotrzeć do człowieka inaczej niż psycholog czy ksiądz. Aktor ma zupełnie inną ścieżkę, która prowadzi ku zrozumieniu człowieka.

– Aktor powinien być raczej dobrym obserwatorem czy dobrym psychologiem?
– Jednym i drugim. Możliwości człowieka, w każdej zresztą dziedzinie, są nieskończone. Nie znamy granic mózgu. Ta część, której używamy, to jest nic w stosunku do jego możliwości. Tak samo jeśli chodzi o stronę psychiczną, emocjonalną – nasze możliwości w tej dziedzinie wykorzystujemy w nieznacznym stopniu. Ujawniają się one tylko w sytuacjach ekstremalnych – na przykład tragedii osobistej, jakiegoś kataklizmu – silnego życiowego, emocjonalnego wstrząsu. Sztuka aktorska wymaga od aktora świadomego odkrywania i przekraczania swoich możliwości. Często rysuję studentom krzywą emocjonalną zwykłego człowieka, który pracuje na przykład od ósmej do szesnastej – w tym czasie uśmiechnie się, pozłości… Są to zwykle linie o niedużych amplitudach. A aktor, przynajmniej w pojęciu sztuki aktorskiej, musi umieć poszerzać swoje psychiczne i emocjonalne możliwości.

– Wyraźnie pan oddziela aktorstwo od sztuki aktorskiej.
– To są dwie zupełnie różne rzeczy. Sztuka aktorska, tak jak każda sztuka, jest odkrywcza. Otwiera wiedzę o człowieku i świecie. Artysta dzieli się swoim niepokojem, swoim stosunkiem do świata, do ludzi, do cierpienia, do szczęścia. Aktorstwo zaś to jest zawód. Każdy może być aktorem, ale nie ma to nic wspólnego ze sztuką aktorską. Prawdziwa sztuka nie jest ani towarem, ani produktem, a żyjemy dzisiaj w czasach łatwych produktów, jakimi są na przykład tasiemcowe seriale. Artysta musi mieć w sobie tę chęć przekazania czegoś osobistego, podobnie jak wielcy malarze czy kompozytorzy. Na pewno nie byłbym aktorem, gdybym musiał grać w byle jakich serialach, bo to jest po prostu głupie zajęcie.

– Kiedy postanowił pan zostać aktorem?
– Odkryłem aktorstwo, kiedy nie bardzo wiedziałem, co ze sobą zrobić. Byłem ogólnie zdolnym chłopcem. Próbowałem wielu rzeczy. Dzisiaj może jednego żałuję: że nie zająłem się wyższą matematyką. Jest ona abstrakcyjna, ale niezwykle logiczna. Moja matka po wojnie broniła swojego przedwojennego świata: opery, teatru… Pewnie dlatego mojego starszego brata Antoniego i mnie „pchnęła” właśnie w tym kierunku. Robiłem bardzo wiele rzeczy, po prostu szukałem siebie, swojej drogi i zetknąłem się z amatorskim teatrem w Gliwicach. Ale długo zastanawiałem się, czy iść na studia aktorskie, bo nie byłem pewien, czy mi to naprawdę będzie odpowiadać. Znam ludzi, którzy przez całe życie chodzili do pracy, choć jej nie lubili. A ja uważam, że nie można tak żyć. Życie nie jest tylko hedonistyczną przyjemnością, ale jednak musi nieraz dawać satysfakcję. Wokół siebie zauważam, że ludzie często żyją z dnia na dzień, nie mają poczucia głębszego sensu, bo brak im pasji.

– W Polsce komunizm pogłębił bylejakość.
–Tak, tu prawie nikt nie był na swoim miejscu. Ale też mamy swoistą cechę narodową, która polega na tym, że prawie nigdy niczego nie kończymy. Jeśli coś się dzieje, to zwykle wewnętrzne spory, anarchia wszystko psują. A komunizm pogłębił jeszcze nasze najgorsze cechy – w tym okresie prawie nikt nie identyfikował się z państwem, nie miał poczucia, że jest ono naszym wspólnym dobrem.

– Ma pan porównanie z Francją, w której spędził wiele lat.
– Staram się nie porównywać. Francja nie była zniszczona. Grywam w Szwajcarii, w Anglii, które też nie były zniszczone. Grałem kiedyś na południu Anglii w Southampton. Kręciliśmy film w domu z kamienia. Zauważyłem datę budowy — 1530 rok. Chodziłem po tym domu, oglądałem piękne stare meble. Spytałem: „Kto tu przedtem mieszkał?”. A właściciel zdziwiony odpowiedział: „Nasza rodzina. Od 1530 roku”. A nas historia nie oszczędzała… Jedno francuskie muzeum ma tyle zbiorów, ile nasze wszystkie muzea razem wzięte.
(…)

Jerzy Stuhr – aktor teatralny i filmowy, reżyser, wykładowca w szkole teatralnej.
Czekam – jak Franciszek Józef

– Po długiej przerwie niedawno wrócił pan do teatru, gra pan w „32 omdleniach” Czechowa u boku Krystyny Jandy i Ignacego Gogolewskiego. Publiczność reaguje owacją na stojąco.
– To jest chyba jakaś pozaartystyczna euforia. Wygląda na to, że ludzie naprawdę się cieszą, że mówię, chodzę, krzyczę, całuję Jandę. Co gram, jest chyba mniej ważne.

– Jest pan bardzo lubiany, a w tym zawodzie różnie bywa.
– Zawsze mówię moim studentom, że jest to zawód, w którym będą egzaminowani do końca życia. Trzeba umieć to znieść i trzeba mieć niezwykle mocną psychikę, psychikę słonia, żeby wytrzymać wystawianie się na pokaz przez całe życie. Wielu tego nie wytrzymuje. Mnie rzeczywiście się jakoś udało, że ludzie mnie polubili.

– Ale też miał pan bardzo wiele propozycji i zagrał wiele wspaniałych ról.
– Spośród tego, co mi proponowano, to, co widziała publiczność, stanowi tylko koło trzydziestu procent. Siedemdziesiąt procent propozycji odrzuciłem. Sterowałem sobą, jak mogłem, aż wreszcie się wkurzyłem i powiedziałem, że sam będę robić filmy, będę robił to, co ja chcę. To jest też dużo większa odpowiedzialność, ale ona bardzo ciąży – tak jak ciążą pieniądze, te miliony, które dają na realizację twoich myśli.

– Miał pan niezwykłe doświadczenie choroby, którą opisał pan w swojej książce.
– Jeśli chce się wypowiadać coraz szczerzej, to nie można udawać, że nic się nie stało. Wszyscy pytają, co się ze mną dzieje. Przecież nie powiem, że wyjechałem do Australii. Dzisiaj żyjemy w czasach okropnych plotek rozdmuchiwanych przez tabloidy, więc dużo lepiej samemu o tym opowiedzieć. To był pierwszy impuls, a drugi – to odzew od ludzi. Nagle okazało się, że wielu osobom jest to bardzo potrzebne. Dziennie dostaję bardzo dużo listów. Często są to cudowne wyrazy sympatii, uznania, ale też prawie każdy dzieli się swoją chorobą. To trudna lektura. Przeczytać dziennie o dwudziestu, trzydziestu chorobach – to trochę ciąży. Jednak czytam i często odpisuję. Są też takie listy, w których nie ma adresu zwrotnego. Cudowne, zupełnie bezinteresowne. Po prostu ktoś ma potrzebę podzielenia się ze mną swoim przeżyciem, akurat ze mną. Bo wie, że ja go lepiej zrozumiem.

– Po prostu jest pan lubiany.
– Chyba tak, ale też coraz więcej ludzi ma do mnie zaufanie. Zdobywałem je latami. Przez wiele lat byłem postrzegany jako wesołek, „niepoważny gościu”. Kiedy przyleciałem do Houston – opisałem to zresztą w swojej książce – przywitał mnie konsul honorowy, który miał się tam mną opiekować przez parę dni. Pokazywałem swoje filmy, miałem parę spotkań z publicznością. Opiekował się mną bardzo elegancki pan Wojciechowski i po paru dniach, kiedy odwoził mnie na lotnisko, powiedział: „Byliśmy ze sobą trzy dni i dopiero teraz widzę, że pan jest poważnym człowiekiem. A ja myślałam, że z pana taki jajcarz”. Odpowiedziałem: „A ja, panie konsulu, od razu wiedziałem, że pan jest poważnym gościem. A panu trzeba było aż trzech dni, żeby to o mnie stwierdzić. Co nie przeszkadza, że jest mi bardzo miło. Nikogo za to nie winię, taki wybrałem sobie zawód i koniec”.

– Książka, którą pan ostatnio wydał, to coś więcej niż tylko dziennik pana choroby.
– Motorem, żeby mówić o tym, co mi się przytrafia, było to, że komuś może to pomóc. Pomyślałem sobie, że to jest najpoważniejsza rzecz, jaką w życiu robię. Wszystkie inne, to były tylko gry na chwilę – efemerydki. Może teraz właśnie mam szansę komuś pomóc. Jedną z najlepszych recenzji, jaką usłyszałem w życiu, to kiedy młody chłopak spotkany na ulicy powiedział: „Przepraszam, ale chciałem tylko panu uścisnąć dłoń i podziękować, bo bardzo pan mi pomógł. Jestem rehabilitantem i zajmuję się ciężkimi przypadkami po wypadkach. Na stażu w Anglii podpatrzyłem, jak tamtejsi rehabilitanci robili sobie składankę na wideo z tamtejszych komedii: Monty Pythona, Jasia Fasoli, Beny Hilla i innych. Masują przy tym, a ludzie się śmieją i wtedy mniej boli. Zrobiłem sobie zestawik z pana filmów: Seksmisji, Obywatela Piszczyka, Kingsajzu. Puszczam to ludziom podczas masażu, wtedy się śmieją i mniej ich boli. Powiedziałem: „Panie, najlepszą recenzję pan mi wystawił, wreszcie komuś jestem potrzebny”. To było najcenniejsze, co mi się mogło przytrafić. I kiedy teraz mam okazję dzielić się z ludźmi pokonywaniem bólu i choroby, to chętnie to robię, bo widzę, że to ludziom pomaga. Często nawet lekarze dzwonią do mnie i mówią: „Panie profesorze, niech pan porozmawia z moim pacjentem, bo ja nie daję rady. A pana on wysłucha”. Za tę moją ostatnią książkę o chorobie lekarze dziękują mi, bo twierdzą, że jest to książka terapeutyczna i pomaga im w leczeniu. Ukazała się też w formie audiobooka.

– Jakie ma pan plany zawodowe?
– Coraz mniejsze, a poza tym czekam. Już nie mam takiej przemożnej chęci wyrywania się do wypowiedzi. Czekam sobie, aż mi podejdzie jakiś temat, albo ktoś coś zaproponuje – coś, czego jeszcze nie robiłem.
Czasami się zastanawiam, jak niektórym kolegom nie nudzi się jeszcze raz zagrać policjanta, ja bym umarł z nudów. Dlatego czekam na propozycje czegoś, czego jeszcze nie zagrałem. Może jeszcze bym się zmusił. A tak, to mogę tylko trochę pobawić ludzi, trochę pomóc, czasem coś powiedzieć. Teraz jestem bardziej obserwatorem niż uczestnikiem życia. I dobrze mi z tym. Inni by powiedzieli, że jestem spełniony, ale w stosunku do artysty nigdy nie można tak mówić. Artystę ciągle gdzieś gna, tyle że we mnie już nie ma tego nerwowego czekania na kolejną możliwość. Jak nic nie przychodzi, to się nie przejmuję – poczytam sobie Conrada.

– O sobie wie pan już wszystko…
– Nieee. To weryfikuje choroba. Myślałeś, że wiesz wiele, ale nie wiesz, jak zareagujesz na ból, cierpienie, na możliwość śmierci. Wiele rzeczy można się jeszcze dowiedzieć. Myślę, że te światy co chwila przed człowiekiem się odkrywają. Na swój temat, że cię ktoś kocha, dowiadujesz się późno, bo późno, ale jednak się dowiadujesz. Odkrywasz nowe cechy w swoich dzieciach. Teraz patrzę, jaką moja córka jest wspaniałą matką. Przyglądam się jej z boku, jak fantastycznie zajmuje się swoim dzieckiem i myślę: „kto ją tego nauczył?”. Poza tym co wieczór trzeba wyjść przed publikę. Nie możesz pokazać, że jesteś słaby, że cię coś boli. Kogo to obchodzi. Jest taki kodeks aktorski, który mówi, że zawsze trzeba znaleźć siłę, by wyjść na scenę. Teraz jednak sobie powiedziałem, że jeśli coś mi nie wychodzi, złażę ze sceny. Rzucam zwolnienie lekarskie i koniec. Na szczęście jeszcze mam siły, ale jest coraz ciężej. To są cienie tego zawodu, który jest bardzo fizycznie ciężkim zawodem.
(…)

 
Wesprzyj nas