Kiedy ostatni raz mówiliśmy naszym matkom, że je kochamy?


Tak często traktujemy matczyną miłość jak coś oczywistego, naturalnego, danego na zawsze. Wydaje nam się, że zawsze będzie jeszcze mnóstwo czasu, żeby się za nią odwdzięczyć. A kiedy nagle okazuje się, że jest już za późno, oddalibyśmy wszystko za jeszcze jeden dzień.

Jeszcze jeden dzień, żeby powiedzieć, jak ważna jest dla nas matczyna miłość.
Taką szansę otrzymał bohater książki, Chick, który dzięki cudownemu splotowi wydarzeń mógł odbyć tę najważniejszą rozmowę…

„Bo kiedy patrzysz na swoją matkę, masz przed oczami najczystszą miłość, jakiej kiedykolwiek zaznasz”.

„Jeszcze jeden dzień” to książka, którą autor dedykował swojej matce.

Mitch Albom
Jeszcze jeden dzień
Tłumaczenie: Dominika Lewandowska
Wydawnictwo Znak
Premiera: 5 czerwca 2014

Rozdział I
Północ

Historia Chicka

Niech zgadnę. Jesteś ciekawa, dlaczego chciałem się zabić.
Chcesz wiedzieć, jak to się stało, że przeżyłem. Czemu zniknąłem. Gdzie byłem przez cały ten czas. Ale przede wszystkim, dlaczego chciałem się zabić, prawda?
W porządku. Tak to jest z ludźmi. Porównują się do mnie. Tak jakby gdzieś na świecie narysowana była granica i jeśli się jej nie przekroczy, nigdy nie będzie się rozważać skoku z budynku lub połknięcia butelki leków – jeżeli natomiast się ją przekroczy, taka możliwość się pojawia. Ludzie dochodzą do wniosku, że ja ją przekroczyłem. Zadają sobie pytanie: „Czy mógłbym się kiedyś do niej zbliżyć tak jak on?”.
Prawda jest taka, że nie ma żadnej granicy. Jest tylko nasze życie, to, jak je niszczymy i kto jest przy nas, by nam pomóc.
A kogo nie ma.

Patrząc w przeszłość, zaczynam odkrywać znaczenie dnia, kiedy umarła moja matka, mniej więcej dziesięć lat temu. Nie było mnie w domu, kiedy to się stało, a powinienem tam być. Więc skłamałem. To był kiepski pomysł. Pogrzeb to nie miejsce na sekrety. Stałem przy jej grobie i starałem się uwierzyć, że to nie moja wina, kiedy czternastoletnia córka wzięła mnie za rękę i wyszeptała: – Przykro mi, że nie miałeś okazji się pożegnać, tato. – To wystarczyło. Padłem na kolana, płacząc, a mokra trawa zaplamiła mi spodnie.
Po pogrzebie tak się upiłem, że straciłem przytomność na kanapie. I coś się zmieniło. Jeden dzień potrafi zmienić kierunek, w jakim zmierza twoje życie, a ten dzień zdawał się nieubłaganie popychać mnie na samo dno. Kiedy byłem dzieckiem, mama nieustannie kręciła się wokół mnie – porady, krytyka, całe to przytłaczające matkowanie. Zdarzały się chwile, kiedy chciałem, by zostawiła mnie w spokoju.
A teraz mnie zostawiła. Umarła. Koniec odwiedzin, telefonów. I nawet nie zdając sobie z tego sprawy, zacząłem dryfować, jakby ktoś wyrwał moje korzenie, jakbym płynął jakąś boczną odnogą rzeki. Matki kultywują pewne wyobrażenia o swoich dzieciach, które dzieci przejmują, i jednym z moich wyobrażeń było, że lubię siebie, ponieważ ona mnie lubi. Wraz z nią odeszło to przekonanie.
Prawda jest taka, że wcale nie lubiłem człowieka, którym się stałem. W wyobraźni wciąż widziałem siebie jako młodego obiecującego sportowca. Ale nie byłem już młody i nie byłem już sportowcem. Byłem przedstawicielem handlowym w średnim wieku. Moja szansa dawno minęła.
Rok po śmierci matki popełniłem swój najgłupszy błąd w kwestii finansów. Dałem się namówić pewnej agentce na udział w inwestycji. Była młoda i atrakcyjna w ten śmiały, radosny sposób, który manifestuje się dwoma rozpiętymi guzikami bluzki, a który budzi gorycz w starszym mężczyźnie, gdy taka kobieta go mija – no chyba że się do niego odezwie. Wtedy facet traci rozum. Spotkaliśmy się trzy razy, by omówić ofertę: dwa razy w jej biurze, raz w greckiej restauracji, nic niestosownego, ale zanim jej perfumy wywietrzały mi z głowy, zdążyłem ulokować większość swoich oszczędności w teraz bezwartościowym kapitale inwestycyjnym. Agentkę szybko „przeniesiono” na Zachodnie Wybrzeże. Musiałem wytłumaczyć mojej żonie Catherine, co się stało z pieniędzmi.
Po tym zdarzeniu zacząłem więcej pić – w tamtych czasach bejsboliści zawsze pili – ale dla mnie stało się to problemem; z tego powodu wyrzucono mnie z jednej, a potem drugiej pracy. A to sprawiło, że piłem dalej. Źle sypiałem. Źle się odżywiałem. Starzałem się w oczach. Kiedy w końcu znalazłem pracę, chowałem w kieszeni płyn do ust i krople do oczu i przed spotkaniami z klientami pędziłem do łazienki. Z pieniędzmi było coraz gorzej; ciągle kłóciliśmy się o nie z Catherine. I z czasem nasze małżeństwo się rozpadło. Zmęczyło ją moje przygnębienie, i nie mogę jej za to winić. Kiedy czujesz się podle, inni zaczynają uważać cię za podłego, nawet ci, których kochasz. Pewnej nocy znalazła mnie nieprzytomnego na podłodze w piwnicy, z rozciętą wargą, tulącego do piersi rękawicę bejsbolową.
Wkrótce potem opuściłem rodzinę – a może to ona opuściła mnie.
Wstydzę się tego bardziej, niż jestem w stanie wyrazić.
Wyprowadziłem się. Stałem się wredny i zimny. Unikałem każdego, kto nie chciał się ze mną napić. Moja matka, gdyby żyła, może znalazłaby sposób, żeby do mnie trafić, bo zawsze była w tym dobra – brała mnie za rękę i pytała: – No, Charley, co cię gryzie? – Ale nie było jej i tak to jest, kiedy umierają nam rodzice; czujemy, że zamiast stawać do każdej walki ze wsparciem, stajemy do niej sami.
Więc pewnej nocy, na początku października, postanowiłem się zabić.
Może to dla was zaskoczenie. Może uważacie, że mężczyźni, którzy jak ja grają w mistrzostwach świata, nigdy nie upadną tak nisko, bo zawsze mają to jedno „spełnione marzenie”. Ale mylicie się. Ziszczone marzenie pozwala wam tylko stopniowo zrozumieć druzgocącą prawdę, że nie tak to sobie wyobrażaliście.
I że ono was nie ocali.

Zabrzmi to dziwnie, ale wykończył mnie, doprowadził do ostateczności ślub córki. Miała wtedy dwadzieścia dwa lata, długie proste kasztanowe włosy po matce i jej pełne usta. Poślubiła „wspaniałego faceta”, ceremonia odbyła się po południu.
Tyle wiem, bo tyle napisała w krótkim liście, który przyszedł do mnie w kilka tygodni po fakcie.
Najwyraźniej przez moje picie, depresję i ogólnie złe zachowanie przynosiłem tak wielki wstyd, że nie nadawałem się na uroczystość rodzinną. Zamiast tego otrzymałem list i dwa zdjęcia: na jednym córka i jej mąż stoją pod drzewem, trzymając się za ręce, na drugim szczęśliwa para pije szampana.
Szczególnie załamała mnie druga fotografia. Nieupozowane ujęcie, które uchwyciło niepowtarzalną chwilę – tych dwoje wybucha śmiechem w pół zdania i stuka się kieliszkami. To była scena ze świata niewinności i młodości, a także… przeszłości. Zdawała się szydzić z mojej nieobecności. „I ciebie tam nie było”. Nie znałem nawet tego faceta. Moja była żona go znała. Nasi dawni znajomi też. „A ciebie tam nie było”. Po raz kolejny byłem nieobecny, gdy w rodzinie działo się coś ważnego. Tym razem moja mała córeczka nie wzięła mnie za rękę i nie pocieszyła; należała do kogoś innego. Nie zapraszano mnie. Powiadamiano.
Spojrzałem na kopertę podpisaną nowym nazwiskiem córki („Maria Lang”, nie „Maria Benetto”) i bez adresu zwrotnego (Czemu? Bali się, że mógłbym ich odwiedzić?) i coś zapadło się we mnie tak głęboko, że nie mogłem już tego znaleźć. Zostajesz odcięty od życia swojego jedynego dziecka i czujesz, jakby zatrzasnęły się za tobą stalowe drzwi; walisz w nie, ale nikt cię nie słyszy. A być niesłyszanym to pierwszy krok do poddania się, a poddanie się to pierwszy krok do samobójstwa.
Więc spróbowałem.
Chodzi nie tyle o to, jaki to ma cel, ile czy robi to jakąś różnicę.

Chick chce skończyć z tym wszystkim

Ten list od mojej córki przyszedł w piątek, co pozwoliło mi oddać się weekendowej popijawie, z której niewiele pamiętam. W poniedziałek rano, mimo długiego zimnego prysznica, spóźniłem się do pracy dwie godziny. Kiedy dotarłem do biura, przetrwałem niecałe czterdzieści pięć minut. Głowa mi pękała. Czułem się tam jak w grobowcu. Wśliznąłem się do pokoju ksero, potem do łazienki, następnie do windy, bez płaszcza i teczki, tak że gdyby ktoś mnie śledził, uznałby to za naturalne zachowanie, a nie za zaplanowaną ucieczkę.
To było głupie. Nikogo nie obchodziło, co robię. Duża firma zatrudniająca wielu handlowców mogła znakomicie obejść się beze mnie, co już teraz wiemy, jako że przejście z windy na parking było ostatnią czynnością, którą wykonałem jako jej pracownik.

Potem zadzwoniłem do byłej żony. Zatelefonowałem z budki. Była w pracy.
– Dlaczego? – zapytałem, kiedy podniosła słuchawkę.
– Chick?
– Dlaczego? – powtórzyłem. Miałem trzy dni, żeby zebrać w sobie całą złość, i tylko tyle byłem w stanie powiedzieć. Jedno słowo. „Dlaczego?”.
– Chick? – jej głos złagodniał.
– Nie zostałem nawet zaproszony?
– To był ich pomysł. Uznali, że tak będzie…
– Jak? Bezpieczniej? Miałbym coś zrobić?
– Nie wiem…
– Jestem więc potworem? Tak?
– Skąd dzwonisz?
– Jestem potworem?
– Przestań.
– Odchodzę.
– Słuchaj, Chick, ona nie jest już dzieckiem i jeśli…
– Nie mogłaś się za mną wstawić?
Usłyszałem, jak wzdycha.
– Dokąd odchodzisz?
– Nie mogłaś się za mną wstawić?
– Przykro mi. To skomplikowane. Jest też jego rodzina. A oni…
– Byłaś tam z kimś?
– Och, Chick… Wiesz, że jestem teraz w pracy…
W tamtej chwili poczułem się samotny jak nigdy dotąd. Samotność wdarła się w moje płuca i niemal zdławiła mój oddech. Nie zostało już nic do powiedzenia. Ani na ten temat, ani na żaden inny.
– W porządku – szepnąłem. – Przepraszam.
Chwila ciszy.
– Dokąd odchodzisz? – zapytała.
Odłożyłem słuchawkę.

I wtedy, po raz ostatni, upiłem się. Najpierw w miejscu zwanym Pubem Pana Teda, gdzie barmanem był chudy dzieciak o okrągłej twarzy, pewnie nie starszy niż ten, którego poślubiła moja córka. Potem wróciłem do mieszkania i wypiłem jeszcze trochę. Poprzewracałem meble. Pisałem na ścianach. Wydaje mi się, że nawet wyrzuciłem zdjęcia ślubne do zsypu. Jakoś chyba w środku nocy postanowiłem pojechać do domu, to znaczy do Pepperville Beach, miasta, gdzie się wychowałem. Dzieliły mnie od niego dwie godziny drogi samochodem, ale nie byłem tam od lat. Chodziłem po mieszkaniu, krążyłem, jakbym przygotowywał się do podróży. Niewiele trzeba na wycieczkę pożegnalną. Poszedłem do sypialni i wyjąłem z szuflady broń.
Chwiejnym krokiem zszedłem do garażu, znalazłem mój samochód, włożyłem pistolet do schowka, rzuciłem kurtkę na tylne siedzenie, a może przednie, albo też kurtka już tam leżała, nie wiem, i wyjechałem z piskiem opon na ulicę. W mieście panowała cisza, światła mrugały na żółto, a ja zamierzałem zakończyć życie tam, gdzie je zacząłem. Zwalić się z powrotem Panu Bogu na głowę. Po prostu.

Było zimno i trochę padało; autostrada była pusta i korzystałem z wszystkich czterech pasów, nieustannie przejeżdżając z jednego na drugi. Pomyślicie, z nadzieją, że kogoś tak nawalonego jak ja powinna zatrzymać policja, ale mnie nie zatrzymała. W pewnym momencie podjechałem nawet pod jeden z całodobowych sklepów ogólnospożywczych i kupiłem sześciopak piwa u Azjaty o cienkim wąsie.
– Kupon na loterię? – zapytał.
Przez lata opanowałem do perfekcji sztukę sprawiania przyzwoitego wrażenia, kiedy byłem zalany – alkoholik jako facet na chodzie – i udałem, że rozważam jego propozycję.
– Innym razem – powiedziałem.
Włożył piwo do torby. Spotkałem się z nim wzrokiem, dwoje zmętniałych, ciemnych oczu, i pomyślałem w duchu: To ostatnia twarz, jaką widzę na ziemi.
Pchnął po ladzie moją resztę.

Kiedy zobaczyłem drogowskaz z nazwą mojego rodzinnego miasta – PEPPERVILLE BEACH, ZJAZD 1 mila – dwa piwa były już wypite, a jedno rozlało się na siedzenie pasażera. Wycieraczki chodziły bez przerwy. Walczyłem, żeby nie zasnąć. Widocznie w myślach powtarzałem sobie w kółko „zjazd jedna mila”, bo za jakiś czas zobaczyłem tablicę z nazwą innego miasta i zdałem sobie sprawę, że już przejechałem mój skręt. Walnąłem pięściami w deskę rozdzielczą. Potem zawróciłem, w miejscu, na samym środku autostrady, i ruszyłem pod prąd. Nie było ruchu, a nawet gdyby, to i tak by mnie to nie obchodziło. Zamierzałem dotrzeć do tego zjazdu. Wcisnąłem pedał gazu. Po chwili zobaczyłem przed sobą właściwą drogę – tyle że był to wjazd, a nie zjazd – i popędziłem na nią z piskiem opon. To był jeden z tych długich ślimaków; skręciłem ostro i ruszyłem w dół na pełnym gazie.
Nagle oślepiły mnie dwa wielkie światła, niczym olbrzymie słońca. Potem rozległ się ogłuszający dźwięk klaksonu ciężarówki, potworny huk i mój samochód przeleciał przez barierkę, wylądował twardo, po czym stoczył się w dół. Wokół pełno było szkła i tańczących puszek: złapałem gwałtownie za kierownicę. Samochód szarpnął w tył, przerzucając mnie na brzuch. Udało mi się znaleźć klamkę i pociągnąłem za nią mocno, i pamiętam widok ciemnego nieba i zielonych chwastów, i dźwięk przypominający grzmot, i upadek czegoś wysokiego i ciężkiego.

Kiedy otworzyłem oczy, leżałem w mokrej trawie. Mój samochód był w połowie przygnieciony zniszczonym bill-boardem z reklamą miejscowego dealera chevroleta, w który najwyraźniej wjechał. Jakiś dziwny układ sił fizycznych musiał wyrzucić mnie z auta tuż przed decydującym uderzeniem. Nie potrafię tego wytłumaczyć. Kiedy chcesz umrzeć, zostajesz oszczędzony. Kto potrafi to wytłumaczyć?
Powoli, z trudem, stanąłem na nogach. Miałem zupełnie mokre plecy. Wszystko mnie bolało. Wciąż trochę padało; wokół panowała cisza, w której słychać było tylko cykanie świerszczy. Zwykle w takim momencie powiedziałoby się: „cóż, cieszę się, że żyję”, ale ja nie mogłem tego powiedzieć, ponieważ się nie cieszyłem. Spojrzałem w górę na autostradę. Zobaczyłem we mgle zarys ciężarówki, niczym wielki, ciężki wrak statku, o wygiętej szoferce, jakby złamano jej kark. Spod maski wydobywała się para. Jeden reflektor wciąż działał i rzucał samotny snop światła na błotniste wzgórze, zamieniając potłuczone szkło w lśniące diamenty.
Co się stało z kierowcą? Czy jest żywy? Ranny? Krwawi? Oddycha? Oczywiście byłby to akt odwagi – wspiąć się na górę i sprawdzić, ale w tamtej chwili odwaga nie była moją mocną stroną.
Więc nie zrobiłem tego.
Opuściłem ręce wzdłuż ciała i ruszyłem na południe, w stronę mojego rodzinnego miasteczka. Nie jestem z tego dumny. Ale wtedy w ogóle nie myślałem racjonalnie. Byłem zombi, robotem, którego nie obchodzi nikt, także ja sam – a właściwie przede wszystkim ja sam. Zapomniałem o samochodzie, ciężarówce, broni; zostawiłem to wszystko za sobą. Pod moimi butami chrzęścił żwir i słyszałem śmiech świerszczy.
Nie potrafię powiedzieć, jak długo szedłem. Tak długo, że deszcz przestał padać, a niebo zaczęło się rozjaśniać pierwszymi promieniami świtu. Dotarłem na obrzeża Pepperville Beach, które wyznacza wysoka zardzewiała wieża ciśnień, zaraz za boiskami do bejsbolu. W małych miasteczkach, jak moje, wspinanie się na wieżę ciśnień należało do rytuału i wraz z kumplami z drużyny robiliśmy to w weekendy, z puszkami farby wciśniętymi za paski.
Teraz znów stanąłem przed tą wieżą, mokry, stary, złamany, pijany i, powinienem dodać, może winny zabójstwa, bo w końcu nie sprawdziłem, co się stało z kierowcą ciężarówki. Nie miało to znaczenia, bo przecież i tak już zdecydowałem, że ta noc będzie ostatnia w moim życiu.
Namacałem drabinkę.
Zacząłem się wspinać.
Dotarcie do zbiornika zajęło mi trochę czasu. Gdy w końcu się tam znalazłem, osunąłem się na platformę, oddychając ciężko. Gdzieś w zakamarkach mojego przyćmionego mózgu jakiś głos skarcił mnie za kiepską kondycję.
Spojrzałem na drzewa pode mną. Za nimi zobaczyłem boisko, gdzie ojciec nauczył mnie grać w bejsbol. Ten widok wciąż przywoływał przykre wspomnienia. Co takiego jest w dzieciństwie, od czego człowiek nigdy nie potrafi się uwolnić, nawet kiedy jest taką ruiną, że trudno uwierzyć, iż kiedykolwiek był dzieckiem?
Niebo jaśniało. Cykanie świerszczy stało się głośniejsze. Nagle stanęło mi przed oczami wspomnienie małej Marii śpiącej na mojej piersi, kiedy jeszcze można ją było kołysać na jednej ręce, a jej skóra pachniała talkiem. Potem miałem wizję siebie; mokry i brudny, jak w tej chwili, wpadam na jej wesele; muzyka ucichła, mój widok przeraził wszystkich, a najbardziej Marię.
Opuściłem głowę.
Nie będą za mną tęsknić.
Podbiegłem dwa kroki, złapałem za barierkę i przeskoczyłem.

Reszta jest niewytłumaczalna. W co uderzyłem, jak to się stało, że przeżyłem, tego nie jestem w stanie wyjaśnić. Jedyne, co pamiętam, to wirowanie w powietrzu, trzask, koziołkowanie, ból rozciętej i poobcieranej skóry, i na koniec głuchy odgłos upadku. Te blizny na mojej twarzy? Pamiątka. Miałem wrażenie, że spadam bardzo długo.
Kiedy otworzyłem oczy, otaczały mnie połamane gałęzie. W brzuch i klatkę piersiową wbijały mi się kamienie. Uniosłem brodę i oto co zobaczyłem: boisko do bejsbolu z czasów mojej młodości, opromienione światłem poranka, dwie ławki rezerwowych, górkę miotacza.
I moją matkę, która nie żyła od lat.

 
Wesprzyj nas