Mroczny i pełen napięcia thriller, w pełni oddający klimat grozy, niejasności i skandalu otaczający katastrofy lotnicze.


Zapis wydarzeń, jakie złożyły się na cztery katastrofy samolotowe, z których ocalała tylko trójka dzieci. Autorka wiernie oddaje nie tylko dramatyzm wypadków, ale pokazuje też atmosferę skandalu i konspiracji, jaka otacza tragiczne wydarzenia. Katastrofy są jedynie początkiem. Prawdziwym dramatem okazuje się to, co dzieje się później.

Czarny czwartek. Dzień, którego nie sposób zapomnieć. Dzień, w którym niemal równocześnie w czterech miejscach na świecie dochodzi do wypadków wielkich samolotów pasażerskich. Giną setki ludzi, przeżywa tylko czworo. Jedną z nich jest Pamela May Donald. Leżąc w pogorzelisku, wśród poskręcanych fragmentów kadłuba i zmasakrowanych szczątków współpasażerów, nagrywa na komórkę wiadomość, która wstrząśnie światem. Wkrótce potem umiera.

Dzieci, które jakimś cudem ocalały z wypadków, ściągają na siebie międzynarodową uwagę. Przerażona opinia publiczna naciska na jak najszybsze wykrycie przyczyn katastrof, te okazują się jednak zaskakująco niejasne. Hipotezy ataku terrorystycznego i czynników naturalnych zostają obalone. Pozornie wydaje się, że cztery wypadki nie mają ze sobą nic wspólnego, łączy je jedynie zaskakująca zbieżność czasowa i ocaleni.

Nie potrzeba wiele czasu by sprzyjająca spekulacjom atmosfera katastrof doprowadziła do powstania szeregu teorii spiskowych. Tragiczne wydarzenia tłumaczy się interwencją kosmitów lub międzynarodowym spiskiem. Religijni fanatycy głoszą apokaliptyczne wizje, według których dzieci, które wyszły cało z katastrof, zwiastują rychłe nadejście końca świata. Niektórzy są pewni, że z czwartej katastrofy także ocalało jedno dziecko. Rozpoczyna się prawdziwa nagonka medialna, a wraz z nią polowanie na Troje oraz poszukiwania rzekomego czwartego ocalonego.

„Troje” to wciągająca powieść sensacyjna i fenomen na światowym rynku wydawniczym. Prawa do publikacji książki na dwudziestu największych rynkach wydawniczych kupiono już wtedy, kiedy gotowy był dopiero jej pierwszy rozdział.

Sarah Lotz
Troje
Przełożył Arkadiusz Nakoniecznik
Wydawnictwo Akurat
Premiera: 22 maja 2014

JAK SIĘ ZACZĘŁO

No dalej, dalej, dalej…
Pam wpatruje się w światełko sygnalizujące konieczność zapięcia pasów, modląc się, by jak najszybciej zgasło. Nie wytrzyma dłużej, wyobraża sobie głos strofującego ją Jima: „Dlaczego nie skorzystałaś z toalety przed wejściem do samolotu? Przecież wiesz, że masz słaby pęcherz!”.
Prawda wygląda tak, że po prostu nie miała odwagi pójść do WC na lotnisku. A gdyby znalazła się w jednej z tych futurystycznych toalet, o których czytała w przewodniku, i nie miałaby pojęcia, jak spuścić wodę? Albo gdyby zatrzasnęła się w kabinie i spóźniła na samolot? I pomyśleć, że Joanie zaproponowała, żeby przed lotem do Osaki poświęciła kilka dni na zwiedzanie miasta! Na myśl o tym, że miałaby samotnie poruszać się po ulicach Tokio, Pam czuje, jak jej i tak już spocone dłonie robią się jeszcze bardziej wilgotne. Już samo lotnisko okazało się wystarczająco skomplikowane. Zmęczona i brudna po podróży z Fort Worth, czuła się jak jakiś gigantyczny ślimak, wlokąc się w kierunku Terminalu 2, gdzie miała wsiąść w kolejny samolot. Dokoła niej wszyscy zdawali się tryskać energią i pewnością siebie; niewielcy ludzie przeciskali się we wszystkich kierunkach, z okularami przeciwsłonecznymi na nosach i teczkami w dłoniach. Wpychając się do autobusu, boleśnie odczuwała każdy kilogram swojej masy, rumieniąc się po uszy za każdym razem, kiedy ktoś na nią spojrzał.
W samolocie do Tokio na szczęście było wielu Amerykanów (siedzący obok niej uprzejmy chłopak cierpliwie pokazywał jej, jak obsługiwać system wideo); tutaj jednak ma świadomość, że jest jedyną przedstawicielką… Jak to się mówiło w filmach detektywistycznych, które tak lubił Jim? Ach, tak: rasy białej. W dodatku fotele są znacznie mniejsze, Pam czuje się więc tak, jakby wepchnięto ją do konserwy. Na szczęście między nią a wyglądającym na biznesmena mężczyzną zajmującym fotel od strony przejścia jest wolne miejsce, nie musi więc uważać, żeby nie trącać mężczyzny przy każdym ruchu. Co prawda, i tak będzie musiała przecisnąć się obok niego, idąc do łazienki. Co gorsza, mężczyzna lada chwila chyba zapadnie w drzemkę, co oznacza, że trzeba będzie go obudzić.
Samolot kontynuuje wznoszenie, a lampka nie gaśnie. Pam spogląda za okno, w ciemność, w której za zasłoną chmur migocze czerwone światełko na końcu skrzydła, zaciska mocniej palce na poręczach fotela i czuje wibracje maszyny.
Jim miał rację. Jeszcze nawet nie dotarła do celu, a już to całe przedsięwzięcie ją przerosło. Ostrzegał ją, że nie jest stworzona do długich podróży, usiłował przekonać, że to niedobry pomysł. „Przecież Joanie może przylecieć do domu, kiedy tylko zechce, po co więc wlec się na drugi koniec świata, żeby się z nią zobaczyć? Zresztą, po co w ogóle pojechała tam uczyć Azjatów? Amerykańskie dzieciaki jej nie wystarczały? A ty, Pam, nie znosisz chińskiej kuchni, więc jak poradzisz sobie z surowym delfinem, czy czym oni tam się żywią?”. Ona jednak zacisnęła zęby i nic sobie nie robiła z jego dezaprobaty. Zaskoczyła go swoim uporem. Od wyjazdu Joanie minęły już dwa lata i Pam bardzo chciała ją zobaczyć; ogromnie za nią tęskniła, a na zdjęciach, które znalazła w internecie, lśniące wieżowce Osaki prawie wcale nie różniły się od drapaczy chmur w amerykańskich miastach. Co prawda Joanie ostrzegała ją, że tutejsza rzeczywistość w pierwszej chwili może wydać jej się odpychająca, że Japonia to nie tylko kwitnące wiśnie i gejsze uśmiechające się tajemniczo zza wachlarzy, ale Pam była przekonana, że jakoś sobie poradzi. Zakładała – kompletnie bez sensu – że będzie to zabawna przygoda, o której później całymi latami będzie mogła opowiadać Rebie.

Maszyna wyrównuje lot, lampki gasną. Wybucha małe zamieszanie, kiedy kilkunastu pasażerów niemal równocześnie podrywa się z foteli i zaczyna grzebać w schowkach pod sufitem. Modląc się w duchu, żeby nie było kolejki do łazienki, Pam rozpina pas i opiera się mocniej na rękach, szykując się do operacji przeciskania obok pasażera z fotela przy przejściu, kiedy nagle rozlega się donośny, rozciągnięty w czasie huk. W jej uszach brzmi to jak wystrzał uszkodzonego tłumika, ale przecież samoloty nie mają tłumików, prawda? Z jej ust ze sporym opóźnieniem wyrywa się stłumiony okrzyk. Pam jest nieco zażenowana swoją reakcją; to na pewno nic poważnego, może odgłos pioruna? Tak, z pewnością. W przewodniku jest wzmianka o tym, że czasem podczas burzy.
Kolejny huk, tym razem jak wystrzał z broni palnej. Z przedniej części maszyny dobiegają przeraźliwe krzyki. Lampka nakazująca zapięcie pasów znowu się świeci, Pam sięga więc do pasa, ale palce ma dziwnie odrętwiałe i nie jest w stanie go zapiąć. Samolot gwałtownie opada; potężne dłonie zaciskają się na jej ramionach, żołądek wciska jej się do gardła. Nie. To niemożliwe. To nie może być naprawdę. Takie rzeczy nie zdarzają się zwyczajnym ludziom, takim jak ona. Dobrym ludziom. Szarpnięcie. Łomot w schowkach nad głowami, a potem samolot na szczęście się uspokaja.
Głośne „Ping!”, jakiś bełkot po japońsku, a potem:
Prosimy o pozostanie na miejscach do chwili, kiedy zgaśnie sygnalizacja „Zapiąć pasy”.
Pam znowu oddycha. Głos jest spokojny, obojętny. To na pewno nic poważnego, nie ma powodu do paniki. Rozgląda się dokoła, żeby sprawdzić, jak reagują inni pasażerowie, ale widzi tylko pochylone głowy.
Ponownie zaciska dłonie na poręczach fotela. Wibracje przybierają na sile, jej ręce niemal dygocą, drżenie pełznie w górę po jej nogach. W przerwie między fotelami przed Pam pojawia się oko częściowo ukryte za zasłoną kruczoczarnych włosów; to zapewne ten dzieciak, którego ciągnęła za rękę młoda kobieta o mocno umalowanych ustach i surowej twarzy. Zafascynowany chłopiec gapił się na Pam, której przemknęło przez głowę, że niezależnie od tego, co się myśli o Azjatach, trzeba przyznać, że dzieci mają po prostu śliczne. Pomachała mu i uśmiechnęła się, ale nie zareagował. Zaraz potem matka warknęła coś do niego i chłopczyk posłusznie zajął miejsce w fotelu, niknąc jej z oczu. Teraz też próbuje się do niego uśmiechnąć, lecz ma tak sucho w ustach, że wargi nie chcą przesuwać się po zębach. Wibracje, o mój Boże, są coraz silniejsze.
W przejściu między rzędami foteli pojawia się biała mgła, unosi się coraz wyżej. Pam bez sensu wali pięścią w ekran, szuka słuchawek.
To nie może dziać się naprawdę. Po prostu nie może, nie, nie, nie. Gdyby udało jej się włączyć ekran, obejrzeć film, coś uspokajającego, na przykład tę komedię z Ryanem Jakimśtam, którą widziała podczas lotu w drugą stronę… Samolot znowu przechyla się gwałtownie, kołysze się na boki, w górę i w dół. Żołądek podjeżdża jej do gardła, ale Pam przełyka ślinę raz, drugi. Nie zwymiotuje, nie ma mowy.
Biznesmen wstaje z fotela, wymachuje rękami, żeby utrzymać równowagę. Chyba usiłuje otworzyć schowek nad głową, ale nie jest w stanie tego uczynić. Co robisz?! – chciałaby wrzasnąć, bo wydaje jej się, że jeśli tamten natychmiast nie usiądzie, to sytuacja jeszcze się pogorszy. Samolot trzęsie się tak okropnie jak jej pralka, kiedy zepsuł się stabilizator i maszyna przesuwała się po podłodze. Z mgły wyłania się stewardesa, podchodzi, chwytając się zagłówków foteli, sygnalizuje gestem mężczyźnie, żeby usiadł, i ten opada na fotel. Natychmiast sięga do wewnętrznej kieszeni marynarki, wyjmuje telefon, opiera głowę o fotel z przodu i zaczyna mówić do aparatu.
Powinna zrobić to samo. Powinna zadzwonić do Jima, powiedzieć mu o Snookie, przypomnieć, żeby nie karmił jej jakimiś tanimi świństwami. Powinna też zadzwonić do Joanie, ale – niewiele brakuje, żeby wybuchła śmiechem – co miałaby jej powiedzieć? Że się spóźni? Nie, że jest z niej dumna, ale czy tu w ogóle jest zasięg? I czy telefony komórkowe nie zakłócają działania systemów nawigacyjnych samolotu? Gdyby chciała skorzystać z zestawu słuchawkowego przy fotelu, czy będzie potrzebowała karty kredytowej?
Gdzie jej telefon? W pasie na dokumenty, razem z pieniędzmi, paszportem i tabletkami, czy może wrzuciła go do torby? Dlaczego nie może sobie przypomnieć? Sięga do torebki, ma wrażenie, że żołądek przykleja jej się do kręgosłupa. Wydaje jej się, że jednak zwymiotuje, jest tego pewna, ale wtedy jej palce trafiają na pasek torebki
Dostała ją od Joanie na ostatnią gwiazdkę przed tym, jak dwa lata temu córka wyjechała z domu – to były udane święta, nawet Jim miał tego dnia dobry humor. Kolejne szarpnięcie, pasek wysuwa jej się z dłoni. Pam nie chce umierać w taki sposób. Nie wśród obcych ludzi, nie z przetłuszczonymi włosami – ta nowa odżywka jest do niczego – nie z opuchniętymi nogami. Nie ma mowy. Szybko, pomyśl o czymś miłym, o czymś dobrym. Tak. To wszystko tylko sen, w rzeczywistości siedzi na sofie z kanapką z majonezem w dłoni, Snookie leży na jej kolanach, Jim drzemie w głębokim fotelu. Wie, że powinna się modlić, że pastor Len na pewno kazałby jej to zrobić – czy wtedy to wszystko zniknie? – lecz pierwszy raz w życiu nie jest w stanie znaleźć właściwych słów. „Pomóż mi, Jezu!” – kołacze jej się po głowie, ale to wszystko, bo przeszkadzają jej inne myśli. Kto zajmie się Snookie, jeżeli coś się jej przydarzy? Snookie jest stara, ma prawie dziesięć lat, nie będzie wiedziała, dlaczego jej pani ją opuściła. Psy nigdy tego nie rozumieją. Dobry Boże, w głębi szuflady z bielizną leży stos podartych rajstop, które od dawna zamierzała wyrzucić. Co sobie o niej pomyślą, kiedy je znajdą?
Mgła gęstnieje, Pam czuje w gardle kwaśne palenie, widzi niewyraźnie. Ostry trzask i tuż przed jej twarzą kołysze się żółty plastikowy kubek. Ktoś mówi po japońsku. Ma zatkane uszy, musi przełknąć ślinę, czuje w ustach smak tych rozmemłanych pikantnych klusek, które jadła podczas poprzedniego lotu, z ulgą stwierdza, że już nie chce jej się siusiu. A teraz po angielsku: „cośtam pomóc współpasażerom cośtam cośtam”.
Biznesmen wciąż bełkocze do telefonu. Po kolejnym gwałtownym przechyle aparat wypada mu z ręki, lecz usta mężczyzny wciąż się poruszają, chyba nie zdaje sobie sprawy z tego, że nie ma już telefonu w dłoni. Pam ma kłopoty z oddychaniem, powietrze jest zbyt rzadkie, sztuczne, drapiące, wywołuje mdłości. Na chwilę oślepiają ją jaskrawe rozbłyski światła; sięga po maskę, ale ta wciąż wymyka jej się z palców. Śmierdzi spalenizną, jakby ktoś postawił plastikowe naczynie na rozgrzanej płycie kuchenki. Jej też się zdarzyło coś takiego, położyła na kuchence łyżkę do sałaty. Jim wypominał jej to tygodniami: „Kobieto, mogłaś spalić całą chałupę!”.
Znowu głos: przygotować się na uderzenie.
Wyobraża sobie puste krzesło i ogarnia ją żal tak silny, że aż bolesny. To jej krzesło, na którym siada w każdą środę podczas spotkań kółka biblijnego. Solidne, niezawodne, przyjazne krzesło z wysiedzianym siedziskiem – takie, które nigdy nie skarży się na jej wagę. Pam zawsze przychodzi trochę wcześniej, żeby pomóc Kendrze ustawiać krzesła; wszyscy wiedzą, że będzie siedziała po prawej ręce pastora Lena, obok ekspresu do kawy. Modlili się za nią dzień przed jej wyjazdem, nawet Reba życzyła jej szczęśliwej podróży. Pierś wezbrała jej dumą i wdzięcznością, a policzki piekły z dumy, że tak długo skupia na sobie uwagę. Dobry Jezu, miej w opiece naszą siostrę i przyjaciółkę Pamelę, która… Samolot trzęsie się przy akompaniamencie łomotu toreb, laptopów i mnóstwa innych rzeczy wysypujących się ze schowków pod sufitem, ale jeśli uda jej się skupić na tym pustym krześle, to wszystko będzie dobrze. Zupełnie jak w tej zabawie, na którą pozwala sobie czasem w drodze powrotnej ze sklepu: jeśli zauważy trzy białe samochody, pastor Len to ją, a nie Rebę, poprosi o ustawienie kwiatów.
Przeraźliwy zgrzyt, jakby ktoś skrobał po tablicy gigantycznymi stalowymi paznokciami. Podłoga wystrzeliwuje w górę, jakaś ogromna siła wpycha głowę Pam w kolana, zęby zderzają się z łoskotem, chciałaby krzyknąć na kogoś, kto szarpie jej ręce w górę, żeby przestał, ale nie może. Wiele lat temu, kiedy jechała odebrać Joanie ze szkoły, drogę zajechał jej jakiś pickup. Czas nagle wtedy zwolnił. Mogła obserwować najdrobniejsze detale – pęknięcie na przedniej szybie, rdzę na masce tamtego samochodu, sylwetkę kierowcy w baseballowej czapeczce na głowie – ale teraz wszystko dzieje się tak nieprawdopodobnie szybko! Niech to się skończy, to za długo, już za długo. Jest szarpana, rzucana we wszystkie strony, zgniatana i obijana. Głowa, nie jest w stanie utrzymać głowy w górze, a potem oparcie fotela przed nią wali ją prosto w twarz, wybucha białe, oślepiające światło i już nic nie.
Pam słyszy trzask płomieni, ale na policzkach czuje tylko zimno. Lodowate zimno. Czyżby była na dworze? Jasne, że tak! Głupie pytanie. Przecież w pomieszczeniach nie wolno palić ognia, prawda? Ale gdzie dokładnie się znajduje? W Wigilię pastor Len zawsze organizuje spotkanie na swoim ranczu; pewnie są właśnie tam i obserwują fajerwerki. Wkładem Pam jest nieodmiennie jej słynny dip z pleśniowego sera. Nic dziwnego, że czuje się taka zagubiona! Zapomniała zabrać dip, pewnie został na blacie w kuchni, pastor Len będzie bardzo rozczarowany.
Ktoś krzyczy. Dlaczego krzyczysz? W Boże Narodzenie nie powinno się krzyczeć. To czas radości.
Chce unieść lewą rękę, żeby otrzeć twarz, ale nie może. Coś jest nie w porządku. Leży na lewym boku, wykręcone do tyłu ramię ma pod sobą. Dlaczego leży? Czyżby zasnęła? W święta, kiedy zawsze jest tak dużo do zrobienia? Musi szybko wstać i przeprosić za swoje zachowanie. Jim ciągle powtarza, że powinna się starać być trochę bardziej.
Przesuwa czubkiem języka po zębach. Z nimi też coś jest nie tak. Jeden kieł jest nadłamany, ostra krawędź kaleczy język. W ustach zgrzyta piasek. Przełyka – dobry Boże, uczucie jest takie, jakby łykała żyletki. Czyżby.
Świadomość tego, co się wydarzyło, spada na nią z taką siłą, że Pam gwałtownie wciąga powietrze. Niemal równocześnie wybucha straszny ból; jego źródło znajduje się w lewej nodze, rozlewa się na brzuch. „Wstań, wstań, wstań”. Usiłuje podnieść głowę, ale kiedy jej się to wreszcie udaje, w kark wbijają jej się rozpalone igły.
Znowu krzyk, chyba całkiem blisko. W życiu nie słyszała czegoś takiego; to nawet nie krzyk, tylko nieludzki, dziki wrzask. Musi go uciszyć, bo kiedy go słyszy, ból w brzuchu narasta, jakby wrzask był w jakiś tajemniczy sposób połączony z jej wnętrznościami, szarpiąc je i skręcając.
Dzięki Bogu, jest w stanie poruszyć prawą ręką. Powoli przesuwa ją ku górze, obmacuje brzuch. Jej palce trafiają na coś wilgotnego, miękkiego. Tego nie powinno tam być. Woli teraz o tym nie myśleć. Boże, potrzebuje pomocy, niech ktoś przyjdzie i jej pomoże, dlaczego nie posłuchała Jima i nie została w domu ze Snookie, dlaczego tak źle myślała o Rebie.
„Przestań”. Nie wolno wpadać w panikę. Tak zawsze wszyscy mówią: nie wpadać w panikę. Powinna cieszyć się z tego, że żyje. Musi wstać, rozejrzeć się, zorientować się, gdzie jest. Na pewno nie siedzi już w fotelu. Leży na jakiejś wilgotnej, miękkiej powierzchni. Liczy do trzech, podpiera się zdrową ręką i próbuje się podnieść, ale musi zrezygnować, bo paraliżujący ból przebiega przez jej ciało jak wstrząs elektryczny. Jest tak silny, że aż trudno jej uwierzyć, że rzeczywiście go odczuwa. Przez jakiś czas trwa w całkowitym bezruchu i, szczęśliwie, ból stopniowo ustępuje, zostawiając po sobie niepokojące odrętwienie, ale Pam o tym też postanawia chwilowo nie myśleć.
Zaciska powieki, unosi je, mruga kilka razy, żeby odzyskać ostrość widzenia. Ostrożnie odwraca głowę w prawo; tym razem ból się nie pojawia. Doskonale. Na tle rozmazanej plamy pomarańczowego blasku wszystko wygląda jak w teatrze cieni, ale Pam jest w stanie rozpoznać kępę drzew – dziwnych, poskręcanych drzew nieznanego jej gatunku – a tuż przed nimi strzęp poskręcanego metalu. Boże, czy to samolot? Tak. Ten podłużny kształt to okno. Głośne pyknięcie, syk, miękki huk i nagle robi się jasno jak w dzień. Jej oczy zachodzą łzami, ale nie odwraca wzroku. Widzi poszarpaną krawędź fragmentu kadłuba, brutalnie oderwanego od reszty samolotu. A gdzie reszta? Czy ona, Pam, siedziała w tej części kabiny? Niemożliwe. Nie żyłaby już. Samolot wygląda jak resztki ogromnej popsutej zabawki. Ten widok przywodzi Pam na myśl otoczenie osiedla przyczep kempingowych, w którym mieszkała matka Jima. Walały się tam stare części samochodowe, popsute trójkołowe rowerki i różne inne śmieci. Nie lubiła tam chodzić, mimo że matka Jima zawsze była dla niej miła. Ze względu na swoją pozycję niewiele widzi; powoli przechyla głowę, starając się nie zwracać uwagi na towarzyszący temu, chrupiący odgłos, aż w końcu jej policzek dotyka ramienia.
Wrzask cichnie raptownie, jak ucięty nożem. Świetnie. Hałas i czyjeś cierpienie tylko by ją rozpraszały.
Chwileczkę. Coś się porusza, tam, na skraju zagajnika. Nieduża postać. Człowiek. Bardzo niski człowiek. Dziecko? Dziecko, które siedziało w rzędzie przed nią? Ogarnia ją wstyd; kiedy samolot spadał, nie poświęciła mu, ani jego matce, nawet jednej myśli. Zajmowała się wyłącznie sobą. Nic dziwnego, że nie mogła się modlić, skoro taka z niej chrześcijanka. Ku jej rozpaczy, postać kieruje się w bok i znika z jej pola widzenia. Pam nie jest w stanie poruszyć głową ani o milimetr.
Próbuje otworzyć usta, żeby krzyknąć, lecz one także odmawiają jej posłuszeństwa. Proszę. Jestem tutaj. Szpital. Wezwijcie pomoc.
Ciche stąpnięcie tuż za jej głową.
Akhhh. – harczy. – Akhhh.
Czuje dotknięcie na włosach, po jej policzkach płyną łzy. Jest bezpieczna. Przyszli, żeby ją uratować.
Szybki tupot. Nie odchodźcie! Nie zostawiajcie mnie!
W polu widzenia, niemal tuż przed jej twarzą, pojawiają się bose stopy, małe i brudne. Jest ciemno, bardzo ciemno, ale Pam widzi, że są całe w jakiejś ciemnej mazi. Błoto? Krew?
Pomocy! Pomocy, pomocy, pomocy. – Nareszcie mówi. Udało się. Skoro mówi, to wszystko będzie dobrze. To tylko szok. Tak, tylko szok, nic więcej. – Pomocy.
Z mroku wyłania się twarz, pochyla się nad nią. Jest tak blisko, że Pam czuje na policzku oddech chłopca. Stara się skupić wzrok na jego oczach. Czy one. Nie, wszystko przez te ciemności. Są białe, całkiem białe, bez źrenic. „Jezu, pomóż mi!” Krzyk wzbiera jej w piersi, więźnie w gardle. Nie jest w stanie go z siebie wyrzucić, za chwilę ją udusi. Twarz cofa się gwałtownie. Pam ma wrażenie, że jej płuca są wypełnione płynem. Boli każdy oddech.
Jakieś poruszenie daleko po prawej stronie, na granicy pola widzenia. Czy to to samo dziecko? W jaki sposób tak prędko znalazło się tak daleko? Chłopiec wyciąga rękę, jakby coś wskazywał. Więcej sylwetek, ciemniejszych od drzew w tle. Ludzie, z pewnością ludzie. Pomarańczowy blask przygasa, ale ona wyraźnie widzi ich zarysy. Są ich setki, chyba idą w jej stronę. Wyłaniają się spomiędzy tych dziwnych drzew, poskręcanych i guzowatych jak palce.
A gdzie ich stopy? Nie mają stóp. To nie w porządku.
No tak, nie są prawdziwe. Nie mogą być prawdziwe. Nie mają oczu, ich twarze to rozmazane kleksy, płaskie i nieruchome, na tle dogasających płomieni.
Pam wie, że idą po nią.
Lęk znika, pojawia się pewność, że nie zostało jej wiele czasu. Zupełnie jakby w jej umierające ciało wstąpiła opanowana, pewna siebie Pam – całkiem inna Pam, taka, jaką zawsze chciała być. Nie zwracając uwagi na to, co się dzieje w miejscu, gdzie kiedyś był jej brzuch, sięga do pasa z dokumentami. Jest na miejscu, choć przesunął się na bok. Zaciska powieki, koncentruje się na tym, żeby odsunąć suwak. Palce ma mokre i śliskie, ale nie zamierza się poddać.
Uszy wypełnia jej furkoczący łoskot, z góry spływa jaskrawe światło, przesuwa się po niej i wokół niej, wydobywa z mroku rząd pustych foteli z poskręcanymi mocowaniami i pantofel na wysokim obcasie, zupełnie jak nowy. Pam zastanawia się, czy światło powstrzyma zbliżające się postaci. Nie, wciąż suną naprzód, a ona nadal nie jest w stanie dostrzec rysów ich twarzy. Gdzie się podział chłopiec? Powinna go ostrzec, żeby się do nich nie zbliżał, bo dobrze wie, czego chcą,
O tak, doskonale wie, czego chcą. Ale teraz nie może o tym myśleć, nie wtedy, kiedy jest tak blisko. Wsuwa rękę do wnętrza pasa, oddycha z ulgą, kiedy jej palce trafiają na gładką obudowę telefonu. Wyjmuje go ostrożnie, żeby nie wysunął jej się z ręki – ma czas, żeby się zdziwić, jak bardzo przestraszyła się wcześniej, kiedy nie mogła sobie przypomnieć, gdzie go schowała – po czym zmusza trzymającą go dłoń, żeby zbliżyła się do jej twarzy. A jeśli nie działa? Jeśli się zepsuł?
To niemożliwe. Tak, działa! Pam pojękuje z radości, słysząc powitalny sygnał. Jeszcze trochę. Ależ z niej flejtuch, cały ekranik we krwi. Koncentruje się z najwyższym trudem, ostatkiem sił odszukuje ikonkę aplikacji, trafia w nią palcem, uruchamia rejestrator głosu. Wirujący łoskot nad jej głową jest ogłuszający, lecz Pam nie zwraca na niego uwagi. Ignoruje też fakt, że niczego już nie widzi.
Przysuwa telefon do ust i zaczyna mówić.

OD AUTORKI

Niewielu jest czytelników, którym na dźwięk słów Czarny Czwartek po grzbiecie nie przebiegnie dreszcz strachu. Ów dzień – 12 stycznia 2012 kiedy w ciągu zaledwie kilku godzin doszło do czterech wielkich katastrof lotniczych, w których zginęło łącznie ponad tysiąc osób, dołączył do listy straszliwych kataklizmów, które zmieniły nasz sposób widzenia świata.
Jak należało się spodziewać, już w kilka tygodni po tych wypadkach rynek zalały beletryzowane relacje, wpisy na blogach, biografie i inne publikacje, żerujące na zafascynowaniu opinii publicznej zarówno samymi katastrofami, jak i ocalałymi z nich dziećmi nazwanymi Trojgiem. Nikt jednak nie był w stanie przewidzieć łańcucha makabrycznych wydarzeń, które nastąpiły później, ani tempa, w jakim one następowały.
Tak jak przy okazji pracy nad Kanonadą – książką zgłębiającą problem przestępstw z użyciem broni palnej popełnianych przez amerykańskie dzieci poniżej szesnastego roku życia – również teraz doszłam do wniosku, że jeśli mam się przyłączyć do tego chóru, to tylko tworząc jak najbardziej obiektywną relację i pozwalając zabrać głos uczestnikom wydarzeń. Dążąc do tego celu, korzystałam z rozmaitych źródeł, w tym także z niedokończonej biografii Paula Craddocka, wiadomości przekazanych przez Chiyoko Kamamoto oraz wywiadów, które osobiście przeprowadziłam w trakcie interesujących nas wydarzeń i bezpośrednio po nich.
Nie zamierzam przepraszać za wykorzystanie materiałów, które wiele osób może uznać za zbyt drastyczne, takich jak: relacje ludzi, którzy jako pierwsi przybyli na miejsce tragedii, oświadczenia byłych i aktualnych pamelistów, isho odnaleziony na miejscu katastrofy lotu 678 linii Sun Air, a także nigdzie do tej pory nieopublikowany wywiad z egzorcystą zatrudnionym przez Paula Craddocka. Choć nie ukrywam, że włączyłam do tej pracy także cytaty z gazet i czasopism – częściowo dla lepszego pokazania kontekstu, a częściowo dla urozmaicenia narracji – to moim głównym celem, tak samo jak podczas pisania Kanonady, było stworzenie platformy, służącej jak najbardziej obiektywnej prezentacji wydarzeń rozgrywających się od stycznia do lipca 2012 roku, z perspektywy osób będących najbliżej ich aktywnych uczestników. Mając to na uwadze, proszę, aby czytelnicy pamiętali, że są to relacje subiektywne, i żeby zechcieli zadać sobie trud samodzielnego wyciągnięcia wniosków.
Elspeth Martins Nowy Jork 30 sierpnia 2012

Są tutaj. Ja… Nie pozwólcie Snookie jeść czekoladek, dla psów to zabójstwo, choć pewnie będzie bardzo prosić. Chłopiec. Chłopiec obserwujcie chłopca obserwujcie martwych. Idą po mnie. Wszyscy niedługo odejdziemy. Wszyscy. Zegnaj Joanie piękna torebka żegnaj. Pastorze Len niech pan ich ostrzeże że chłopiec że nie wolno go…
Ostatnie słowa Pameli May Donald (1961-2012)

 
Wesprzyj nas