Nowa powieść dziennikarza radiowej Trójki Jerzego Sosnowskiego – opowiedziana z wyczuciem historia, w której wpadają na siebie dwa światy, zderzają dwa czasy, konfrontują różne głosy. O miłości niemożliwej.


Gdy 19 grudnia 1962 roku wracający z Brukseli samolot Vickers Viscount rozbił się w pobliżu Okęcia, dotychczasowy świat trójki młodych warszawskich przyjaciół, Romy, Belli i Stefana, nieodwracalnie się zmienił. Do przeszłości odeszły wspólne wojaże po Polsce, odeszło nonszalanckie ale niepozbawione zadumy życie.

Tamten świat, naznaczony katastrofą, po kilkudziesięciu latach znajduje jednak dalszy ciąg. Roma — niegdyś stewardessa, dziś stylowa starsza kobieta — na korytarzu kliniki poznaje młodszego o prawie trzydzieści lat Piotra. Spotkają się jeszcze nie raz. Ich związek z każdym kolejnym dniem staje się coraz bardziej niepokojący.

Jerzy Sosnowski po latach przerwy ofiarowuje czytelnikom nową opowieść. Spotkamy się w Honolulu to opowiedziana z wyczuciem historia, w której wpadają na siebie dwa światy, zderzają dwa czasy, konfrontują różne głosy. Do współczesności autor zręcznie przemyca tęsknotę za przeszłością: jest tu obyczajowość lat 60., są szaleństwa inteligenckiej „warszawki”, klimat polskiego wybrzeża tamtych czasów.

W misternie skonstruowanym świecie nie brak tego, co dla autora najistotniejsze: mierzenia się z uczuciem, które większość uznaje za zawstydzające. Spotkamy się w Honolulu to historia miłości. Erotycznej i duchowej. To książka zadająca pytania fundamentalne, nad którymi współczesność pochyla się coraz niechętniej.

Jerzy Sosnowski – pisarz i dziennikarz radiowy. Z wykształcenia polonista, był pracownikiem naukowym Uniwersytetu Warszawskiego, nauczycielem w szkole średniej, publicystą „Gazety Wyborczej”, krytykiem literackim i dziennikarzem telewizyjnym. Jest autorem m.in. „Apokryfu Agłai”, „Wielościanu”, tomu opowiadań „Linia nocna”, „Prądu zatokowego” oraz autobiografii duchowej pt. „Ach”.
Laureat Nagrody Fundacji im. Kościelskich (2001). Jego książki były tłumaczone na języki: serbski, rosyjski, węgierski.

Jerzy Sosnowski
Spotkamy się w Honolulu
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 24 kwietnia 2014

II
BOARDING

1.

Piotr patrzy w okno, za którym rysuje się ogromna tarcza księżyca, cała żółta — a potem znowu na Romę. Dlaczego cię nie było? — pyta. No, przepraszam, musiałam wyjść. Mężczyzna ma wrażenie, że słyszy to powtórnie, z tą samą zaskakującą kropką na końcu, gdy przecież należy mu się przynajmniej jedno zdanie wyjaśnienia. Bo taka historia: bardzo chciał poznać Marka z Romą, więc namówił kumpla, żeby zrobili sobie przerwę w pracy, wsiedli razem do samochodu i — w drogę. Lecz wtedy akurat nie zastali starszej pani, wizyta była nie­zapowiedziana, zdarza się. Tylko że Marek, jak to Marek, zajął się znajomą przyjaciela naukowo, zaczął buszować w Internecie w poszukiwaniu informacji na jej temat i nazajutrz usiadł do wspólnego śniadania z dziwną miną. Słuchaj, powiedział, głupia historia, ale ktoś cię chyba nabiera. Mówiłeś, że ona się nazywa Roma Neufahrt, tak? No, to ona nie żyje. Piotr wzruszył ramionami, wrzucił naczynia do zmywarki i pojechał znowu do niej, otworzyła mu i spędzili miłe przedpołudnie. A Marek nazajutrz znowu zaczął mu klarować: Słuchaj, znalazłem nekrolog i zdjęcie, strona nazywa się „ku pamięci kropka org”, ona nie żyje, i to od dawna. Pokażę ci. Ale akurat była jakaś awaria serwera, nie mogli uzyskać połączenia z siecią, Marek musiał zadzwonić do firmy, która dostarczała im sygnał, tak nie może być, uniemożliwiacie mi pracę, mówił do słuchawki nieswoim głosem — wysokim, agresywnym. Nie dawało się tego słuchać, krzyki Marka niosły się po całej Wieży. A przecież nigdy nie był nerwowy. Wezbrała w nim jakaś inna osoba? Podmieniono go na kogoś innego? Więc Piotr pojechał znowu do Romy i wyjaśnił, że chce jej przedstawić przyjaciela, lecz nie przeszło mu przez gardło, że z przyjacielem coś się złego dzieje, jakby się wściekł, a do tego nie wierzy w jej aktualne istnienie, natomiast wierzy w jej śmierć. To byłaby kiepska rekomendacja. Umówili się na niedzielę i rzeczywiście przyjechał wtedy z Markiem jeszcze raz, już znowu spokojnym, za to uśmiechającym się ironicznie — nie wiadomo, co gorsze, rozdrażnienie czy taka mina — i ona powtórnie im nie otworzyła. Jakby istniała wyłącznie dla Piotra, jakby naprawdę ją wymyślił, ale nie dość skutecznie, nie dość intensywnie, by zjawiła się przed oczami innego człowieka. Teraz pyta ją, dlaczego cię nie było, już po raz trzeci zadaje to pytanie, a ona patrzy na niego z uśmiechem, który zaczyna go denerwować. Przecież tak się nie robi; jeśli nie ma ochoty spotykać nikogo poza nim samym, wystarczy powiedzieć. On i tak zgodzi się na wszystko, zbyt lubi te godziny spędzane razem, snujące się niespiesznie. Lecz Roma powtarza jedynie, choć niemożliwe, żeby nie umiała niczego innego wymyślić: no, przepraszam, musiałam wyjść. A to żadne wyjaśnienie, nie było mnie, bo mnie nie było, ignotum per ignotum. Ach, mój pan od łaciny, kobieta uśmiecha się jeszcze promienniej i kładzie rękę na jego dłoni; teraz dopiero czuje, jak bardzo jest napięty, aż iskra przeskakuje między ich palcami. A przecież on nie wyjaśni jej, skąd to zdenerwowanie, bo nie ma na to słów; dlaczego chodzi mu o coś więcej niż o spotkanie, które się nie odbyło (no cóż, to się zdarza). Nie powie na głos, że jego problemem stało się tymczasem odepchnięcie niemożliwego, zepchnięcie niemożliwego z powrotem tam, gdzie jego miejsce, w niemożliwość, z której zaczęło niebezpiecznie wyłazić. Posłuchaj, szepcze Roma, zagram ci na pianinie. Ale tu nie ma pianina, trzeźwo odpowiada Piotr. — Jest, tylko nie widziałeś, bo trzymam je w kuchni. Posłusznie idzie za nią, rzeczywiście, między lodówką a pomalowanym na biało krzesłem, pod którym jest kosz na śmieci, znajduje się pianino; Roma siada przy klawiaturze, lecz krzywi się i zaraz wstaje. Mam do ciebie prośbę, czy możesz najpierw wymasować mi plecy? Tak mnie bolą. Staje przodem do okna, ogląda się na niego z zalotnym uśmiechem, obnaża ramiona, przecież sąsiedzi ją zobaczą, zobaczą ich oboje, tymczasem Ro­ma rozpina bluzkę do końca, bluzka opada na podłogę.

Plecy Romy są fioletowe, miejscami zupełnie czarne, z przyklejonymi do nich gdzieniegdzie zbutwiałymi liśćmi.
Piotr szarpnął się, usiadł na łóżku. Co za koszmarny sen. Ale jeszcze się nie obudził całkiem, bo zdawało mu się przez sekundę, że ciemność wokół pełna jest przyczajonych kształtów, zwinnych stworów, które za chwilę skoczą mu do gardła. Zapalił lampkę; minęło. Przyłożył ucho do ściany przy łóżku i wstrzymał oddech: z tamtej strony dobiegało niespieszne pochrapywanie Marka. Postawił stopy na podłodze i spojrzał na stolik, gdzie co wieczór kładł od kilku dni kartkę i długo­pis. Już sięgał, żeby zanotować, co mu się przyśniło, obezwładnić zmorę układaniem poprawnych zdań, jednak uświadomił sobie, że jedno z nich musiałoby brzmieć: „Roma nie żyje”, i poczuł lęk. Przecież nie wierzył w magię, ale kobieta miała naprawdę dużo lat, w takim wieku życie jest kruche. To noc, nie myślę normalnie, szepnął. W dodatku, ogarniając stopniowo rzeczywistość i moszcząc się na nowo we własnym ciele, zdał sobie sprawę, że obudził się tyleż przerażony, ile podniecony. Na jej uśmiech, zalotny gest zdejmowania bluzki jego ciało zareagowało prawidłowo; we śnie wydawała się zresztą młodsza. Trochę. Chyba. Uspokajał się powoli, wyrównywał oddech i stanowczo już nie myślał o tamtej scenie w kuchni, zabronił sobie myślenia o niej, żeby członek szybciej mu zwiotczał. Idiotyczne, mruknął. Od trzech lat nie spałem z kobietą, co ja mówię, nie od trzech, tylko od pięciu, bo przecież z Bożeną w ostatnim okresie też nic nie było, i zaczynam już napastować staruszki. Co prawda we śnie tylko. Przynajmniej jak dotąd. Roześmiał się cicho. No, już: napięcie ustępowało, gasł lęk, powieki zaczęły mu znowu ciążyć. Ostatnią trzeźwą decyzją było wybranie innej pozycji na łóżku, gdyż wyczytał kiedyś, że treść marzeń sennych jest ściśle związana z układem ciała. Przewracasz się na drugi bok i nie ma możliwości, żeby przywidziało ci się to samo. No chyba że masz poważny kłopot. Ale on, szczęśliwie, od momentu zamieszkania w Wieży nie miał żadnych kłopotów. Nie był ich wart. I niech tak zostanie. Dobranoc, szepnął do siebie, a może do kogoś, kto mógłby mu towarzyszyć, tylko kto by to był? — stanowczym ruchem zgasił światło — przejrzysty, bezcielesny.

2.

Kiedy Giedojt zaproponował Piotrowi wspólne zamieszkanie w Wieży, najbardziej martwił się o to, czy przyjaciel nie będzie bałaganił w kuchni. Na szczęście dawny nauczyciel spełniał minimalne wymogi, jakie stawiał były uczeń, choć zdarzyło się raz czy drugi, że rozpakowując zmywarkę, wrzucił widelec do noży albo w lodówce położył żółty ser na środkowej półeczce zamiast na najniższej. Marek zdawał sobie sprawę, że jego zamiłowanie do porządku w tym miejscu graniczy z obsesją, więc kiedy przypadła jego kolej, by zrobić obiad, mruczał: „Nikt nie jest doskonały”, nie precyzując, kogo ma na myśli, ale raczej nie siebie, sprawdzał, czy wszystko jest tam, gdzie być powinno — to był krok przygotowawczy — a potem wyjmował i w niezmiennej kolejności ustawiał na blacie rzeczy, których w najbliższym czasie miał potrzebować. Trafiały zatem pod samą ścianę, od lewej: przyprawy, mięso, warzywa na sałatkę, shaker do robienia sosu winegret (czyli, zdaniem Piotra, po prostu umyty słoiczek po chrzanie), dalej: nóż do mięsa, nóż do warzyw, drewniana łyżka i łopatka, a na końcu waga kuchenna. Bliżej siebie, tym razem od prawej, umieszczał: deskę do krojenia mięsa, deskę do krojenia warzyw, wyciskacz do czosnku, michę na sałatkę. I dopiero wtedy zaczynał gotowanie.

Giedojt nigdy tego sobie wyraźnie nie powiedział, ale intuicyjnie czuł, że z dwóch stron, od zewnątrz i od środka, zagraża mu chaos, a pomiędzy dwoma nacierającymi skrzydłami wroga rozpościera się wąska i bezcenna kraina algorytmów. W kuchni doświadczał tego najwyraźniej: kawałki mięsa okazywały się za każdym razem inne, to trochę większe, to mniejsze, niż przewidywała receptura, w dodatku skrywały włókna o zawikłanym przebiegu i nieobliczalne soczewki tłuszczu. Warzywa stroszyły się niesubordynowanymi natkami, stanowiły nieskończone wariacje na temat teoretycznego, stożkowatego kształtu marchwi, pietruszki, kulistego selera; nawet ziarenka groszku, gdyby im się dokładnie przyjrzeć, były kulkami tylko w przybliżeniu. I ta niepokojąca ciekłość i śliskość sosów, ich energia potencjalna, pożytkowana na wylewanie się poza naczynie, napięcie powierzchniowe menisków, gotowych do przechwycenia skraju rękawa, jeśli tylko znalazł się zbyt blisko, a jeszcze skandaliczne gruzełki, gotowe pojawić się po najdokładniejszym nawet miksowaniu… Przyrządzając potrawę, toczyło się w istocie batalię przeciwko aleatorycznej naturze (choćby siekanie warzyw w regularną kostkę!), zwycięstwo polegało na uzyskaniu z tego wszystkiego przewidywalnej formy i powtarzalnego smaku. A przecież był to tylko jeden z dwóch frontów walki.

Gdyż nie należało zapominać jeszcze o drugim, wewnętrznym źródle zagrożeń: o skłonności człowieka do nieuwagi, bałaganu, niedokładności, niewczesnej fantazji, w wyniku których zoptymalizowany proces produkcji jedzenia mógł doznać nieobliczalnych szkód. Skłonności te występują zwłaszcza u mężczyzn — powtarzała mu przez całe dzieciństwo matka. Chodziło jej o ojca, któremu wprawdzie do kuchni wstęp był na wszelki wypadek wzbroniony, lecz który za to potrafił ni z tego, ni z owego zwolnić synka z lekcji, bo miał akurat wolny dzień i ochotę, żeby obejrzeć z nim coś zajmującego, cokolwiek: nowy zabytkowy parowóz w Muzeum Kolejnictwa albo kaczki w Ogrodzie Saskim. A kiedyś pojedziemy do Honolulu — obiecywał zawsze na koniec wyprawy. Tak, gdyby ojciec miał pieniądze i akurat przyszło mu to do głowy, obudzilibyśmy się nazajutrz w Honolulu, tylko bez walizek — wtórowała mu matka, która uważała, że wszystko należy zaplanować. A może matka mówiła to najpierw, a ojciec tylko buntowniczo potwierdzał? Tak czy tak, syn z każdym rokiem zgadzał się z nią coraz bardziej, zwłaszcza odkąd kolejną fantazją ojca okazało się zamieszkanie z dwudziestoletnią adeptką tkactwa artystycznego, skądinąd podobno bardzo zręczną. Ale Honolulu pozostało dla Marka synonimem czegoś wabiącego i groźnego zarazem, do czego naturalną koleją rzeczy wszyscy powinni kiedyś dotrzeć, z walizkami lub bez. I chyba dopiero na kontrakcie w USA uświadomił sobie, że to tylko Hawaje.

Giedojt żył w nieustannych zapasach ze zjednoczonymi siłami entropii, przypadkowości i bezsensu; zapasy te były zaś tym bardziej dramatyczne, że toczyły się w milczeniu. Nie przyszłoby mu do głowy opowiadać o nich komukolwiek, nawet przyjaciołom; uważał zresztą, że słów należy używać tylko w ostateczności. Nie był mrukiem, potrafił na rozmówcach robić dobre wrażenie, zwłaszcza na słuchaczach swoich wykładów; czasem, szczególnie w trakcie wieczornych posiedzeń z Piotrem, formułował błyskotliwe myśli, ale kłamał zawsze, gdy twierdził, że akurat teraz przyszły mu do głowy. Myślenie i mówienie wydawały mu się dwiema operacjami, których nie należy łączyć, których łączyć nie sposób — i do większości ludzi miał pretensję, że powiększają jeszcze chaos, mówiąc bezładnie, improwizując, zamiast sprawozdawać. Gramatykę języka — to wrażenie zapamiętał dobrze z podstawówki — miał za skandal z powodu licznych wyjątków i absurdalnej mnogości wzorców odmiany. Z tego samego okresu życia pamiętał ulgę, jaką przyniosły mu lekcje geometrii. To z nich wywodziła się jego pasja dla nauk ścisłych.

Pewnie dlatego parter Wieży, debiut architektoniczny Giedojta, wyglądał z góry jak ćwiczenie z geometrii wykreślnej. Jeden okrąg — to były mury zewnętrzne. Potem mniejszy okrąg współśrodkowy — to, co Piotr nazwał parkietem z Adrii, całkiem trafnie, bo właśnie patrząc na przedwojenną fotografię lokalu, Giedojt uświadomił sobie, jak chce wszystko urządzić. Pas pomiędzy okręgami podzielił prostopadle do obwodu na trzy równe części; gdyby była to tarcza zegara, należałoby powiedzieć, że granice między nimi wypadały na godzinie drugiej, szóstej i dziesiątej. Między dziesiątą a drugą: część jedzeniowo-wypoczynkowa, niewysoki podest, na którym po lewej (między dziesiątą a dwunastą) stał stół z czterema krzesłami, a po prawej (między dwunastą a drugą) — kanapa, równoległa do promienia wieży, ława na drinki, a przed nią telewizor. Za nim, w następnej części, rozciągającej się między drugą a szóstą, był składzik, który w razie potrzeby można było przekształcić w pokój gościnny (lub odwrotnie), zakończony maleńką łazienką. Również ściana, tyle że przeszklona, wydzielała symetryczną do składziku kuchnię, mieszczącą się między szóstą a dziesiątą. Tak wyglądało to na idealnym, pierwszym rysunku; w praktyce granicę „godziny szóstej” trzeba było nieco rozszerzyć w obie strony, kosztem składziku i kuchni, by stworzyć tu krótki korytarzyk, wyprowadzający na klatkę schodową, już poza obrysem Wieży. Zresztą taki sam korytarzyk znajdował się piętro wyżej (ten był śluzą dźwiękową do biblioteki), oraz dwa piętra wyżej (ten kończył się na planie jakby strzałką: parą umieszczonych skośnie względem siebie drzwi, za którymi rozpościerały się dokładnie lustrzane dwa apartamenty — jak je Giedojt z pewną przesadą nazywał).

Na tle tego rodzaju projektów, nie mówiąc już o pracy programisty, działalność kulinarna stanowiła naprawdę harce na przedpolu wroga. Marek, przebywając w kuchni sam na sam ze sobą, nie miał powodu, by nazywać to, co nim powodowało, ale przecież nie bez przyczyny na rozmaite sposoby kiełznał zagrożenia. Super­czuła waga, którą znalazł w sklepie internetowym, pozwalała mu odmierzać nawet porcje ziół (z dokładnością do jednej tysięcznej grama). Minutnik był w rzeczywistości elektronicznym stoperem, takim, jakiego używają biegacze. Nad stołem do przygotowywania potraw odrysowana została na ścianie linijka krawiecka — Piotr nigdy nie dopytywał, po co, a Marek był mu za to wdzięczny, bo zdawał sobie sprawę, że drugi człowiek tego nie zrozumie, a tłumaczenie zajęłoby zbyt dużo czasu. Prawda jednak wyglądała tak, że wolał mieć przed oczami obiektywną miarę długości, gdy rozmaite przepisy mówiły na przykład, by pierś kurczaka pociąć na paski „mniej więcej dwa na dwa centymetry” albo wołowinę kroić w płaty o grubości jeden do pół­tora centymetra. Z biegiem czasu zresztą popatrywał na linijkę coraz rzadziej. Zyskał miarę w oku.

Ponieważ we wtorki pani Włodakowa prawie zawsze robiła im leczo, obaj dzielili się sprawiedliwie przygotowaniem pozostałych sześciu obiadów. I właśnie wołowina była tym, co — zdaniem Piotra — Markowi wychodziło najlepiej, a on sam też ją lubił, zwłaszcza że wystarczała na trzy dni. Jeśli, co zdarzało się najczęściej, planował ją na weekend, wówczas w piątek rano wyciągał z zamrażalnika purpurowy połeć, wieczorem ciął go na płaty, rozbijał, a następnie rozkładał na całej, sporej długości kuchennego stołu i przechodził od jednego krwistego placka do drugiego ze specjalnie przygotowaną saszetką, z której posypywał je mieszanką precyzyjnie odmierzonych ilości: pieprzu, cząbru, majeranku, czosnku granulowanego, bazylii i słodkiej papryki. Kiedy doszedł do ostatniego, odkładał na wyznaczone miejsce saszetkę, płaty przewracał i ponawiał swój marsz. Następnie krągłymi ruchami, jak prestidigitator, rozwierał foliowy woreczek i wkładał do niego obsypane kawałki mięsa, niby zaadresowane koperty, i chował worek do lodówki. Potem mył ręce i sprzątał: jeśli przyszło się po kwadransie, nie sposób było domyślić się, że w kuchni oporządzano jakieś mięso (tak przynajmniej uważał Piotr).

Nazajutrz po śniadaniu zaczynało się gotowanie wywaru. Teraz na stole królowały suszone owoce — śliwki, morele, rodzynki, jabłka — dalej: znowu zioła, wielki słój płynnego miodu, specjalna plastikowa kasetka, w której Marek przechowywał skórkę pomarańczową, a ponadto puszka z suszonymi pomidorami. Na kuchence grzała się brytfanka z niewielką ilością wody, w której lądowały połówki dwóch olbrzymich cebul, kostki wołowe i grzybowe, pasta gulaszowa, a potem to wszystko, co Giedojt zgromadził na blacie, posiekane w kształty przypisane osobno do każdego gatunku: w kwadraciki, prostokąty, słupki. Gdy z brytfanki unosiła się już ekscytująca woń, skłaniająca ślinianki Piotra do intensywnej pracy (nawet jeśli przebywał w bibliotece), Marek podsmażał oprószone poprzedniego dnia płaty wołowiny, wrzucał w bulgoczący wywar i zaczynał wielogodzinne duszenie. Co jakiś czas zaglądał pod pokrywkę i coś tam jeszcze dosypywał, dolewał lub mieszał. Kiedyś przyjaciel zastał go z termometrem laboratoryjnym w ręku.

Wtedy Piotr jedyny raz pomyślał, że spokój i racjonalność Marka to jednak tylko teatr, a raczej niekończące się przedstawienie cyrkowe, w którym akrobaci skaczą po rozkołysanych trapezach i nie spadają; mimo przyciągania ziemskiego — nie spadają.

 
Wesprzyj nas