Po 5 latach pisarskiej nieobecności Anna Gavalda, której książki przełożono na 42 języki i sprzedano w 8 milionach egzemplarzy, powraca z nową, długo wyczekiwaną – także w Polsce – powieścią.


Najnowsza, poruszająca powieść bestsellerowej autorki, Anny Gavaldy to historia przemiany pod wpływem miłości i przyjaźni, ale też bólu, rozpaczy, bezsilności. Głos w sprawie budzenia serc w czasach automatycznego, bezrefleksyjnego życia. Przypominająca fabuły kina niezależnego, brutalna i wzruszająca historia współczesnych dwudziestolatków, została przyjęta entuzjastycznie przez czytelników francuskich.

Dwoje nastolatków poobijanych przez życie w szkolnym teatrzyku wciela się w główne role w sztuce Musseta. Posiniaczona, niedomyta „Kozeta” i mały pédé przez tę jedną chwilę poczuli, że też są piękni.

Potem Franck wyjeżdża do liceum, Billie zostaje na wsi i zarabia swoim ciałem. Lecz kilka lat później ich drogi znów się spotykają. Co z tego wyniknie – nowe wykluczenie, przyjaźń, miłość, a może wyzwolenie? Mocna, a jednocześnie niezwykle poruszająca opowieść o współczesnych dwudziestolatkach. A także o przyjaźni i o miłości w Paryżu i gdzieś na końcu Francji, gdzieś w „czwartym świecie”… Jak z kina niezależnego.

Oni [Franck i Billie] żyją życiem pokątnym. Nie nazwałabym ich społecznymi wyrzutkami, po prostu dzieciństwo ich pokaleczyło (to bardziej eleganckie określenie zamiast powiedzieć, że mieli „gówniane życie”), po czym nie doszliby do siebie, gdyby się ponownie nie spotkali. Lubię takich bohaterów. Nie chodzi o to, że to ludzie, którzy cierpią, ale że pod płaszczem ukrywają pewien skarb. Bogactwo wewnętrzne, tak się to nazywa. Bycie outsiderem to żaden wstyd. Czasem to przynależność do niewidocznego świata ludzi niepozornych, łagodnych, wrażliwych i znacznie bardziej podatnych na zranienie niż to okazują. Przekaz tej książki jest prosty: jakie to szczęście, że tacy ludzie chodzą po tym świecie!
Anna Gavalda

Anna Gavalda: Nie ogląda telewizji. Gazet też nie czyta. Recenzje? – nie dbam o nie. Dziennikarzy unika i wywiadów udziela bardzo rzadko – jeśli już, to zwykle przez telefon, albo pisemnie. Za to na spotkania z czytelnikami ma czas zawsze. Podpisywanie książek w księgarniach jest dla mnie świętem – mówi i dodaje z satysfakcją: Tej usługi Amazon nie oferuje. Kolejki są długie. Nic dziwnego, przecież Anna Gavalda to numer jeden pośród francuskich pisarek. Trochę to trwa, bo podpisując egzemplarze, zawsze rozmawiam z czytelnikami. Jej książki tłumaczone są na 42 języki i sprzedały się w łącznym nakładzie ponad 8 milionów egzemplarzy. Doczekały się też ekranizacji, m.in. z udziałem Audrey Tatou.
Fenomen Anny Gavaldy trwa od 1999 roku. Początkowo nikt nie chciał wydać zbioru opowiadań młodej nauczycielki języka francuskiego. Odmawiały wszystkie wydawnictwa. Bo przecież opowiadań nikt nie czyta. Tekstem zainteresowało się jednak wydawnictwo Dilettante, które na francuski rynek wydawniczy wprowadziło niejednego zdolnego debiutanta. I gdy po wielkim sukcesie czytelniczym do Anny Gavaldy rozdzwoniły się telefony od największych wydawców, autorka lojalnie odesłała wszystkich z kwitkiem. Billie, jej szósta książka, napisana po niemal 5 latach przerwy i wydana we Francji w listopadzie ub. roku natychmiast podbiła listy bestsellerów. Chociaż ukazała się w końcówce roku, w rankingach najlepiej sprzedających się powieści w 2013 roku we Francji zajmuje 15 lokatę (ósmą pośród tytułów francuskich). Prawa do wydania książki zakupiły 22 kraje.

Najnowsza powieść Anny Gavaldy ma wszystko, żeby spodobać się czytelnikom. – Pierre Maury, „Le Soir”

Anna Gavalda o sobie i swoich książkach:
Za każdym razem gdy wydaję nową książkę, ludzie zaczynają mówić o zjawisku. Nie lubię tego, wolałabym, żeby mówili o postaciach z książki.
Moi bohaterowi mają wątpliwości, zastanawiają się i nikomu nie dają żadnych lekcji ponieważ sami nie znaleźli sposobu postępowania dla siebie. Cały czas poszukują.
To nic przyjemnego być autorką samych bestsellerów. Od razu budzą się wątpliwości i podejrzenia, że cierpi na tym wartość literacka.
Pisałam tę książkę [Billie] na jednym oddechu, w trzy tygodnie. Gdy skończyłam, miałam wrażenie, że jestem kancelistką historii, która do mnie nie należy.

Recenzenci o książce:

… słowa tłuką się, uderzają o siebie, igrają z dobrym wychowaniem. Ten styl trudny do określenia (język przedmieść wypowiadany przez prowincjuszkę o gorącym temperamencie, pełen anglicyzmów, neologizmów, wyrażeń gwarowych) może wprawić wiernych czytelników w zakłopotanie. I to prawda, wahamy się. Między zdumieniem, rozdrażnieniem, zgrzytem zębów. Aż do czterdziestej strony. Do spotkania z dwójką „zadżumionych” ze sztuką Musseta Nie igra się z miłością. (..) I akceptujemy wszystko. Stronniczość języka, szkołę życia – na granicy banału – Billie i Francka, podstawy tej przyjaźni-miłości, ocalenie jednego przez drugie. I aż do ostatnich linijek drżymy, co też stanie się z tą dwójką. – MARIANNE PAYOT, L’EXPRESS

Ani pieniądze, ani rozgłos nie zawróciły w głowie byłej nauczycielce francuskiego rozkochanej w języku i otwartej na zwykłych ludzi. W małym narcystycznym świecie pisarskim Anna Gavalda, która przedkłada towarzystwo czytelników i podpisywanie książek, nad stycznoś z dziennikarzami jest jak UFO. – CHRISTIAN AUTHIER, „LE FIGARO”

Anna Gavalda
Billie
Przekład: Paweł Łapiński
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 5 czerwca 2014


Franck nazywał się tak, jak się nazywał, bo jego matka i babcia uwielbiały Franka Alamo (tego od Biche, oh ma biche, Da doo ron ron, Maillot 38-37 i innych hitów) (tak, tak, ktoś tego jeszcze wtedy słuchał), a ja nazywałam się Billie, bo moja matka szalała na punkcie Michaela Jacksona (Billie Jean is not my lover, she’s just a girl itd.).
Słowem, każde z nas wchodziło w życie z innym patronem i wcale nie było powiedziane, że pewnego dnia się spotkamy…
Jego matka i babcia zajmowały się nim w dzieciństwie tak dobrze, że Franck w rewanżu kupił im kiedyś płytkę z przebojami z lat młodości Retour de Yéyés, bilety na koncert Le Grand Retour de Yéyés, wejście na rockandrollowy recital Salut les Copains, płytkę blu-ray, a nawet tematyczny rejs promem z tej samej serii.
A kiedy Dadon, ich ukochany idol, kopnął w kalendarz, Franck wziął dzień wolnego, pojechał po nie pociągiem, wsadził je do pierwszej klasy i razem wrócili czuwać na placu pod którymś z kościołów, nie pamiętam już którym.
Wszystko tylko po to żeby miały wsparcie, kiedy zawodząc Sur un dernier signe de la main, traciły z oczu trumnę ładowaną do karawanu…
Jeżeli chodzi o moją matkę, to nie wiem, czy miała po mnie jeszcze jakieś dzieci, które nazwała Bad albo Thriller, nie wiem nawet, czy płakała, kiedy Król Popu odwalił kitę, z racji tego, że zawinęła się, kiedy nie miałam jeszcze roku. (Trzeba przyznać, że ja też byłam wkurzająca…). (Tak przynajmniej powiedział mi pewnego dnia mój stary: „Twoja matka zawinęła się, bo byłaś zbyt wkurzająca. Poważnie mówię, przez cały czas nic tylko się darłaś…”). (No ej! Nie wiem, ilu dokładnie trzeba by psychologów, żebym wymazała kiedyś z pamięci ten motyw, ale moim skromnym zdaniem pewnie wielu!).
Tak, pewnego dnia matka sobie poszła i nigdy więcej nie dała znaku życia…
Macocha z kolei nigdy nie lubiła mojego imienia. Mówiła, że to chłopięce imię, dla łobuza, i trzeba przyznać, że starałam się nie wyprowadzać jej z błędu… Ale nie liczcie na to, że będę teraz obrabiać jej tyłek. Fakt, że niezła z niej menda, ale to też nie do końca jej wina… A poza tym tego wieczoru nie jestem tu dla niej. Niech każdy sam pierze swoje własne brudy.
No, pani gwiazdko, i to byłoby tyle w temacie dzieciństwa.
Franck opowiada bardzo rzadko o swoim i kiedy już coś mówi, to tylko po to, żeby się od niego zdystansować. A ja go po prostu nie miałam.
Poza tym chociaż wciąż lubię moje imię, to biorąc pod uwagę obecne okoliczności, myślę, że nie przysłużyło mi się ono w życiu zbyt dobrze.
Trzeba mieć geniusz Michaela, żeby wykręcić taki piruet…

*

Chodziliśmy razem z Franckiem do tego samego gimnazjum, ale odezwaliśmy się do siebie dopiero w ostatniej klasie, czyli kiedy pierwszy i ostatni raz mieliśmy razem lekcje. Tak naprawdę dostrzegliśmy się już na początku gimnazjum, na porannej inauguracji roku szkolnego, do czego przyznaliśmy się oboje o wiele później. No tak, rozpoznaliśmy się od razu, ale nieświadomie unikaliśmy się przez kolejne lata w poczuciu, że ta druga osoba też dźwiga ogromny ciężar i że ryzyko wzięcia na siebie chociaż miligrama męki więcej to zbyt duże ryzyko.
Ja zresztą szukałam wtedy głównie towarzystwa dziewczynek w stylu Polly Pocket. Ślicznotek z długimi włosami, pokojem tylko dla siebie, paczką markowych ciastek i mamusią któa podpisuje w dzienniczku wszystko co trzeba. Robiłam co mogłam, żeby mnie lubiły i zapraszały do siebie jak najczęściej.
Niestety zawsze nadchodził ten moment, kiedy miałam trochę mniejsze powodzenie… Najczęściej w zimie… Zrozumiałam to dopiero dużo później, chodziło przede wszystkim o… bojler z ciepłą wodą i trochę… również… o zapach z… ech, kurwa… No i proszę, sama z siebie zaczynam bełkotać, tak mi ciągle wstyd. Dobra. Next.
Przez te wszystkie lata tyle na swój temat nakłamałam, że co roku musiałam robić coś w stylu powtórki, żeby się nie pogubić, przechodząc z klasy do klasy.
U siebie byłam lwem, który żarł na okrągło mięso szalonych krów, bo tylko to było do żarcia, ale w szkole zawsze byłam spokojna. Tak czy inaczej nie miałam wystarczająco dużo energii, żeby trzymać gardę dwadzieścia cztery godziny na dobę. Trzeba samemu coś takiego przeżyć, żeby zrozumieć, a ci, co przeżyli, wiedzą dokładnie, o czym mowa: garda podniesiona wysoko… Zawsze, zawsze… A szczególnie jak jest spokojnie… Te spokojne momenty są najgorsze, bo znaczą, że… Brrr… Albo nie… Olać to.
Pewnego dnia na lekcji geografii nasz nauczyciel, pan Dumont, podsumował moją sytuację życiową, nawet o tym nie wiedząc. „Czwarty świat”, powiedział. Powiedział to ot tak, tak samo jak mówił o eksploatowaniu bogactw naturalnych czy o formowaniu się moreny czołowej, ale ja, dobrze pamiętam, poczerwieniałam ze wstydu. Nie wiedziałam, że istnieje w słowniku wyraz wymyślony specjalnie po to, żeby opisać obozowisko, w którym żyłam… Wiem o tym doskonale z własnego doświadczenia — ten rodzaj patologii bywa niedostrzegalny gołym okiem. Za dowód niech posłuży nieobecność w naszych okolicach kogokolwiek z opieki społecznej… Jeżeli nie masz siniaków czy innych śladów i chodzisz codziennie do szkoły, możesz spokojnie zapomnieć o ochronie praw dziecka, a moja macocha, nie mówię, że nosiła się jak miastowa, ale naprawdę robiła na wszystkich dobre wrażenie. Ludzie witali się z nią w markecie, pytali, co słychać, jak dzieci i takie tam.
Nigdy się nie dowiedziałam, gdzie kupowała chlanie…
Jedni wspominają wróżkę-zębuszkę, inni renifery Świętego Mikołaja, a moją wielką tajemnicą z dzieciństwa wciąż pozostają te jebane puste butelki. Skąd-żesz ona to brała? No skąd?
Jedna wielka tajemnica…

To nie za sprawą szkoły publicznej wyrwałam się z tego wszystkiego. Ani nie dzięki pedagogom, ani nauczycielom, ani rozkosznej pannie Gisèle, która przygotowywała nas do pierwszej komunii, ani nie dzięki rodzicom innych uczniów, których wciąż szokowało, ile ważą nasze tornistry, ani dzięki moim milusim koleżankom z dobrych domów, których rodzice zasłuchiwali się w mądralińskich audycjach radiowych, czytali książki i w ogóle. O nie. To dzięki niemu (tu wskazałam palcem po ciemku), dzięki Franckowi Mullerowi.
Tak, temu tutaj. Ta ciota Franck Mumu, młodsza ode mnie o sześć miesięcy i niższa o piętnaście centymetrów, która traciła równowagę za każdym razem, kiedy ktoś poklepywał ją po ramieniu, którą wciąż wszyscy gnoili na przystanku autobusu szkolnego. To on mnie uratował…
Sam jeden.
Szczerze mówiąc, nie mam do nikogo żalu, sama widzisz, pani gwiazdko, że opowiadam o tym wszystkim i nic mi nie jest, daję radę. Dziś to odległa historia. Tak odległa, że już jakby nie moja…
Dobra, przyznaję, miewam drobne nawroty niepokoju, kiedy przychodzi do wypełniania papierów.
Imiona rodziców, miejsce urodzenia, takie tam, wtedy od razu mnie skręca, ale bez przesady, po chwili przechodzi. Całkiem szybko.
Jest tylko jeden warunek: nie chcę ich już nigdy więcej widzieć. Nigdy, nigdy, nigdy więcej… Nigdy więcej już tam nie wrócę. Czy ślub, czy pogrzeb, nie ma opcji. Nawiasem mówiąc, kiedy widzę gdzieś tablicę rejestracyjną z numerem mojego rodzinnego departamentu, siup, staram się skupić uwagę na czymś innym, żeby uspokoić ciśnienie.
Był taki czas — a ponieważ nie sądzę, żebym zdążyła opowiedzieć wszystko tej nocy, więc w dużym skrócie: był taki czas, kiedy nieustannie się zawieszałam, moje dzieciństwo zbyt często do mnie wracało, żeby spuścić mi niespodziany łomot, zdarzało mi się wtedy coraz częściej chodzić znanymi sobie ścieżkami i konkretnie zalewać pałę, jak to się mówi „żeby zapomnieć”, posłuchałam wtedy Francka i zrobiłam sobie twardy reset.
Sformatowałam dysk w całości, żeby uruchomić się ponownie w bezpiecznym trybie awaryjnym.
Trwało to długo i chyba się udało, a w zamian za wysiłek wymagam tylko jednego: nigdy więcej nie musieć ich oglądać.
Nigdy więcej.
Nawet martwych. Zwęglonych. Szkieletów w grobie.

 
Wesprzyj nas