Rewolucja w polskiej prozie kryminalnej. „Pochłaniacz” Katarzyny Bondy – pierwsza część cyklu Cztery żywioły Saszy Załuskiej jest już dostępny na półkach księgarskich.


Nowa seria kryminałów Katarzyny Bondy to perfekcyjnie przemyślana całość – intryga zbudowana na fundamencie tajników technik kryminalistycznych, którym towarzyszą wędrówki po meandrach psychiki zbrodniarzy, a półświatek przestępczy jest przedstawiony z brutalną dokładnością. Całości dopełnia przewrotna kobieca perspektywa, wprowadzona za sprawą bohaterki – zawodowej profilerki.

Sasza Załuska wykonuje profile psychologiczne nieznanych sprawców na zlecenie policji, prokuratury i sądu. Prywatnie, jako matka dorastającej córki, zmaga się z codziennymi problemami, zawodowo analizuje umysły zbrodniarzy. Gdy na zapleczu klubu muzycznego ginie znany piosenkarz, zaś naoczny świadek zdarzenia przebywa w szpitalu w śpiączce, Sasza zostaje poproszona o stworzenie profilu przestępcy.

Zagadka zbrodni zdaje się być głęboko ukryta w latach dziewięćdziesiątych i związana z mafiozem i jego ludźmi, którzy w tamtych czasach rządzili Trójmiastem. Sprawa wygląda na dzieło zawodowca. Policjanci nie mają praktycznie nic. Jedynym dowodem, który udaje się zabezpieczyć, jest ślad zapachowy. W sprawie brak jednak motywu oraz narzędzia zbrodni.

Tymczasem wybudzony ze śpiączki świadek cierpi na tzw. efekt projekcji – wspomnienia mieszają się z obrazami z filmów, marzeń sennych i konfabulacji. Sasza podejmuje się trudnego zadania odnalezienia sprawcy. Ma niewiele czasu – zapachu nie można badać w nieskończoność. Dodatkowo profilerka musi zmierzyć się z własną tajemnicą. Boleśnie uświadamia sobie, że przed przeszłością nie można uciec.

Bonda wprowadza na bogaty rynek literatury kryminalnej zupełnie nowy typ bohaterki. Silna, ambitna i piękna Sasza jest profesjonalistką, wybitną profilerką, a przy okazji kobietą zmagającą się z codziennymi sprawami – samotnym macierzyństwem, skomplikowanymi relacjami z rodziną. To postać z krwi i kości, synonim nowoczesnej kobiety, przełamującej konwenanse.

Zapoczątkowany „Pochłaniaczem” cykl wyróżniają: zaawansowany reaserch i opisy technik kryminalistycznych. Dzięki oparciu fabuły o rzeczywiste wydarzenia, autorka wprowadza czytelnika głęboko w mroczny półświatek, nie zatracając przy tym wyraźnego wątku społeczno-obyczajowego. Profil psychologiczny zbrodniarza czytelnik tworzy wraz z bohaterką, a w międzyczasie na jaw wychodzą sekrety samej Saszy. „Pochłaniacz” to skomplikowana układanka, której każdy element ma niebagatelne znaczenie. Niebezpiecznie wciągająca.

„Pochłaniacz” jest pierwszą częścią cyklu Cztery żywioły Saszy Załuskiej składającego się z czterech tomów. W każdym tomie bohaterka rozwiązuje inną zagadkę kryminalną, korzystając z innej metody kryminalistyki. Tom pierwszy cyklu, któremu patronuje żywioł powietrza – wprowadza czytelnika w tajemnice osmologii – nauki o zapachach.

Jednocześnie czytelnik stopniowo odkrywa tajemnicę Saszy, której przeszłość będzie głównym tematem ostatniego tomu serii. Wszystkie cztery części stanowią perfekcyjnie przemyślaną całość, a zawarta w nich historia zaskakuje aż do ostatniego słowa.

Katarzyna Bonda – pisarka, scenarzystka, dokumentalistka specjalizująca się w tematyce kryminalnej. Ma na koncie trzy powieści, których bohaterem był psycholog policyjny: w tym „Sprawę Niny Frank” (2007), nominowaną do Nagrody Wielkiego Kalibru. Bonda zajmuje się też dokumentem kryminalnym, jest autorką książki „Polskie morderczynie” (2008) i „Zbrodnia niedoskonała” (2009). Dziennikarka z wykształcenia (Uniwersytet Warszawski); była sprawozdawcą sądowym, pisała reportaże, raporty, teksty publicystyczne. Przez 12 lat pracowała dla najbardziej prestiżowych tytułów prasowych oraz realizowała krótkie formy telewizyjne dla TVP. Obecnie zajmuje się pisaniem książek i scenariuszy filmowych. Wykłada w szkole kreatywnego pisania Maszyna do pisania.pl w Warszawie. Udziela się jako ekspert kanału dokumentalnego Crime&Investigation Network.

Katarzyna Bonda
Pochłaniacz
Wydawnictwo Muza SA
Premiera: 21 maja 2014


Według Empedoklesa zasadę bytu tworzą cztery korzenie wszechrzeczy, nazywane też żywiołami, elementami lub pierwiastkami: powietrze, ziemia, ogień i woda. Elementy te są wieczne, bo „to, co jest”, nie powstaje, nie przemija i jest niezmienne. Z drugiej strony zmienność istnieje, bo nie ma powstawania czegokolwiek, co jest śmiertelne, ani nie jest końcem niszcząca śmierć. Jest tylko mieszanie się i wymiana tego, co pomieszane.

Większość rzeczy nie zdarza się – lecz ta się zdarzy
P. Larkin, Alba, przeł. J. Dehnel

Ludzie bowiem mogą zamykać oczy na wielkość, na grozę, na piękno
i mogą zamykać uszy na melodie albo bałamutne słowa.
Ale nie mogą uciec przed zapachem.
Zapach bowiem jest bratem oddechu.

P. Süskind, Pachnidło, przeł. M. Łukasiewicz

Prolog
Zima 2013, Huddersfield

–Sasza? – Głos należał do mężczyzny. Władczy, chropowaty. Kobieta przeszukiwała w myślach twarze, które korespondowałyby z tą barwą. Nic nie przychodziło jej do głowy. Intruz zdecydował się pomóc jej kolejnym pytaniem. –Sasza Załuska? Sama to wymyśliłaś?
Przed oczami przeleciała jej sekwencja zdarzeń, w których brał udział ten oficer.
–To moje własne.
–Szkoda. Taka porządna dziewczyna.
Słyszała, jak zaciąga się papierosem.
–Od dawna nie pracuję – oświadczyła kategorycznie. – Ani dla ciebie, ani dla nikogo.
–Ale szykujesz się na posadkę w polskim banku. – Zaśmiał się. – Wracasz na wiosnę. Wiem wszystko.
–Jasne. Tyle że niezupełnie wszystko.
Powinna była odłożyć słuchawkę, ale ją podpuścił. Podjęła grę, jak zwykle. Oboje to wiedzieli.
–Przeszkadza ci? – skapitulowała pierwsza. – Uczciwie zarabiam na życie i nic ci do tego.
–Uuu! Bojowo! I chcesz powiedzieć, że z pensji starczy ci na mieszkanie koło Grandu? Czynsz kosztuje tam pewnie ze dwa tysie? Skąd weźmiesz na to kasę?
–Nie twój interes. – Poczuła, jak włoski na karku stają jej dęba. Wiedział o jej planach, choć nikomu poza rodziną o nich jeszcze nie mówiła. Musieli wpuścić jej szpiega do komputera. – Zresztą nie wysilaj się. Skoro dzwonisz pod ten numer, wiesz, gdzie mieszkam i gdzie będę mieszkała. Brałam to pod uwagę. Moja odpowiedź brzmi: nie.
–A utrzymanie córeczki? – Miał widać ochotę się z nią podrażnić. – Niezła wolta. Nasza Calineczka mamuśką. Kto by się spodziewał? Tatusiem jest ten profesorek? A jeśli chodzi o bank, to nie wiem, czy cię przyjmą. Zależy, czy będziesz współpracowała.
Sasza z trudem się opanowała. Nie chciała przeklinać.
–Czego chcesz?
–Mamy wakat.
–Mówiłam. Nie wchodzę.
–Rozwijamy się. Stawki większe. A robota czysta i nie w biurze obsługi klienta… – Nagle stał się poważny. – Kolega prosił, żeby polecić mu kogoś z doświadczeniem i dobrą znajomością „inglisza”. Pomyślałem o tobie.
–Kolega? – Nabrała powietrza. W myślach policzyła do dziesięciu. Teraz napiłaby się wódki. Natychmiast przegoniła tę pokusę. – Nasz kolega czy twój?
–Będzie pani zadowolona.
Sasza położyła telefon na stole, podeszła pod drzwi do pokoju córki. Były uchylone. Karolina leżała przykryta kołdrą aż po szyję, z zabawnie rozrzuconymi rękami. Oddychała głęboko przez lekko rozchylone usta. Teraz nawet głośna muzyka nie zdołałaby jej obudzić. Sasza zamknęła drzwi, wzięła paczkę papierosów i otworzyła okno. Paląc, bacznie przyjrzała się opustoszałej ulicy. Tylko kot sąsiadów przemknął przez uchyloną furtkę do ogródka. Zasunęła roletę. Wróciła i wdmuchała resztkę dymu do słuchawki. Mężczyzna po drugiej stronie milczał, ale była pewna, że uśmiecha się z satysfakcją.
–Dostaniesz opiekę. Nie tak jak ostatnio – zapewnił. Chyba szczerze.
Na dłuższą chwilę zapadło milczenie. Kiedy Sasza ponownie się odezwała, głos miała ostry, bez cienia wątpliwości.
–Powiedz koledze, że dziękuję za wyróżnienie, ale nie jestem zainteresowana.
–Jesteś pewna? – nie dowierzał. – Wiesz, co to znaczy?
Milczała dłuższą chwilę. Wreszcie odpowiedziała zdecydowanie:
–I nie dzwoń do mnie więcej.
Już miała odłożyć słuchawkę, kiedy mężczyzna odezwał się łagodnym tonem:
–Wiesz, że teraz jestem w kryminalnym? Tak się porobiło.
–Sam się raczej nie zgłosiłeś. Zdegradowali cię? – Nie była w stanie ukryć satysfakcji. – Gdzie?
–Gdzieś tam – odparł wymijająco. – Ale jeszcze dwa lata i wieszam mundur na haku.
–Już tak mówiłeś. Nie pamiętam kiedy. Kiedyś.
–Masz, jak zwykle, rację, Milenko.
–Nigdy nie było żadnej Mileny.
–Calineczka już u kreta, ale i tak się cieszę, że wracasz. Niektórzy tęsknią. Sam łezkę uroniłem. I wygrałem zakład.
–Na ile mnie wyceniłeś? Flaszka łyskacza czy coś więcej? – Przełknęła ślinę. Za chwilę powinna coś szybko zjeść. Głód, złość, przepracowanie. Tego musiała unikać.
–Postawiłem całą kratę. Czystej – podkreślił.
–Nigdy nie doceniałeś kobiet w firmie – stwierdziła, choć schlebił jej. – Idę spać. Ten telefon nie będzie już działał.
–Ojczyzna żałuje, cesarzowo.
–Tym gorzej dla ojczyzny, bo ja nie.

Zima 1993

Kiedy para zaczynała opadać, stopniowo wyłaniały się uda i pośladki akrobatek.
Czasem też udawało się dostrzec pączkujące piersi. Ale jeśli przyszło się za późno, zasłona skroplonej wody uniemożliwiała dokładny podgląd. Zresztą na gzymsie nie dało się stać zbyt długo. Nogi szybko drętwiały, a nie było się czego chwycić. Dlatego zawsze chodzili we dwóch.
Dziś, wyjątkowo, wzięli też trzeciego. Igła nie miał prawa patrzeć. Stał na czatach i cieszył się, że pozwolili mu za sobą łazić. Był od nich o rok młodszy.
Najsmaczniejszy był moment snajperski. Twarze dziewczyn wychodzących z treningu łączyło się z resztą ciała. Ciągnęli zapałki, który z nich pierwszy będzie snajperem. Wybierali sobie po jednej z dziewcząt i potem przez pół nocy wspólnie o tym milczeli. Marcin zwykle brał gitarę. Grał słabo, właściwie tylko kilka kawałków: Rape me, In Bloom czy Smells Like Teen Spirit Nirvany albo którąś z ballad My Dying Bride. Odkładał instrument dosyć szybko i nucił coś swojego, ni to wiersz, ni to piosenkę. Kwas z wizerunkiem Asterixa albo trochę trawy pomagały mu w twórczości.
Dziś przyszli w idealnym czasie. Zanim akrobatki pojawiły się w drzwiach, już słyszeli ich chichot. Marcinowi zaschło w gardle, podniecenie mieszało się ze strachem, że któraś dostrzeże jego twarz w oknie osłoniętym jedynie dziurawą siatką. Szybę stłukli z Przemkiem przed miesiącem. Jak dotąd nikt tego nie zauważył. Nawet dozorczyni, która tydzień temu przegoniła ich z boiska szkolnego za palenie papierosów, dotkliwie obijając miotłą. Cudem zdołali przeskoczyć za płot, a mogło się skończyć dużo gorzej. Na dywaniku dyrektora Conradinum, do którego obaj chodzili, lub w lokalnym komisariacie. Z dumą obnosili rozdarcia od szpikulców bramy na kurtkach, jak rany zdobyte w walce.
Dziewczyny weszły rozdyskutowane, wypełniając pomieszczenie łoskotem rozbrykanego stada. Zarumienione, czoła błyszczały im od wyczerpującego treningu. Śmiały się, przekrzykiwały, wciąż podniecone udanymi akrobacjami. Większość rozbierała się już w progu, ciasne trykoty lądowały na ławkach albo mokrej podłodze pod prysznicami. Leniwie uwalniały włosy z gumek. Po dwie, trzy wchodziły do kabin, namydlały się nawzajem. Pokazywały pączkujące biusty albo chwytały za pośladki dla zgrywy.
Tylko jedna z nich, jeszcze dziecko, stała w drzwiach wciąż ubrana. Nosiła najdłuższe legginsy z grupy. Rękami oplotła brzuch, gotowa do ucieczki. Włosy miała związane, tylko kilka kosmyków wymknęło się spod gumki i przykleiło do policzka. Tej Marcin jeszcze chyba tu nie widział.
Każdy z nich miał swoje faworyty. Marcinowi podobały się niedorozwinięte – kpił Przemek, który wolał mięsne blondyny, choćby i z tłuszczykiem na bokach, ale koniecznie musiały już nosić stanik. Marcin wielkodupych nie lubił. Szukał nitek o sarnim spojrzeniu. Mała taka właśnie była. Wielkie oczy, drobna twarz, wysokie kości policzkowe, nieproporcjonalnie pełne usta. Była dziś jego strzałem.
–Złazisz? – Przemek pacnął kumpla solidnie w nogę, aż ten zakołysał się na gzymsie.
–Debil – bezgłośnie poruszył wargami Marcin.
–Co jest, Staroń? Moja kolej! – Przemek przestał go asekurować. Marcin znów się zachwiał, z ociąganiem złożył się do skoku. Jeszcze raz zerknął na małą szatynkę, łapczywie kradł migawki. Kąpała się z zamkniętymi oczami, wyraźnie izolując od reszty. Nie miała już na sobie kostiumu, ale nie była naga. Zostawiła białe majtki „jednodniówki”, które teraz były mokre i przylepiły się do pośladków. Doskonale chuda, z wklęsłym brzuchem i widocznymi żebrami. Zdawało się, że złamie się wpół, kiedy sięgała po mydło. Biodra miała jednak szerokie. Kości miednicy sterczały nad linią majtek niczym rogi bawołu. Podobała mu się. Choć Przemek już go nie trzymał, a wręcz szarpał i ściągał do dołu, Marcin nie był w stanie się ruszyć.
Nagle kąpiąca się dziewczyna spojrzała w jego stronę. Dostrzegła go. Odruchowo zakryła się ramionami, schowała krok dalej w kabinie. Bezskutecznie. Wciąż ją widział i był pewien, że zapamięta ten widok na zawsze. Łuk ramienia. Kościste stopy o nieprawdopodobnie długich palcach. Cienka pęcina z brudnym plastrem na kostce. Patrzyła na niego z obawą, aż nagle tanecznym ruchem wysunęła się do przodu. Wydatne usta rozchyliły się, przymknęła powieki. Namydloną gąbką wodziła po ciele.
Przemek nie pozwolił mu dłużej patrzeć. Podciął go pod kolanami tak mocno, że Marcin z trudem wylądował. Wpadł wprost w czarną breję, brudząc nowe wranglery, które przysłał mu wujek Czesiek z Hamburga. Nie myślał teraz o nich, tylko o tym, żeby kumpel nie dostrzegł jego wzwodu.
Przemek wspiął się na gzyms, popatrzył chwilę i natychmiast zeskoczył.
–Rura! – Ruszył w długą. – Po chwili odwrócił się i widząc, że Marcin wciąż stoi w miejscu, syknął: – Ruchy, Stary.
–A Igła?
–Niech se radzi.
Przemek biegł z pochyloną głową. Dopiero kiedy byli za płotem, na samym końcu ulicy Liczmańskiego, bezpieczni, choć z trudem łapali oddech, Marcin spytał:
–Stało się coś?
Przeczący ruch głową.
–Widziały cię?
–Nie pójdziemy tam więcej. – Przemek drżącą ręką wyciągnął zgniecione papierosy. – Dlaczego mi nie powiedziałeś?
Marcin pokrył zdenerwowanie nerwowym śmiechem.
–Idziemy po pudło, szarpniemy druty. Mam coś dobrego na wieczór. – Po przyjacielsku uderzył kumpla w ramię. – Ty jak sobie chcesz, ale ja wrócę. Tam jest mój megastrzał. Cycuszki jak agrest, ciemne włosy. W moim typie laleczka. Zakochałem się normalnie. Chyba.
–To jest moja siorka, debilu. – Przemek chwycił Marcina i niemal podniósł. Był wyższy i lepiej zbudowany, ale to nie w nim bujały się najlepsze laski. Wzdychały do Staronia, blondyna o nieobecnym spojrzeniu, wszędzie wlokącego ze sobą gitarę. Nie musiał na niej grać.
–Ma dopiero szesnaście lat. Jeśli cię tam zobaczę, Staruchu, nie żyjesz. I w ogóle nie zbliżaj się do niej, bo…
Nie dokończył. Marcin wskazał mu palcem ścianę sali gimnastycznej. Na gzymsie, w ich tajnym miejscu, stał Igła i w najlepsze podglądał akrobatki.
–Co za przeszczep – wściekł się Przemek. – Miał stać na czatach!
Spojrzeli po sobie, znów przeskoczyli płot i ruszyli wprost do kantorka dozorczyni. Kobieta zaraz chwyciła miotłę, ale kiedy pokazali jej Igłę przylepionego do okna sali gimnastycznej, ochoczo się nim zajęła. Siedzieli rozparci na starych deskach, bezskutecznie czekając na przedstawienie. Igła nie zdążyła jednak dobiec do płotu. Dozorczyni była widać szybsza. Musiała odstawić Igłę do dyrektora. Nie chcieli wiedzieć, w co go wpakowali.
–No to kocioł. – Marcin wyjął bibułkę, zwinął skręta. Podał Przemkowi, ale ten odmówił. – Jak sobie stryjenka winszuje. – Marcin zaciągnął się porządnie.
–I tak byśmy już tam nie poszli – stwierdził Przemek. Kończył strugać drewnianą atrapę walthera. Zdaniem Marcina kawałek drewna od dawna przypominał pistolet. Przemek jednak z uporem maniaka dopracowywał szczegóły. Były tam już jakieś numerki i model pistoletu.
–Jak ma na imię? – Marcin z trudem udawał obojętność.
Przemek na chwilę oderwał się od roboty. Wydawał się otępiały.
–Kto?
–Chyba nie twoja matka.
Przemek wymierzył do niego z atrapy i zmrużył oczy.
–Od mojej matki wara!
Marcin podniósł ręce w udawanym geście poddania. Potem powoli opuścił jedną i wskazał zabawkę.
–Mój ojciec ma w warsztacie wszystkie farby świata. Strzelę ci go pistoletem do blach samochodowych. Będziesz mógł straszyć gliny.
Przemek pomyślał chwilę. Wreszcie podniósł się i odparł od niechcenia:
–Monika. Obiecałem ojcu, że będę jej pilnować. Wszyscy się do niej ślinią.
–Pomogę ci – przyrzekł Marcin. – Nie pozwolimy skrzywdzić takiego anioła.
–Debil. – Przemek rzucił drewienko Marcinowi, który złapał je w locie.
–Czarny czy chrom?
Ruszyli na plażę w Brzeźnie. Wiało.

 
Wesprzyj nas