W końcu 2013 r. nikt się nie spodziewał i nie mógł przewidzieć dramatycznego rozwoju wydarzeń na Ukrainie. Jednak jeden człowiek był tego bardzo bliski. Skrupulatnie opisując cele imperialistycznej polityki Rosji i odczytując z niezwykłą wprost przenikliwością plany Władimira Putina, Marcel H. Van Herpen nie bez powodu poświęcił ostatni rozdział obsesji Kremla na punkcie Ukrainy.


Trafna diagnoza wynikała wprost z przyjętych przez autora założeń. Podczas gdy przywódcy krajów Unii Europejskiej od lat uprawiali myślenie życzeniowe, usilnie starając się dostrzec w Rosji demokratyczne państwo, a we Władimirze Putinie polityka europejskiego formatu, Marcel H. Van Herpen doszedł do wniosku, że imperializm jest niezmienną cechą polityki rosyjskiej.

I chociaż w różnych okresach historii dla uzasadniania imperialistycznych dążeń Rosja wykorzystywała inne argumenty, z budową światowego komunizmu włącznie, zawsze i nieodmiennie jej celem było podporządkowanie sobie nowych terytoriów, uczynienie z sąsiadujących krajów swego rodzaju kolonii.

Rozpad sowieckiego imperium niczego pod tym względem nie zmienił, a ultranacjonalistyczna partia Władimira Putina Jedna Rosja wraz z młodzieżówką Nasi, przypominającą bardziej Hitler-jugend niż sowiecki Komsomoł, to narzędzie reżimu, którego podstawowym celem, a także warunkiem przetrwania jest ekspansja, i to w skali euroazjatyckiej.

W przedmowie napisanej specjalnie do polskiego wydania książki już po aneksji Krymu autor mierzy się z fundamentalnymi pytaniami o najbliższą przyszłość, którą będą kształtować działania Władimira Putina.

Marcel H. Van Herpen – dyrektor Cicero Foundation, proeuropejskiej i proatlantyckiej organizacji doradczej non profit z siedzibami w Maastricht i Paryżu. Specjalizuje się w problemach bezpieczeństwa, związanych z Rosją i krajami byłego Związku Radzieckiego. W 2013 r. opublikował swoją pierwszą książkę „Putinism: the Slow Rise of a Radical Right Regime in Russia”.

Marcel H. Van Herpen
Wojny Putina
Czeczenia, Gruzja, Ukraina 2014
Przełożyły: Magda Witkowska, Julia Szajkowska
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 13 maja 2014

PRZEDMOWA do polskiego wydania „Wojen Putina”
Jak Zachód oblał egzamin na Ukrainie? – Lekcje na przyszłość

Dwudziestego siódmego lutego 2014 roku oddziały bojówek – choć umundurowane, to nienoszące żadnych emblematów pozwalających rozpoznać ich przynależność – zajęły budynek rządu w krymskim Symferopolu. Tak zaczęła się błyskawiczna okupacja, która zakończyła się – po sfałszowaniu wyników referendum – przyłączeniem Krymu do Federacji Rosyjskiej. Większość zachodnich obserwatorów z zaskoczeniem przyjęła tempo, w jakim przeprowadzono tę operację. Ani NATO, ani Biały Dom nie były przygotowane na tego rodzaju brutalną napaść. Wkrótce potem doszło do kolejnych prób podzielenia Ukrainy. Gwałcąc prawa międzynarodowe, depcząc suwerenność niepodległego kraju, Kreml rozpoczął niemające precedensu działania, prowadzące do odbudowania imperium według schematu, który zdają się znać jedynie rosyjscy autokraci.

Dlaczego do tego doszło i dlaczego mogło do tego dojść? I dlaczego większość przywódców zachodnich naiwnie zakładała, że nic takiego nie zajdzie, pomimo wszystkich wskazujących na coś przeciwnego czynników? Tematem tej książki jest niegasnące dążenie Rosji do odzyskania pozycji imperium. Wykażę, że pragnienie odbudowy imperium występowało już za czasów pierwszej kadencji prezydenckiej Putina i że to właśnie z niego wypływają wszystkie wysiłki Putina, by utrzymać władzę przez kolejnych osiemnaście lat (a może wręcz dwadzieścia cztery). Zachód – zarówno Stany Zjednoczone, jak i Unia Europejska – popełniał ogromne błędy taktyczne i obierał niewłaściwą strategię działania. Błędy te będą miały poważne i trwałe konsekwencje dla przyszłości Europy. Z ludzkiego i geopolitycznego dramatu, jaki obecnie rozgrywa się na Ukrainie, powinniśmy wyciągnąć przynajmniej trzy istotne wnioski, które można ująć w następujących punktach:
1. Fałszywe założenia leżące u podstaw polityki postmodernistycznej.
2. Błędy czołowych polityków europejskich.
3. Naiwne podejście prezydenta Stanów Zjednoczonych Baracka Obamy do spraw geopolityki, zmierzające do złej oceny zamiarów władz na Kremlu i prowadzenia nieprzemyślanej polityki wobec Moskwy.

Przedmowę zakończę oceną konsekwencji niedawnych wydarzeń na Ukrainie dla pozycji geopolitycznej Polski.

Postmodernistyczna Europa : nieposkromiona pycha słabego kontynentu

Europejczycy lubią powtarzać, że Unia Europejska to pierwszy światowy projekt postmodernistyczny, zakładający zastąpienie mającej wielowiekową tradycję polityki mocarstwowej i podbojów wojennych pokojową współpracą, jawnością, dyplomacją, wzajemnym zaufaniem i współzależnością. W strefie pokoju miało nie być miejsca na prawo dżungli, które tak często dominuje w stosunkach międzynarodowych.
Unia Europejska była przedstawiana przez jej obrońców właśnie jako strefa pokoju, ale też jako strefa wartości: państwa członkowskie pozostają wierne identycznym standardom moralnym i demokratycznym, postawionym na bardzo wysokim poziomie. Państwa te hołdują prawu do wolnych wyborów, podporządkowują się wyrokom niezawisłej władzy sądowniczej, pozwalają działać niezależnym mediom i przestrzegają praw człowieka. Wreszcie też Unia Europejska jest nazywana strefą dobrobytu oferującą swoim członkom korzyści płynące z istnienia wielkiego, zintegrowanego rynku i jednocześnie przekazującą szczodre dotacje pozwalające rozwijać rolnictwo i infrastrukturę tych krajów. To właśnie te trzy określenia – „strefa pokoju”, „strefa wartości” i „strefa dobrobytu” – sprawiły, że Unia Europejska wydawała się tak atrakcyjna dla krajów Europy Środkowej i Wschodniej po rozpadzie Związku Radzieckiego. Była to w rzeczywistości obietnica najlepszego ze światów – takiego, w którym człowiek może żyć w pokoju z sąsiadami, w którym ciągłe niedobory komunistycznej gospodarki planowej ustąpią pola rosnącemu dobrobytowi i w którym zamiast dyktatury i ucisku ze strony obcych władz nastanie demokracja, niepodległość i rządy prawa.
Perspektywa wstąpienia do Unii Europejskiej wydawała się szczególnie obiecująca dla mieszkańców Polski. W latach osiemdziesiątych XX wieku miałem okazję pojawić się kilka razy w Gdańsku na seminariach dla ekonomistów, organizowanych przez uniwersytety z Amsterdamu i Gdańska. Tematem tych seminariów było porównanie Rady Wzajemnej Pomocy Gospodarczej (RWPG) i Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej (EWG). Pamiętam, że pod koniec jednego z seminariów któryś z polskich uczestników konferencji podszedł do mnie i powiedział z westchnieniem: „Proszę sobie tylko wyobrazić, co by było, gdyby Polska mogła dołączyć do Wspólnoty Europejskiej…”. Wtedy – w czasach stanu wojennego wprowadzonego przez generała Jaruzelskiego – wydawało się to bardzo odległym, jeśli w ogóle możliwym, marzeniem. A jednak z czasem Polska dołączyła do Wspólnej Europy i od dziesięciu lat jest jednym z ważniejszych członków Unii. Tak ziścił się sen. Polska radzi sobie bardzo dobrze. Udało się jej nawet uniknąć skutków kryzysu, który zaczął się w 2008 roku. Według Marcina Piątkowskiego, jednego z ekonomistów Banku Światowego, Polska „ma za sobą właśnie dwadzieścia najlepszych lat w ciągu swojej przeszło tysiącletniej historii”.

Jednakże Polacy – jak nikt inny – musieli już przekonać się, że UE – ta jedyna w swoim rodzaju postmodernistyczna strefa pokoju, dostatku i wspólnych wartości – ma też ciemne strony. Robert Cooper, dyplomata brytyjski, zauważył już, że „przedłużający się stan pokoju w Europie sprawił, iż zatraciliśmy mechanizmy obronne, tak fizyczne, jak i psychologiczne. To jedno z największych niebezpieczeństw, jakie niesie ze sobą postmodernizm”. Życie w strefie pokoju, w której stosunki między krajami reguluje się na bazie wzajemnego szacunku, może spowodować, że zapomni się o istnieniu stosunków międzynarodowych poza tą strefą – często znacznie mniej cywilizowanych – i zignoruje się fakt, że za granicą Unii Europejskiej nadal obowiązują prawa filozofii Hobbesa. „Prawdziwym wyzwaniem dla postmodernistycznego świata – napisał Cooper – jest przyzwyczajenie się do koncepcji istnienia podwójnych standardów. W stosunkach wewnętrznych obowiązują nas określone prawa, ale możemy też działać otwarcie, z pełnym poczuciem bezpieczeństwa. Natomiast w kontaktach z państwami funkcjonującymi według starych reguł, leżącymi poza postmodernistyczną Europą, musimy wrócić do ostrzejszych metod, właściwych minionym czasom: stosowania siły, wyprowadzania uderzenia z wyprzedzeniem, podstępu. Każdy chwyt jest dozwolony w kontaktach z tymi, którzy nadal hołdują dziewiętnastowiecznej zasadzie państwa działającego wyłącznie dla własnego dobra”. Niestety Europejczycy nie posłuchali ostrzeżenia Coopera.

Robert Kagan nakreślił w swojej książce Potęga i raj portret Unii Europejskiej bardzo bliski opisowi Coopera. Europa odwraca się od siły – pisze Kagan – lub ujmując rzecz nieco inaczej, wychodzi poza logikę siły i wstępuje do odrębnego świata reguł i praw, międzynarodowych negocjacji i współpracy. Wkracza do raju „końca historii”, będącego urzeczywistnieniem kantowskiego „wiecznego pokoju” – do świata, w którym panuje spokój i względny dobrobyt.
Europejczycy podchodzą do problemów z większą subtelnością i wyrafinowaniem [niż USA]. Starają się wpłynąć na innych bardziej delikatnie, okrężnymi metodami. Lepiej znoszą porażki i potrafią cierpliwie czekać na efekty swoich działań. Wolą pokojowe rozwiązania, przedkładają negocjacje, dyplomację i perswazję nad przymus. Przy rozstrzyganiu sporów chcą odwoływać się do prawa międzynarodowego, powszechnie obowiązujących konwencji oraz międzynarodowej opinii publicznej.
Wraz z zakończeniem zimnej wojny Europejczycy uwierzyli, że ustalony na kontynencie pokój będzie trwać już na wieki, nie wymagając wysiłków związanych z jego podtrzymywaniem. Jakby na potwierdzenie w Europie od lat dominuje moda obcinania środków przeznaczonych w budżecie na cele obronne, uzasadniana możnością korzystania z niekończących się „odsetek od pokoju”. Według Międzynarodowego Instytutu Badań nad Pokojem w Sztokholmie tylko kilka spośród krajów europejskich wypełniło w 2012 stawiany przez NATO wymóg poświęcenia przynajmniej 2 procent PKB na wydatki związane z obronnością. Były to Francja i Wielka Brytania – główne „narody obronne” Europy – które przeznaczyły na ten cel kwoty wynoszące odpowiednio 2,5 oraz 2,3 procent PKB. Dalej znajdujemy Grecję (2,5 procent), Estonię (2,3 procent) i Bułgarię (2 procent).
Większość krajów przeznaczała na obronność niewiele więcej niż 1 procent PKB i w tej grupie znajdziemy także europejską potęgę gospodarczą – Niemcy – z kwotą będącą równowartością 1,4 procent PKB. (Polska z zaszczytnym wynikiem 1,9 procent znajduje się na szóstym miejscu wśród wydających na obronę najwięcej). Można z pełną świadomością powiedzieć, że Europa zdemobilizowała się i rozbroiła, mimo wyraźnych znaków świadczących o tym, że Rosja, następczyni Związku Radzieckiego, przyjmuje coraz bardziej stanowczą, skrajnie nacjonalistyczną i rewanżystyczną postawę. „Zawieszenie” przez Moskwę w 2007 roku traktatu o konwencjonalnych siłach zbrojnych w Europie (CFE), kamienia węgielnego pokoju i stabilizacji w Europie, stanowiło pierwszy znak ostrzegawczy. Inwazja na Gruzję z lata 2008 roku, poprzedzona właśnie wypowiedzeniem traktatu, była drugim ostrzeżeniem pozwalającym określić cele, jakie stawiały sobie władze Kremla. Europa nie słuchała i wydaje się, że nie chciała dostrzec wagi sytuacji. Po inwazji i rozbiorze Gruzji dokonanym przez Rosję relacje Europy z Moskwą nie zmieniły się, w myśl zasady zwyczajna sprawa. Okupacji i rozbiorowi Ukrainy można było zapobiec, gdyby Unia Europejska wykazała więcej stanowczości i zachowała czujność, ograniczając nieco samozadowolenie.

Błędy czołowych polityków europejskich

Ale Unia Europejska ma nie tylko ogólne problemy z właściwym określaniem sytuacji geopolitycznej w Europie i przygotowywaniem się na wszystkie ewentualności wynikające z utrzymywania kontaktów ze światem zewnętrznym, rządzącym się opisanymi przez Hobbesa prawami. Istnieje też kwestia poszczególnych przywódców krajów europejskich. Nie mam w zwyczaju cytować samego siebie, ale w tym przypadku chciałbym zrobić wyjątek i przytoczyć komentarz, który na stronach fundacji Cicero Foundation umieściłem po inwazji na Gruzję, 15 września 2008 roku:
Miesiąc po rozpoczęciu rosyjskiej okupacji w Gruzji sytuacja w Unii Europejskiej zmieniła się w sposób dający wyraźne powody do niepokoju. Na początku wojny przewodniczący wtedy Unii Europejskiej prezydent Sarkozy popełnił błąd podczas negocjowania traktatu o zawieszeniu broni między Rosją a Gruzją. Jego omyłka doprowadziła do wprowadzenia do umowy zapisu, który – odpowiednio zinterpretowany – pozwolił Rosjanom umieścić swoje siły zbrojne w centrum Gruzji na stałe. Gdy – mimo zapewnień prezydenta Miedwiediewa – rosyjskie oddziały nie wycofały się, przywódcy europejscy wykazali się miękkością, której nie powstydziłoby się roztopione masło – nawet Putin mógł stwierdzić, że czuje się „usatysfakcjonowany” reakcją Europy na akt agresji, którego się dopuścił. Jeszcze bardziej niepokojącym objawem były obserwowane w ciągu ostatniego miesiąca tendencje do łagodzenia wypowiedzi i wykazywane przez niektórych polityków „zrozumienie” dla „powodów” rosyjskiej agresji, zrozumienie, które czasami sięga tak daleko, że nie da się ukryć wyzierającego z niego prorosyjskiego nastawienia. Te prorosyjskie skłonności najsilniej objawiają się w Niemczech, Włoszech, Francji i krajach Beneluksu – sześciu spośród grupy założycieli UE.
Niemiecki minister spraw zagranicznych i kandydat na kanclerza z ramienia partii SPD Frank-Walter Steinmeier jest przemawiającym najbardziej bez ogródek przedstawicielem tego grona. Steinmeier słynie z prorosyjskiego nastawienia. Karierę polityczną zaczynał jako szef gabinetu byłego kanclerza Niemiec Gerharda Schrödera, który razem ze swym przyjacielem Putinem zainicjował utworzenie konsorcjum odpowiedzialnego za budowę z Gazpromem gazociągu Nord Stream. Z czasem Schröder objął stanowisko prezesa tego konsorcjum. Steinmeier udzielał się jako mediator w sprawie tegorocznego lipcowego konfliktu w Abchazji. Ocena podejmowanych przez niego, w ramach pełnionej funkcji, działań jest co najmniej problematyczna. Nie dość, że w szkicach dokumentów, za których przygotowanie odpowiadał, znalazły się zapisy zezwalające na przedłużanie obecności rosyjskich „sił pokojowych” w zbuntowanej prowincji, to jeszcze zapomniał wspomnieć w papierach o integralności terytorialnej Gruzji – tego rodzaju zapisy są zwyczajowym elementem dokumentów międzynarodowych. W całej treści traktatu pojawiało się określenie „Abchazja” – zamiast jedynej dopuszczalnej w dokumentach sygnowanych przez UE nazwy „Abchazja w Gruzji”. Te „pisemne przejęzyczenia”, sugerujące, że odłączenie Abchazji od Gruzji stanie się faktem, z pewnością nie wyrządziły Rosji krzywdy. Nie dziwi zatem, że po rosyjskiej inwazji na Gruzję Steinmeier zaczął nawoływać o Vernunft – rozsądek – co w jego rozumieniu równało się niewprowadzaniu sankcji. Również premier Włoch Silvio Berlusconi, prywatnie przyjaciel Putina, odmówił potępienia działań Rosji. W wywiadzie udzielonym 8 września 2008 roku francuskiej telewizji dwóch byłych premierów Francji, gaullistowski Dominique de Villepin i przedstawiciel socjalistów Laurent Fabius, zamiast skrytykować okupację wolnego i kierującego się prawami demokracji narodu, okazali jawną wrogość koncepcji przyjęcia Ukrainy i Gruzji do NATO.
W artykule, jaki ukazał się 5 września w holenderskiej gazecie „NRC Handelsblad”, były premier Holandii Ruud Lubbers i były minister obrony tego kraju Joris Voorhoeve również nie wspomnieli ani słowem na temat rosyjskiej agresji, natomiast rozwodzili się szeroko w kwestii „upokorzeń”, jakich doznała Rosja. Autorzy artykułu utrzymują, że „w minionych dekadach Zachód wykazywał się zdecydowanie zbyt daleko posuniętą arogancją. Dlatego teraz Europa nie powinna reagować na kryzys gruziński […] taką samą arogancją i dominacją, jakie od lat charakteryzują stanowisko USA”. „Europa musi wskazać alternatywę dla czysto siłowej polityki”. A to oznacza „spojrzeć krytycznie na siebie, a nie ograniczać się do rzucania oskarżeń na innych”. Jak stanowisko to prezentuje się w praktyce?
Autorzy sugerują odsunięcie w czasie realizacji projektu obrony rakietowej i zastanowienie się nad tym, „w jaki sposób zapewnić suwerenną integralność Gruzji bez przyjmowania jej do NATO”. Rosja mogłaby uznać integralność terytorialną Gruzji w „specjalnym traktacie”. Wydźwięk i treść wiadomości były jasne – poddać się wszystkim żądaniom Rosji i zdystansować do stanowiska zajmowanego przez Stany Zjednoczone. Nie znajduję też odpowiedzi na pytanie, dlaczego mielibyśmy potrzebować odrębnego traktatu, w którym Rosja potwierdzałaby integralność terytorialną Gruzji. Ostatecznie kraj ten jest członkiem Organizacji Narodów Zjednoczonych, Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie i Rady Europy. Jako taki nie potrzebuje żadnych dodatkowych „zapewnień” ze strony Rosji. Znikoma reakcja większości rządów europejskich i polityków działających w tych krajach – oscylująca między chęcią załagodzenia sporu a otwartym poparciem dla Rosji – może budzić co najwyżej rozczarowanie, jeśli nie głęboki wstyd. Próby łagodzenia nastrojów nie zaczęły się w sierpniu. Ich ślady można znaleźć już w wypowiedziach polityków z okresu kwietniowego szczytu NATO, który miał miejsce tego roku w Bukareszcie. Właśnie wtedy Francja i Niemcy zablokowały przyjęcie Planu Działań na rzecz Członkostwa dla Gruzji i Ukrainy. Dla Moskwy był to wyraźny sygnał, że można przyśpieszyć realizację agresywnych zamiarów wobec tych dwóch krajów. (Na tym samym spotkaniu Putin powiedział do Busha, że Ukraina „nie jest prawdziwym krajem”. Wiemy, co stało się w 1939 roku z Polską, innym krajem startym z map na przeszło 120 lat i uważanym przez sąsiadów za „nieprawdziwy”).

Ta sama chęć „nieprowokowania Rosji” mogła zainspirować przedstawicieli Niemiec i krajów Beneluksu do odrzucenia prośby Ukrainy o przyjęcie w poczet państw członkowskich UE, co miało miejsce 8 września. Z piętnastu krajów członkowskich UE, tworzących tak zwaną starą Europę, tylko kilka wyłamało się głosami swoich przedstawicieli z ogólnej tendencji. Takie pryncypialne stanowisko zajęli odważnie między innymi szwedzki minister spraw zagranicznych Cart Bildt i jego brytyjski kolega David Miliband, stanowczo odmawiając sprzeniewierzenia się temu, co uznali za wartości niepodlegające negocjacjom.

Słowa te napisałem zaledwie miesiąc po rosyjskiej agresji. Były one aktualne nie tylko bezpośrednio po inwazji – z zaskoczeniem stwierdzam, że nadal są. Oczywiście i w Stanach Zjednoczonych spotyka się opinie dotyczące rzekomych „upokorzeń” doznawanych przez Rosję ze strony Zachodu. Jednocześnie uczciwość wymaga, by wszystkim tym opiniom dotyczącym „upokorzenia” Rosji przeciwstawić wypowiedź francuskiego politologa Pierre’a Hassnera: „A gdyby tak powiedzieć kilka słów o krajach upokorzonych przez Rosję?”.

 
Wesprzyj nas