„Wierni wrogowie” to długo wyczekiwana powieść Olgi Gromyko, która z jednej strony usatysfakcjonuje miłośników bestsellerowej serii o przygodach wiedźmy Wolhy, a z drugiej ukaże nieznane jeszcze polskim czytelnikom literackie oblicze autorki.



„Wierni wrogowie” ponownie przeniosą czytelnika do świata Belorii, ale na wiele lat przed narodzinami Wolhy, pomiędzy wilkołaki, trolle, driady, elfy i smoki, w czasy heroicznych czynów, które dawno już przeszły do legend.

Nie zawsze jest tak, że ucieszą cię kłopoty wroga. A ucieczka przed problemami hen na kraniec ludzkich ziem bynajmniej nie gwarantuje świętego spokoju. Ba, obrażanie się na cały świat nie oznacza, że masz stać z boku i patrzeć, jak ktoś usiłuje go podbić tudzież godzić się na plany dotyczące bezpośrednio twojej cennej skóry.

Zdarza się, że grupa przypadkowych osób wbrew woli wciągnięta w wydarzenia, o których nie wiedzą prawie nic może zdziałać więcej niż cały konwent arcymagów, który w praktyce wcale nie jest aż tak wszechmocny i wszystkowiedzący. A może nawet występuje w nie do końca słusznej sprawie…

Czasami wir przygody w jednej chwili burzy z trudem zbudowaną codzienność i ciska cię na drugi kraniec świata bez żadnej gwarancji na powrót, a nawet zachowanie życia.

Olga Gromyko (ur. 14 września 1978 w Winnicy, USRR) – białoruska pisarka fantasy, mieszka w Mińsku. Jest absolwentką wydziału biologii Białoruskiego Państwowego Uniwersytetu, pracuje w Instytucie Naukowo-Badawczym epidemiologii i mikrobiologii na stanowisku starszej laborantki. Jest zamężna, ma syna. Członek Związku Pisarzy Białorusi.

Olga Gromyko
Wierni wrogowie
Tłumaczenie: Marina Makarevskaya
Wydawnictwo Papierowy Księżyc
Premiera: 7 maja 2014

Rozdział 1

Historii jest welin bezlitosny
I nie zostawi śladu słaby trzon
A na tym mocnym wnet wytkają krosna
Płomienie, stukot podków, stali dzwon

Lecz czas zarówno wrogiem jest i bratem
I nieuchronnie wszystko zmiecie w cień
Więc dla potomków będzie zwykłą datą
Tak wiele losów zmieniający dzień

I nie wie mimowolny nasz bohater
Ze krosna jego los przemielą w pył
Gdy piękny kładąc wzór na czystych kartach
Ostatnia kropla krwi wypływa z żył

Kroniki Belorskie końca IX wieku, tom 7, rozdział „Mity i legendy”, autor nieznany

– A naszego czarownika toć zatłukli wczoraj – zaczął karczmarz bez wyraźnego powodu, kolejno wycierając kufle, niedbale opłukane w cebrzyku. Na zewnątrz panował szary smętny dzień – późna jesień, która nijak nie chciała ustąpić miejsca zimie. Przy takiej pogodzie mieszczanie nie mieli ochoty ani na piwo, ani na smażone ziemniaki – dodajmy uczciwie, że smażone paskudnie, na zjełczałym tłuszczu – ani nawet na wychodzenie z domów w ten ni to deszcz, ni to mgłę, wiszącą nad miastem od zeszłego tygodnia. Za stołami doliczyłam się ledwo z pół tuzina ludzi.

– Hym…? – Uprzejmie uniosłam lewą brew. Nie miałam specjalnej ochoty na pogawędki, ani nawet słuchanie, lecz w „Wilczej Paszczy” uznawano mnie za stałą bywalczynię, co wiązało się ze zniżkami, choć zarazem pociągało za sobą konieczność udawania przyzwoitej klientki. Spodobała mi się nazwa – to właśnie z jej powodu trafiłam tu po raz pierwszy. Karczma jak karczma, nie lepsza od innych, ani nie gorsza. Nad kominkiem wisiało wilcze futro z łbem o zabarwionym na czerwono pysku. Wszystkie panny służące miały na fartuchach runiczny znak wilkołaka, a z tyłu dyndały im przyszyte ogony. Na wszelki wypadek na ścianach dyndały plecionki czosnku i strzałki wodnej – bo a nuż pomroki wezmą nazwę za dobrą monetę i wpadną do karczmy z wizytą? Zabawne.

– Noć nasi zatłukli – ciągnął gospodarz chętnie. – Wczoraj to było więcej narodu, pod wieczór pogoda się poprawiła, nawet słoneczko wyjrzało, to przyszli na wieczerzę. Stary Knur był, i Rudy Szot, a nawet jaśnie pan Golard raczyli pytać o czarkę winesskiego. Dziewki się uwijały. A tu ten czarownik. Ja się znaczy pytam, po co on przylazł? Siadł przy oknie i toczy tym swoim paskudnym spojrzeniem, jakby to nie jego koń niósł, tylko on sam bitą godzinę pod siodłem skakał. No siedzi i siedzi, o nic nie prosi. Dziewki się boją, jedna na drugą zerkają. To sam podszedłem. „Coś mam podać? – pytam. – U nas to nie jest przyjęte, żeby się za darmo grzać”. Patrzę, faktycznie, jakby go czymś ciężkim walnęli, nic nie rozumie. Tylko się gapi prosto na mnie. Potem mrugnął i gada: „Przynieś kawał mięsa, tylko takiego dobrze przysmażonego”.
Pewnie zdążył gdzieś poczarować, pomyślałam z roztargnieniem. Magia odbierała wiele sił, które najlepiej można było odzyskać z produktów pochodzenia zwierzęcego i podgrzanego czerwonego wina. O wino nie prosił, widocznie chciał mieć trzeźwą głowę.

– To wysłałem chłopaka, żeby szynki ukroił – boć pieczyste się skończyło było, wszystko wykupili. Stoję, rozlewam piwo. Nalałem sześć kufli, popostawiałem na tacę, kazałem Kwetce, by zaniosła. Durna dziewka, ale ładna – ciągnął karczmarz.
– Jest za co złapać i od przodu, i od tyłu. Jak poszła przez izbę to wszyscy się zagapili – jedni na tył, drudzy na przód, jeszcze inni na piwo. Czarownik też spojrzał, a ta durnota się na równym miejscu potknęła i grzmotnęła o podłogę, dwa kroki nie doniosła. Piwo na klientów wylała, krzyworęka. Akurat Kulawemu Korce na nowe portki, co je właśnie oblewał. No to oblał… he-he… Pamięta pani szanowna Korkę? Taki duży chłop, w magazynach beczki turla? Znaczy się ten, co w zeszłym roku po pijaku wpadł był do studni? Wtedy to mróz był, woda zamarzła na kamień do samego dna. Kogo innego by na śmierć, a on tylko nogę złamał. A potem jeszcze do rana wrzeszczał stamtąd zbereźne piosenki, bo go po chmielu nic nie bolało.
-I…?
„Wilcza Paszcza” miała jedną rzecz godną polecenia, a mianowicie prażone ziarna słonecznika: pękate, w sam raz słone i wsypane do szerokiej płaskiej miski na szynkwasie – dla każdego chętnego, ile się w garści zmieści. Albo też można było skorzystać z ataku gadatliwości karczmarza i skubać je wprost stamtąd, bezczelnie wybierając co większe.
– I jemu w durny łeb przyszło, że to niby czarownik jej nogi podkosił, urok rzucił. Celowo. No to wstał, złapał stołek za nóżkę i jak nie walnie go przez łeb! Czarownik wiadomo – jak rękę podniósł to zydel nie doleciał, w powietrzu się rozpadł, a Korkę aż do ściany po podłodze przeturlało i tyłkiem wpakowało w komin. Czarownik się jeszcze bledszy zrobił, zachwiał i chyba usiąść chciał, bo zaczął rękoma krzesła szukać jak niewidzący. Tyle że Korka był nie sam, tylko z kumplami i ci się za czarownika zabrali. Dwóch go za ręce trzymało, a reszta po kolei dukła. Długo dukli, już się przestał rzucać, a oni tylko patrzyli, żeby mocniej popieścić. Jeden to się nawet wykazał i po dyszel poleciał. Połamali mu ręce i nogi, rozebrali, podzielili ubranie i błyskotki. Nawet mnie dali. – Karczmarz pogrzebał w kieszeni fartucha i pokazał jakiś wisiorek: ni to kawałek krzemienia, ni to czarną błyszczącą kość.

Smocza łuska, zrozumiałam, biorąc amulet do ręki.
– Odsprzeda gospodarz?
– A weź tak, po co mi ona? – odparł karczmacz nawet z pewną ulgą. Bo ostatecznie kto miałby ochotę zadzierać z Konwentem Magów, jeśli dowie się on o całej sprawie? Potem weź człowieku udowodnij, że tylko patrzyłeś… a nawet i za to „tylko” nikt cię nie będzie po główce głaskał. – Jego samego to zawlekli nad parów, rozbujali i w dół zrzucili. Teraz tam błota po kolana, znaczy się w parowie. To pewnie utonął był. Się zachłysnął.
– A trupowi to przypadkiem nie wszystko jedno?
– Jak go za próg wyciągali, to jeszcze dychał. Krew mu w gardle rzęziła.
„Baba z wozu, wilkom lżej” – pomyślałam, chowając amulet. Czarownicy byli potężni i bardzo lubili pchać nos w nie
swoje sprawy, więc nikt za nimi nie przepadał. Ludzie bali się ich, szanowali, ale jak już zabierali do bicia, to zwykle kupą, by załatwić sprawę raz a dobrze.
Kilka razy miałam okazję zobaczyć tego czarownika w karczmie, a potem spotkać na ulicach miasta. Wysoki, czarnowłosy i jeszcze całkiem młody mężczyzna. Smagły ale o jasnych oczach i sympatycznej, nieco ironicznej twarzy. Któregoś razu przyszedł z uczniem i pobłażliwie obserwował jak tamten po raz pierwszy próbował tutejszego mocnego piwa. Z niezrozumiałego powodu zapamiętałam, jak długie delikatne palce (na jednym tkwił tandetnie wyglądający pierścionek) wyciągnęły wprost z powietrza złotą monetę, by zapłacić karczmarzowi. A ten nawet nie uwierzył i próbował nadgryźć złoty krążek, by sprawdzić, czy nie jest iluzją.
Strząsnęłam łuski słonecznika z kolan, zapłaciłam i wstałam. I tak już spędziłam w karczmie zbyt wiele czasu. Szarość za oknem zaczęła zagęszczać się we wczesny jesienny mrok.
No cóż, jak utłukli, to pewnie sam się prosił.

***

Mieszkałam za miejskimi murami, wznoszącymi się na wysokość trzech sążni, udekorowanymi wieżami strażniczymi i wysoką bramą, która była zamykana na noc. Pracodawca często proponował, że znajdzie mi pokój w mieście, ale odmawiałam. Na co mi to? W takim wypadku musiałabym płacić za wynajem, a poza tym pozbyć się konia i kozy. I to właśnie pozbyć się, bo szkapa kulała, a koza dawała mleka mniej, niż powinna i uparcie odmawiała posiadania potomstwa. Kto ich tam kupi? Chyba tylko mydlarz.
W lesie mieszkały wilki, niedźwiedzie i strzygi. A w mieście ludzie, których – niestety – nie można było odstraszyć zwykłym ogniem. I jeszcze czarownicy. Akurat mijałam parów i nie zdołałam się powstrzymać: zsiadłam z konia, przywiązałam wodze do siodła i klepnęłam wałacha po zadzie. Nawykły do takich sytuacji Dymek trzepnął ogonem i nieśpiesznie potruchtał w kierunku domu.
A ja uznałam, że sprawdzę. Kto ich tam wie, czarowników? Może sam rozpuścił słuchy o swojej śmierci i teraz tylko czekać na cios w plecy?
Opaść na kolana.
Skupić się.
Gotowe.
Podeszłam do samego skraju i zajrzałam w czarną rozpadlinę. Zbocze schodziło bardzo stromo i złażenie po nim było niebezpieczne, ale nieco po lewej sterczały krzaki, których można się przytrzymać.
Karczmarz nieco ubarwił – na dnie nie było aż tak wiele błota. Na wysokość kolana, ale nie ludzkiego, tylko psiego. Nie musiałam długo szukać. Czarownik leżał wprost pod urwiskiem na plecach, z bezsensownie rozrzuconymi połamanymi kończynami. Jasna plama na czarnej ziemi, z czerwoną otoczką. Złośliwie wyszczerzyłam zęby. Żył. Jeszcze. Teraz co, siadać w tym błocie, brudzić futro dla pięciu minut triumfu…? Triumfu głupiego, ale jednak kuszącego? Usiadłam. Na brzuchu czarownika. Jęknął i otworzył mętne oczy. Powoli przeniósł wzrok na mnie, z trudem próbował skupić w jednym punkcie. Poznał.
– Czarowniku, mówią, że mnie szukałeś?
Bezdźwięcznie poruszył rozbitymi wargami. Z ust trysnęła mu krew, zalewając podbródek. Zapach mi się spodobał. Schyliłam się i przeciągnęłam językiem wzdłuż policzka ku oku, zbierając ciemne skrzepy. Czarownik wzdrygnął się desperacko. I bez sensu. Nigdy nie zaczynałam posiłku od głowy. Tylko tak się przymierzałam.
– Mocny jesteś. – Przełknęłam i ciągnęłam z mieszanką podziwu oraz złośliwości. – Prawie jak ja, mimo że któregoś razu musiałam spędzić kilka dni w łóżku, lecząc ranę po twojej strzale. Pewnie kupiona od krasnoludów? Oni to umieją robić takie groty, że bez rzeźnickiego noża nie wyciągniesz. Tyle dobrego, że nie miewam blizn. Ludzie gadają, że to wzmaga pamiętliwość. Ale muszę przyznać, że masz dziwne metody na zawieranie znajomości z kobietami…
Patrzył na mnie nie mrugając. Nienawiść w tych oczach gasła razem z życiem. Pewnie walczył do ostatka, próbował zaleczyć ranę resztkami magii. Ciekawe, na co ją zużył? I tak długo pociągnął… Pewnie czekał, miał nadzieję, że ktoś po niego przyjdzie. A teraz koniec. Ktoś przyszedł. Oczy zgasły i aureola krwi dookoła ciała zaczęła szybko rosnąć.
Złapałam go zębami za ramię i powoli ruszyłam wzdłuż parowu, zostawiając w błocie wyraźne odciski pazurzastych łap.

***

Chatka była malutka, nieładna i krzywa. Wydawało się, że przed runięciem chroni ją wyłącznie ustawiona pod ścianą laga. Nad zrujnowanym gankiem chyliła się w ukłonie stara węźlasta jabłoń, w przybudówce z dziurawym dachem od czasu do czasu znosiła jajka jedyna kura. Za dnia dreptała po podwórku, rozsądnie unikając wychodzenia za rzadki płotek. Leśne drapieżniki łykały ślinkę, ale bały przekroczyć moje znaki ochronne.

W otwartej na oścież stodole prychnął i tupnął koń, zamęczała koza. Parszywka jedna – po co ja ją dwa razy ciągałam do kozła? Nie miała najmniejszego zamiaru rodzić, ale za to nadal dawała się doić. Mniej niż latem, ale mogłam zebrać dość mleka na śmietanę i serek. Wszyscy tu byli znajdami, zarówno pozbawiona rogów Majka o wąskich ślepiach, oddana na poczet długu, na barszcz, jak i szary, niemłody wałaszek, którego poprzedni właściciel wygonił do lasu, gdyż okulał. Nawet kotka, która uważała się za dziką, ale nigdy nie spóźniała na dojenie kozy. Nawet i ja sama. Chatkę znalazłam przypadkiem, przez dłuższy czas obserwowałam, krążąc po okolicy, ale przez tydzień gospodarz się nie pokazał. Nie pojawił się też przez trzy lata mojego tu mieszkania.

Nie bardzo można było nazwać chatkę kompletnie niezamieszkałą – w kominie zagnieździła się sowa, pod gankiem królowała hałaśliwa rodzinka jeży, strych był cały zapaskudzony przez nietoperze, a piwnica – przez myszy polne. Wszystkich tych lokatorów wymiotłam i wykurzyłam bez cienia litości, wstawiłam okna, obetkałam szpary mchem, część sprzętów odnowiłam, a część wyrzuciłam. Najważniejsze, że piec był cały. Najpierw spałam na nim, a potem kupiłam pierzynę i poduszkę, i przeniosłam się na łóżko w pojedynczej malutkiej izbie. Chatka, żartobliwie nazywana „leżem” powoli zaczęła wyglądać jak dom, a nie ruina. Tak że nie wstyd gościa przyjąć. Czy też przynieść.
W rozpalonym z rana piecu stały dwa garnce z wodą, która bardzo się teraz przydała. Zrzuciłam czarownika na oparzony wrzątkiem stół, wystawiłam na ławkę ciemne buteleczki bez podpisów, podarłam na paski nowe lniane prześcieradło i zabrałam się do roboty. Szczerze mówiąc, znacznie łatwiej byłoby go rozczłonkować ostatecznie, a nie poskładać do kupy – a miałam niemałe doświadczenie w obu tych dziedzinach. Po pięciu godzinach pracy wolne od bandaży pozostały tylko brzuch, głowa, lewe ramię i prawa goleń, upstrzone sińcami. Dyszel narobił naprawdę sporo szkód – najwięcej pracy włożyłam w próby poukładania strzaskanych kości w szynach. Czarownik zmienił się w owiniętą gałganami lalkę – pozornie tak samo zimny i pozbawiony życia.

Przeciągnęłam go na szeroką ławę koło pieca, w zakątku odgrodzonym zasłonką. Zagotowałam wodę, zaparzyłam zioła i zaczęłam poić rannego ciepłym wywarem, po kropli wlewając go do wpółotwartych ust. Absolutnie nie podobał mi się całkowity brak sprzeciwu – zarówno w stosunku do cieknącego do gardła płynu, jak i śmierci. To nie mogło trwać długo – albo zagrzeje się i zacznie oddychać normalnie albo zdechnie. Nie odważyłam się zasnąć i teraz popijałam ten sam środek na wzmocnienie, czekając aż pacjent zadecyduje. Mnie osobiście wywar pomagał.

Nad ranem czarownik zaczął odpływać, więc musiałam cały czas trwać przy nim, kląć, tarmosić, dyszeć do otwartych ust, dzieląc się powietrzem i siłą życiową. Potrafimy to, choć niezbyt skutecznie – zbyt duże straty w trakcie procesu. Koło południa padałam z nóg, a on nijak nie mógł się zdecydować, czy woli zostać na tym świecie czy iść na tamten. Podczas kolejnej chwili spokoju uznałam, że mam dosyć i zasnęłam, a może po prostu straciłam przytomność. Ocknęłam się dopiero głęboką nocą. Czarownik cichutko sapał i wydawało się, że pomiędzy mną a piecem jest mu całkiem wygodnie. Wstałam i dokładnie otuliłam go kołdrą. Przez dłuższą chwilę stałam i patrzyłam, dumając, ale ostatecznie nie wpadłam na nic odkrywczego. Tyle że zgłodniałam.
Czas był najwyższy wyjść na polowanie.

 
Wesprzyj nas