Jedna z najważniejszych powieści amerykańskich, wydana w 1966 roku. Zabawny i przenikliwy obraz uniwersyteckiego campusu ogarniętego rebelianckim wrzeniem.


Psychodeliczna podróż przez świat, w którym jak w alchemicznym tyglu zmieszane są erotyka i narkotyki, gargantuiczne obżarstwo i asceza, nauka i rewolucja, kłamstwo i prawda. Komiczna i pikarejska akcja tej powieści, opartej na osobistych doświadczeniach autora z czasów studiów i z licznych podróży, rozgrywa się na Zachodzie USA, na ogarniętej rewolucją Kubie i na pewnym uniwersytecie w stanie Nowy Jork.

Główny bohater, porte parole autora, nosi znaczące, nieco go alienujące i przywodzące na myśl Yossariana z Paragrafu 22 nazwisko: Gnossos Pappadopoulis – i nie jest to jedyne podobieństwo do arcydzieła Josepha Hellera.

Been Down… to także mistrzowski portret czasów beat generation, w których wyrośli Jack Kerouac i Ken Kesey. Literacka rewelacja, której hołd oddał najwybitniejszy amerykański pisarz drugiej połowy XX wieku, Thomas Pynchon, dedykując swoją Tęczę grawitacji Farinie i pisząc przedmowę do nowego wydania jego powieści.

Pynchon powieść Fariny nazwał m.in. chóralnym „alleluja”, „utworem granym przez dwustu muzyków w idealnej tonacji… To prześmieszna, mrożąca krew w żyłach, erotyczna, głęboka, szalona, piękna i jednocześnie oburzająca powieść”.

Farina napisał ją podczas studiów na Cornell University, a tytuł zaczerpnął z napisanego w 1928 bluesa I Will Turn Your Money Green, którego autorem był Furry Lewis. Piosenka ta była wielokrotnie nagrywana przez różnych wykonawców, a Farina sam nagrał ją z Erikiem von Schmidtem w roku 1963. Motywy z tego utworu i jego tytuł wykorzystał także Jim Morrison i zespół The Doors.

Been Down… jest dziś klasyczną pozycją dla wszystkich amatorów lat sześćdziesiątych i literatury kontrkulturowej. W roku 1970 na duży ekran powieść przeniósł Jeffrey Young.

Chóralne alleluja, utwór grany przez dwustu muzyków w idealnej tonacji… To prześmieszna, mrożąca krew w żyłach, erotyczna, głęboka, szalona, piękna i jednocześnie oburzająca powieść
– Thomas Pynchon

Richard Fariña
Wszystko się spieprzyło, ale chyba będzie lepiej
Przekład i posłowie: Tomasz Kłoszewski
seria: Twarze kontrkultury
Wydawnictwo Officyna
Premiera: maj 2014

FRAGMENT ROZDZIAŁU 3:

Dzień dobry, blues. Heffalump matkuje. Monsignor Putti. Pierwsze spotkanie z Dziekanem Wszystkich Ludzi.

Tarantula.
Bezoka i włochata, tłusta, przykucnięta w jego ustach, brązowa kłująca noga drga pomiędzy zaciśniętymi wargami. Jak się tam dostała? Przekręcił głowę i splunął, ale zaczęła się wić i została. Co, jeśli ugryzie? I te palące sztyfty wbite w kark.
Przewrócił się ostrożnie na drugi bok, szukając poduszki natrafił tylko na zakurzony dywan na podłodze. Przez całą noc wdychał jego kłaki. Tarantula nie była tarantulą, lecz jego własnym językiem.
– Wody – spróbował słabym głosem.
Krótkie zamieszanie w sąsiednim pokoju, ktoś się ubiera, potem cisza. Wysiłek włożony w wydobycie z siebie wątłej prośby spowodował odłupanie drzazgi żrącego, przyprawiającego o mdłości bólu pomiędzy skroniami. Leżał martwo jak zamknięta książka aż ból minął. Zacznij ostrożnie i powoli.
Podbródkiem opierał się o dywan. Otworzył jedno oko, zobaczył pojedyncze włosy, obcięte paznokcie, zużyte zszywki, farfocle kurzu, kocią sierść, zeschnięte płatki kwiatów, łupiny cebuli i zasuszoną osę. Zamknął oko. Kręgosłup został zaatakowany przez jakiś gatunek drążącego pasożyta. Spokojnie.
– Heff? – I znowu odruch wymiotny.
Drzwi do pokoju obok otwarły się i wszedł Heffalump, bosy, w dżinsach, z ręcznikiem zawieszonym na szyi. W jednej ręce niósł szklankę musującego Bromo Seltzera, a w drugiej miarkę złowrogo bursztynowej cieczy.
– Wypij – usłyszał nieżyczliwe polecenie.
– Gggggg – to Gnossos, przełykając zimny, spieniony płyn.
– Nigdy nie mieszaj gorzały z dragami – skarcił Heff.
– Cholera, o matko.
– Teraz to – podał mu whiskey; po przełknięciu spowodowała spazmatyczne zawirowanie we krwi, porażając struchlałą wolę nerwów i krwinek. Potem ciepło i spokój.
– Lepiej?
– Odrobinę. Nie masz pojęcia, co się dzieje z moim językiem.
– Wyglądasz, jakbyś był bliski śmierci.
Przypomina sobie.
– Minąłem się z nią wczoraj wieczorem. Na Academae Avenue.
– Naprawdę?
– Jakiś łysy gość, chociaż wyglądał na nastolatka.
– Trzeba było zaprosić go przed snem na kielicha. Oszczędziłbyś mu kłopotu szukania cię za rok czy dwa, kiedy przedawkujesz herę albo co innego.
– Czy możesz przestać gadać jak matka? Jezu, człowieku, mam jakąś narośl na płacie czołowym. Oooł.
– Wytnij ją sobie.
Niezły pomysł. Zostać warzywem, zero emocji.
– Dlaczego leżę na podłodze?
– Sam chciałeś. Bałeś się przelatujących nisko samolotów. Wezwałeś nawet Monsignore Puttiego. Będzie tu lada chwila. Chcesz coś zjeść?
– Jezu, nie, chyba że masz mrożone truskawki. Po co ma przyjść Putti?
– Zażądałeś ostatniego namaszczenia. Dobra, spróbuj wstać, znajdziemy coś w Jaskini Platona.
– Ojejjjj.
– To nie tak daleko, stary…
– Red Caps, od tego się zaczęło.
– Jak poszło w bractwie?
– Ołłołłoł.
– Domyśliliśmy się. Może jednak cię przyjmą, jako brata-wariata. – Żłopał z puszki pomarańczowy sok Donald Duck. – Chodźmy, chyba musisz się zapisać?
– Hej, może trochę soku? Ta angielska laska powiedziała, że muszę wpłacić kaucję, do wpisu też potrzeba szmalu, a jestem prawie spłukany.
– Kwas źle wpływa na pusty żołądek.
– Heffalump, mamusiu.
– Za to masz plecak pełen srebra.
– Niby skąd? Za kupony z supermarketu?
– Z rulety. Jezu, nie pamiętasz?
Mgliste wspomnienie.
– Ruleta?
– Wygrałeś ponad sto dolców. Proktor1 Slug pewnie już cię szuka.
– Mówisz poważnie? Ruletka? Od kogo?
– Co za różnica, od kogo. Od jakiegoś Meksykańca w kowbojskim ubraniu i od faceta z Wisconsin, z „Daily Sun Mentor”. No, spróbuj wstać, wyglądasz jak ledwo ciepła kostucha.
– Sto dolców? Ooooch.
– O co chodzi?
– Ta kasjerka.
– Daj spokój, poczucie winy to tylko kula u nogi. – Heff wyciąga z torby z praniem parę sztywnych skarpetek. – Idź do spowiedzi, na przykład.
– Pokuta to niedobry sakrament, złotko, tylko przysparza bólu. Moje poranione ciało potrzebuje mirry. Chcesz mnie spiknąć z Monsignore Puttim? No nie, po co mi to?
– Zostawiłeś nawet kartkę z instrukcjami. Chcesz zobaczyć?
– Modlitwa wystarczy. Post, satjagraha. Z głębokości wołam do Ciebie, Panie…
– Proszę cię, stary, wstań, chcę się dowiedzieć, czy nadal jestem studentem
– De Profundis, semper kacovum…
– O cholera – Heff pada na bujany fotel, skarpetki opuszczone na kostki. Długi szkielet tyczkowatego ciała kwarterona, pamiątka po przodkach Watusi, już prawie czystej rasy, ale nie do końca. Te niebieskie oczy, niezwykłe, działają na dziewczyny.
– Jesteś piękny Heffalumpie, powinienem się z tobą ożenić.
– Grr.
– Ołłłł, mój kark. Najgorzej jest zawsze z karkiem, zauważyłeś? I z lewym okiem.
Heff leniwie kartkuje Anatomię Melancholii i pogwizduje jakiś kawałek Randy’ego Westona. Pyta mimochodem:
– Pojedziesz ze mną na Kubę w czasie letnich wakacji?
– Proszę, nie organizuj mi życia jak matka. Powinieneś zresztą już wyrosnąć z maniakalnego poszukiwania przygody. Mamy rok ’58, a nie 1922.
– Tam przynajmniej coś się dzieje. Mówią o rewolucji, chcą wykopać tego szaleńca Batistę.
– I tak nie mógłbyś zapuścić brody, więc co to za układ? Och, moja głowa tego nie wytrzyma. Puścisz Milesa? Masz coś Milesa? Coś, co ukoi obolałą korę mózgową? Oł. – Dźwignął się do pozycji siedzącej i spojrzał na obrzmiałe odbicie w pękniętym lustrze, wiszącym po drugiej stronie śmierdzącego pokoju. Nie patrz. Śmierć. Poranki są zawsze najcięższe. Heff posłusznie zakładał płytę na talerz pożyczonego gramofonu, pieszcząc dłonią pokrętło wzmacniacza Heathkit. Obok lampy, która posłużyła do suszenia wczorajszych jointów stała na wpół opróżniona buteleczka paregorica i zakraplacz.
Gnossos wstał niepewnie i wysunął język, wdychając powietrze. Otrzepał resztki kłaków, w których przespał noc, nagi, drapiąc się po mosznie, pokuśtykał przez pokój do zlewu. Spryskał oczy zimną wodą, którą zwilżył koniuszki palców, zamrugał z trudem i zaczął pakować do plecaka dowody przestępstwa. Muszę udobruchać Matkę-Kościół, być zapuszkowanym przez księdza to naddatek ironii. Pstrykając palcami odwrócił się w stronę głośnika i zobaczył zmiętego penisa. Kiedy się poruszył zrozumiał, że to jego własne odbicie.
– Jezu, załóż coś na siebie – Heff rzuca mu czarny szlafrok. – Twoje ciało to obsceniczne świadectwo deprawacji.
– Stary, wielkie słowa bez znaczenia.
– No to zepsucia. Jak u diabła udaje ci się w ogóle namówić kobiety na miłość, niepojęte. – Odgłosy ulicznego ruchu, świat się kręci.
– Nie namawiam. Po prostu je pukam. Wciąż jestem dziewicą. Dopiero zacznę się kochać, rozumiesz?
Grzeczne pukanie do drzwi.
– Jezu, to ON.
Heff podrywa się z bujanego fotela.
– Połóż się gdzieś, szybko. I na miłość boską, zawiąż szlafrok.
Pappadopoulis zawinął się we frotę i wskoczył na zmordowaną kanapę, z której odpadały płaty skórzanego obicia. Heffalump zarzucił na niego wojskowy koc, owinął i nim podszedł do drzwi dopilnował, by złożył ręce w modlitewnym geście. Monsignor Putti stał zdenerwowany, trzymając krótkimi, grubymi palcami teczkę z czarnej, świńskiej skóry. Wszedł i zatrzymał się czekając, aż ktoś pomoże mu zdjąć ciężki płaszcz.

 
Wesprzyj nas