Pierwszy tom bestsellerowej serii “Shatter me” amerykańskiej autorki Tahereh Mafi.



Nie możesz mnie dotknąć – szepczę.
Kłamię – oto, czego mu nie mówię.
Możesz mnie dotknąć – oto, czego nigdy nie powiem.
Proszę, dotknij mnie – oto, co chcę powiedzieć.

Nikt nie wie, dlaczego dotyk Julii zabija.
Bezwzględni przywódcy Komitetu Odnowy chcą wykorzystać moc dziewczyny, aby zawładnąć światem. Julia jednak po raz pierwszy w życiu się buntuje. Zaczyna walczyć, bo u jej boku staje ktoś, kogo kocha.

Zostałam przeklęta
Mam niezwykły dar
Jestem potworem
Mam nadludzką moc
Mój dotyk zabija
Mój dotyk to moja siła
Jestem narzędziem zniszczenia
Będę walczyć o miłość

Tahereh Mafi – młoda, bo zaledwie dwudziestokilkuletnia autorka amerykańska. Zadebiutowała książką „Dotyk Julii”. „Sekret Julii” i “Dar Julii” to kontynuacja debiutanckiej powieści.
Autorka wychowywała się z czterema starszymi braćmi, sporo podróżowała po świecie. Kiedy nie ma przy sobie książki, czyta etykiety, ulotki i stare przepisy.

Tahereh Mafi
Dotyk Julii
tłumaczenie: Małgorzata Kafel
Wydawnictwo Otwarte
wydanie 2, kwiecień 2014

1

Spędziłam w zamknięciu już 264 dni.
Towarzystwa dotrzymują mi tylko niewielki notatnik, uszkodzone pióro i liczby w mojej głowie. 1 okno. 4 ściany. 1,5 metra kwadratowego powierzchni. 26 liter alfabetu w języku, którym nie mówiłam przez 264 dni odosobnienia. Minęło 6336 godzin, odkąd dotykałam innej ludzkiej istoty.
– Przydzielamy ci współwięźnia współlokatora – powiedzieli.
Mamy nadzieję, że tutaj zgnijesz Za dobre sprawowanie – powiedzieli.
Psychol, jak ty Koniec odosobnienia – powiedzieli.
Są sługusami Komitetu Odnowy. Inicjatywy, której zadaniem miała być pomoc naszemu pogrążonemu w chaosie społeczeństwu. To ci sami ludzie, którzy wywlekli mnie z domu rodziców i zamknęli w zakładzie dla obłąkanych za coś, na co nie mam wpływu. Nikogo nie obchodzi, że nie wiedziałam, do czego jestem zdolna. Że nie wiedziałam, co robię.
Nie mam pojęcia, gdzie jestem.
Wiem tylko, że ktoś przywiózł mnie tutaj białą furgonetką i że zajęło mu to 6 godzin i 37 minut. Wiem, że byłam przykuta kajdankami do siedzenia. Potem przypięto mnie pasami do krzesła. Wiem, że moi rodzice nie zadali sobie trudu, żeby się ze mną pożegnać. Wiem, że nie płakałam, kiedy mnie zabierano.
Wiem, że codziennie wali się niebo.
Za oknem słońce wpada do oceanu, rozchlapując na wodzie brązowe, czerwone, żółte i pomarańczowe plamy. Milion liści ze stu różnych gałęzi zrywa się, trzepocząc obietnicą lotu. To słowa rzucone na wiatr. Podmuch łapie ich zwiędłe skrzydła tylko po to, żeby siłą ściągnąć je na ziemię i porzucić zapomniane.
Depczą po nich stacjonujący tu żołnierze.
Nie ma już tylu drzew co przedtem. Tak mówią naukowcy.
Mówią, że nasz świat był kiedyś zielony. Nasze chmury miały biały kolor. Nasze słońce zawsze dawało właściwy rodzaj światła. Zachowałam mgliste wspomnienia tamtego świata.
Nie pamiętam zbyt wielu rzeczy, które były przedtem. Teraz jedynym pewnym istnieniem jest dla mnie to, które zostało mi dane. Jestem echem tego, co było kiedyś.
Przyciskam dłoń do niewielkiej szyby i czuję, jak zimno bierze ją w znajome objęcia. Obie jesteśmy samotne, obie istniejemy jako znak nieobecności czegoś innego.
Chwytam za swoje prawie bezużyteczne pióro z resztką atramentu, który nauczyłam się oszczędzać. Spoglądam na nie i zmieniam zdanie. Rezygnuję z wysiłku, jakiego wymaga zapisywanie. Dzielenie z kimś celi nie byłoby złe. Rozmowa z żywym człowiekiem mogłaby pomóc. Ćwiczę głos, układam wargi wokół znajomych słów, teraz obcych moim ustom. Ćwiczę cały dzień.
Jestem zaskoczona, że nie zapomniałam ludzkiej mowy.
Zwijam notatnik i wpycham go w szczelinę w ścianie.
Siadam na przykrytych szmatą sprężynach, które służą mi za łóżko. Czekam. Kołyszę się w przód i w tył i czekam. Czekam zbyt długo i zapadam w sen.

*

Kiedy się budzę, mam przed sobą 2 oczu, 2 wargi, 2 uszu, 2 brwi.
Dławię w sobie krzyk, pragnienie ucieczki, paraliżujący strach, który obezwładnia moje kończyny.
– Jesteś chchchch…..
– A ty jesteś dziewczyną. – Unosi brew.
Prostuje się, odsuwając się od mojej twarzy. Śmieje się, ale nie uśmiecha, a mnie chce się płakać. Rozpaczliwie uciekam przerażonym wzrokiem do drzwi, które próbowałam otworzyć już tyle razy, że straciłam rachubę. Zamknęli mnie z chłopakiem. Z chłopakiem.
Dobry Boże.
Próbują mnie zabić.
Zrobili to celowo.
Żeby się nade mną znęcać, dręczyć mnie, sprawić, żebym już nigdy nie przespała nocy. Współwięzień ma przedramiona wytatuowane do łokci. W łuku brwiowym brakuje kolczyka, który musieli mu skonfiskować. Ciemnoniebieskie oczy, ciemnobrązowe włosy, wyraźna linia szczęki, silna, smukła sylwetka. Nieziemski. Niebezpieczny. Przerażający. Straszny.
Śmieje się, a ja staczam się z łóżka i uciekam w róg pomieszczenia. Przygląda się nędznej poduszce na wolnym łóżku, które wepchnęli tu dzisiaj rano. Cienki materac, wytarty koc wystarczający może do przykrycia górnej części jego ciała. Spogląda na moje łóżko. Spogląda na swoje łóżko.
Jedną ręką zsuwa je razem. Stopą przesuwa dwie metalowe ramy na swoją stronę pokoju. Wyciąga się na obu materacach, zagarnia moją poduszkę, strzepuje ją i wkłada sobie pod głowę.
Zaczynam drżeć.
Zagryzam wargi i próbuję ukryć się w ciemnym kącie. Ukradł moje łóżko, mój koc, moją poduszkę. Została mi goła podłoga. Zostanie mi goła podłoga.
Nigdy mu się nie przeciwstawię, nie pozwoli mi na to własne przerażenie, paraliż, paranoja.
– Więc jesteś… kim właściwie? Wariatką? Dlatego tutaj jesteś?
Nie jestem wariatką.
Unosi się trochę, żeby widzieć moją twarz. Znowu się śmieje.
– Nie zrobię ci krzywdy.
Chcę mu wierzyć. Nie wierzę mu.
– Jak masz na imię? – pyta.
Nie twój interes. Jak ty masz na imię?
Słyszę, jak wzdycha rozdrażniony. Słyszę, jak wierci się na łóżku, którego połowa dotąd była moja. Nie śpię całą noc. Kolana podciągam pod brodę, ramionami owijam ciasno swój drobny szkielet, zaciągam zasłonę długich brązowych włosów.
Nie będę spała.
Nie mogę spać.
Nie mogę znowu słuchać tych krzyków.

2

Czuję zapach porannego deszczu.
Pokój jest pełen ciężkiej woni mokrego kamienia. Wilgotne powietrze czuć ziemią. Biorę głęboki oddech i idę na palcach do okna tylko po to, żeby przycisnąć nos do chłodnej powierzchni szkła. Poczuć, jak mój oddech zasnuwa szybę mgłą. Zamknąć oczy, słuchając miękkiego szumu deszczu gnanego wiatrem. Tylko krople deszczu przypominają mi, że chmury mają bijące serca. Że ja także je mam.
Krople deszczu nie przestają mnie zadziwiać.
Myślę o tym, jak spadają, jak plączą im się stopy, łamią nogi. Zapominają spadochronów, wypadając z nieba ku niepewnemu końcowi. To tak, jakby ktoś opróżniał kieszenie, nie dbając o to, gdzie spadnie ich zawartość, nie przejmując się, że krople pękają, uderzając o ziemię, że rozpryskują się na chodniku. Że ludzie przeklinają dni, w które krople ośmielają się stukać o ich drzwi.
Ja jestem kroplą deszczu.
Rodzice wyrzucili mnie z kieszeni i zostawili, żebym wyparowała na chodniku.
Okno mówi mi, że jesteśmy niedaleko gór i z pewnością w pobliżu wody, ale w dzisiejszych czasach wszystko jest w pobliżu wody. Nie wiem tylko, po której jesteśmy stronie. W którym kierunku spoglądamy. Mrużę oczy w świetle wczesnego poranka. Chociaż ktoś podniósł słońce i znowu przypiął je szpilką do nieba, ono każdego dnia wisi trochę niżej niż poprzedniego. Jest jak zaprzątnięty innymi sprawami ojciec, który nie wie połowy rzeczy o swoim potomstwie. Nigdy nie widzi, jak wpływa na nie jego nieobecność. Jak się zmieniamy pod wpływem ciemności.
Nagły szelest oznacza, że Współwięzień się obudził.
Obracam się gwałtownie, jakby znowu przyłapano mnie na kradzieży jedzenia. Zdarzyło się to tylko raz, a rodzice mi nie uwierzyli, kiedy im powiedziałam, że to nie dla mnie.
Tłumaczyłam, że chciałam ocalić dzikie koty mieszkające za rogiem, ale ich zdaniem nie mam w sobie tyle ludzkich uczuć, żeby troszczyć się o kota. Nie ja. Nie coś takiego ktoś taki jak ja. Ale przecież nigdy nie wierzyli w to, co mówiłam. To właśnie dlatego tutaj jestem.
Współwięzień przygląda mi się.
Zasnął kompletnie ubrany. Ma na sobie błękitny T-shirt i bojówki koloru khaki z nogawkami wepchniętymi w czarne buty sięgające do połowy łydki.
Moje ciało okrywa martwa bawełna, moją twarz – czerwień róż.
Jego oczy przesuwają się po moim ciele. Ich powolny ruch sprawia, że łomocze mi serce. Chwytam płatki róż, kiedy opadają z moich policzków, płyną wokół mego ciała, okrywając mnie czymś, co w dotyku przypomina brak odwagi.
Przestań mi się przyglądać.
Przestań dotykać mnie wzrokiem i trzymaj ręce przy sobie, i proszę… i proszę… i proszę…
– Jak masz na imię? – Gdy przekrzywia głowę, grawitacja pęka na pół.
Jestem zawieszona w chwili. Mrugam, zamykając oddech w butelce.
On się przesuwa, a moje oczy rozpryskują się na tysiące cząstek, odskakujących rykoszetem od ścian pokoju, rejestrujących milion ujęć, milion chwil. Migoczące obrazy wyblakłe ze starości, zamrożone myśli unoszące się niebezpiecznie w martwej przestrzeni, wir wspomnień, który szatkuje moją duszę. Przypomina mi kogoś, kogo kiedyś znałam.
Jeden gwałtowny oddech strząsa mnie z powrotem do rzeczywistości.
Koniec snów na jawie.
– Dlaczego tu jesteś? – pytam pęknięć w betonowej ścianie. 14 pęknięć w 4 ścianach o tysiącu odcieni szarości. Podłoga, sufit: z każdej strony betonowa płyta. Żałosna konstrukcja łóżka: ze starych rur wodociągowych. Mały kwadrat okna: szyba zbyt gruba, żeby dało się ją rozbić. Tracę nadzieję. Tracę ostrość widzenia, bolą mnie oczy. Mój palec kreśli leniwą ścieżkę na zimnej posadzce.
Siedzę na podłodze. Czuć tu lodem, metalem i brudem.
Współwięzień usadowił się naprzeciwko mnie z podwiniętymi nogami. Jego buty są tylko trochę zbyt błyszczące jak na to miejsce.
– Boisz się mnie. – Jego głos jest bezbarwny.
Moje palce przypominają sobie kształt pięści.
– Boję się, że się mylisz.
Może i kłamię, ale to nie jego interes.
Prycha. Dźwięk odbija się echem w zastygłym powietrzu między nami. Nie podnoszę głowy. Nie napotykam jego świdrującego wzroku. Smakuję stęchłe, zużyte powietrze i wzdycham. Gardło mam zablokowane czymś znajomym, czymś, co nauczyłam się przełykać.
2-krotne pukanie do drzwi przywołuje do porządku moje emocje.
On też natychmiast się prostuje.
– Nikogo tam nie ma – mówię. – To tylko nasze śniadanie.
Po 264 śniadaniach nadal nie wiem, z czego się składają. To bezkształtna, śmierdząca chemią mamałyga zawsze podawana w ekstremalnych wersjach. Czasem za słodka, czasem za słona, zawsze obrzydliwa. Najczęściej jestem zbyt głodna, żeby dostrzec różnicę.
Słyszę, jak po chwili wahania rusza do drzwi. Odsłania niewielki otwór i wygląda na świat, którego już nie ma.
– Cholera! – Właściwie to rzuca tacę przez dziurę w drzwiach, pociera dłonią o koszulę. – Cholera, cholera. – Zwija palce w pięść i zaciska szczęki.
Oparzył się. Ostrzegłabym go, gdyby zechciał mnie słuchać.
– Trzeba odczekać przynajmniej trzy minuty, zanim dotknie się tacy – mówię do ściany. Nie patrzę na niewyraźne blizny zdobiące moje drobne dłonie, na ślady poparzeń, którym nikt nie zapobiegł. – Myślę, że robią to specjalnie – dodaję cicho.
– Więc dzisiaj ze mną rozmawiasz?
Wścieka się. Zanim odwróci wzrok, dostrzegam błysk w jego oczach i zdaję sobie sprawę, że jest przede wszystkim zakłopotany. To twardy facet. Zbyt twardy, żeby popełniać głupie błędy w obecności dziewczyny. Zbyt twardy, żeby okazywać ból.
Zaciskam usta i patrzę przez mały kwadrat szyby, który nazywają oknem. Nie ma już zbyt wielu zwierząt, ale słyszałam o ptakach. Słyszałam, że one latają. Może pewnego dnia uda mi się jakiegoś zobaczyć. W dzisiejszych czasach ludzie snują historie tak szalone, że prawie nikomu nie można wierzyć, ale już kilka osób mówiło mi, że naprawdę widziało lecącego ptaka w ciągu ostatnich kilku lat. Więc patrzę przez okno.
Dzisiaj zobaczę ptaka. Będzie biały, ze złotymi prążkami na głowie, przypominającymi koronę. Będzie latał. Dzisiaj zobaczę ptaka. Będzie biały, ze złotymi prążkami na głowie, przypominającymi koronę. Będzie latał. Dzisiaj…
Jego dłoń.
Na mnie.
2 opuszki 2 palców przez niecałą sekundę muskają ubranie na moim ramieniu. Każdy mięsień, każde ścięgno mojego ciała jest napięte i zawiązane na supeł. Czuję, jak węzły zaciskają mi się na kręgosłupie. Stoję. Nie ruszam się. Nie oddycham. Może jeśli już nigdy się nie poruszę, to uczucie będzie trwało wiecznie.
Od 264 dni nikt mnie nie dotknął.
Czasem wydaje mi się, że moja samotność eksploduje, rozsadzając mnie od środka. Czasem zastanawiam się, czy wypłakanie, wykrzyczenie albo wyśmianie tego obłędu może w czymkolwiek pomóc. Czasem pragnienie dotyku, bycia dotykaną, c z u c i a jest tak silne, że porywa mnie do jakiegoś innego wszechświata, a tam, stojąc na krawędzi przepaści, nabieram pewności, że spadnę i nikomu nigdy nie uda się mnie znaleźć.
To wydaje się prawdopodobne.
Krzyczę od lat, ale nikt mnie nigdy nie usłyszał.
– Nie jesteś głodna? – Jego głos jest teraz niższy, pobrzmiewa w nim troska.
Od 264 dni umieram z głodu.
– Nie. – To słowo to niewiele więcej niż urwany oddech, który wymknął się z moich ust. Odwracam się, choć nie powinnam.
Patrzy na mnie. Przygląda mi się uważnie. Ma lekko rozchylone usta, jego ramiona zwisają bezwładnie, a rzęsy powstrzymują zmieszanie.
Czuję się tak, jakbym dostała w brzuch.
Jego oczy. To coś w jego oczach.
To nie on nie on nie on nie on nie on.
Zamykam świat. Na klucz. Przekręcam klucz do oporu.
Czerń kryje mnie w swoich fałdach.
– Hej…
Moje oczy pękają jak 2 rozbite okna, wypełniając mi usta szkłem.
– Co jest? – Na próżno sili się na beznamiętny ton, nerwowo udaje apatię.
Nic.
Skupiam się na przezroczystym kwadracie wciśniętym pomiędzy mnie a moją wolność. Pragnę roztrzaskać ten betonowy świat i natychmiast o nim zapomnieć. Chcę być większa, lepsza, silniejsza. Chcę być w ś c i e k ł a w ś c i e k ł a w ś c i e k ł a…
Chcę być ptakiem, móc odlecieć.
– Co piszesz? – odzywa się znowu Współwięzień.
Te słowa to wymiociny.
To drżące pióro to mój przełyk.
Ta kartka to muszla klozetowa.

– Dlaczego nie odpowiadasz? – Jest za blisko za blisko za blisko.
Nikt nigdy nie jest wystarczająco blisko.
Wstrzymuję oddech i czekam, aż odejdzie, jak wszyscy w moim życiu. Skupiam wzrok na oknie i obietnicy tego, co mogłoby się zdarzyć. Obietnicy czegoś większego, donioślejszego, jakiejś przyczyny wzbierającego we mnie szaleństwa, jakiegoś wytłumaczenia mojej nieumiejętności zrobienia czegokolwiek bez rujnowania wszystkiego. Dzisiaj zobaczę ptaka. Będzie biały, ze złotymi prążkami na głowie, przypominającymi koronę. Będzie latał. Dzisiaj zobaczę ptaka.
Będzie…
– Hej…
– Nie możesz mnie dotknąć – szepczę.
Nie mówię mu: kłamię. Nigdy mu nie powiem: możesz mnie dotknąć. Chcę powiedzieć: proszę, dotknij mnie.
Coś się dzieje, kiedy ludzie mnie dotykają. Dziwne rzeczy.
Złe rzeczy.
Martwe.
Nie pamiętam ciepła niczyich objęć. Moje ramiona są obolałe od lodu nieuchronnej samotności. Moja własna matka nie mogła mnie przytulić. Ojciec nie mógł ogrzać moich zlodowaciałych rąk. Żyję w pustym świecie.
Cześć.
Świecie.
Zapomnisz mnie.

*

Puk, puk.
Współwięzień zrywa się na nogi.
Czas na prysznic.

3

Drzwi się otwierają, odsłaniając otchłań.
Nie ma za nimi kolorów, światła ani nadziei na cokolwiek innego niż groza. Żadnych słów. Żadnych wskazówek. Tylko otwarte drzwi, które za każdym razem oznaczają to samo.
Współwięzień ma pytania.
– Co, u licha? – Patrzy to na mnie, to na złudzenie ucieczki.
– Wypuszczają nas?
Nigdy nas nie wypuszczą. – Pora na prysznic.
– Prysznic? – Jego głos jest teraz bez wyrazu, choć wciąż przeplatany ciekawością.
– Nie mamy zbyt wiele czasu – mówię. – Musimy się spieszyć.
– Czekaj, co jest? – Wyciąga rękę w kierunku mojego ramienia, ale się odsuwam. – Tam nie ma światła, nie widać nawet, dokąd idziemy…
– Szybko. – Skupiam wzrok na podłodze. – Złap za brzeg mojej bluzki.
– O czym ty mówisz…
W oddali słychać alarm. Jego buczenie przybliża się z każdą sekundą. Wkrótce cała cela drży od ostrzegawczego dźwięku, a drzwi niepostrzeżenie z powrotem się zamykają.
Chwytam za jego koszulkę i ciągnę go za sobą w czerń.
– Nic. Nie. Mów.
– Al…
– Ni c – syczę.
Szarpnięciem za ubranie każę mu iść za sobą i zaczynam brnąć po omacku przez labirynt szpitala dla umysłowo chorych. To rodzaj domu, ośrodek dla trudnej młodzieży, dla zaniedbanych dzieci z patologicznych rodzin, bezpieczne schronienie dla niezrównoważonych psychicznie. To więzienie.
Karmią nas byle czym, a nasze oczy nigdy nie oglądają siebie nawzajem. Widzą tylko rzadkie przebłyski światła wkradającego się przez oszklone szczeliny, które udają okna. Noce są dziurawione wrzaskami, przeciągłymi szlochami, jękami i pełnym udręki krzykiem – głosami śmiertelników złamanych siłą lub decyzją, której nigdy nie poznam.
Pierwsze 3 miesiące spędziłam w towarzystwie własnego smrodu. Nikt mi nie pokazał, gdzie są łazienki i prysznice. Nikt mi nie wyjaśnił, jak to wszystko działa. Nikt ze mną nie rozmawia, chyba że ma mi do przekazania złe wieści. Nikt mnie nigdy nie dotyka. Chłopcy i dziewczęta nigdy się nie spotykają.
Z wyjątkiem wczorajszego dnia.

*

Nie ma mowy o zbiegu okoliczności.

*

Moje oczy zaczynają się przyzwyczajać do sztucznej osłony nocy. Idę po omacku nierównym korytarzem. Współwięzień nie odzywa się ani słowem. Jestem niemal dumna z niego. Jest ode mnie prawie o trzydzieści centymetrów wyższy, jego ciało jest zbite i twarde, a mięśnie silne. Musi być mniej więcej w moim wieku. Świat jeszcze go nie złamał. Cóż za wolność nieświadomości.
– Co…
Szarpię trochę mocniej za jego koszulkę, żeby go uciszyć.
Nie sprawdziliśmy jeszcze korytarzy. Jak na kogoś, kto mógłby mnie pokonać 1 palcem, budzi we mnie dziwnie opiekuńcze instynkty. Nie zdaje sobie sprawy, jak bezbronnym czyni go jego nieświadomość. Nie zdaje sobie sprawy, że mogliby go zabić bez żadnego powodu.
Postanowiłam się go nie bać. Uznałam, że jego zachowanie jest bardziej niedojrzałe niż naprawdę niebezpieczne.
Wygląda tak znajomo tak znajomo tak znajomo.
Znałam kiedyś chłopaka o tak samo błękitnych oczach. Wspomnienia nie pozwalają mi go nienawidzić. Może chciałabym mieć przyjaciela.
Jeszcze tylko 2 metry do miejsca, gdzie szorstka ściana robi się gładka, a potem skręcimy w prawo. Pół metra pustki dzieli nas od drewnianych drzwi z zepsutą klamką i garścią drzazg. Jeszcze 3 uderzenia serca i upewniam się, że jesteśmy sami. Jeszcze 1 krok i popycham drzwi do wewnątrz. 1 ciche skrzypnięcie i szczelina się rozszerza, ukazując moje wyobrażenie tego miejsca.
– Tędy – szepczę.
Ciągnę go w stronę rzędu pryszniców i wygrzebuję wszystkie kawałki mydła, które utkwiły w odpływie. Znajduję 2, jeden dwa razy większy od drugiego.
– Daj rękę – mówię do ciemności. – Jest śliskie. Tylko go nie upuść. Niełatwo o mydło, mieliśmy dzisiaj szczęście.
On nic nie mówi przez kilka sekund i zaczynam się martwić.
– Jesteś tam jeszcze? – Zastanawiam się, czy to była ta pułapka.
Czy o to chodziło. Może wysłali go po to, żeby mnie zabił pod osłoną ciemności w tym małym pomieszczeniu. Nigdy tak naprawdę nie wiedziałam, co zamierzają ze mną zrobić w tym zakładzie, nigdy nie wiedziałam, czy uznali zamknięcie mnie za wystarczające rozwiązanie, ale zawsze brałam pod uwagę, że mogą mnie zabić. To wydawało się prawdopodobne.
Nie mogę powiedzieć, żebym na to nie zasługiwała. Ale jestem tutaj za coś, czego nie chciałam zrobić. Najwyraźniej nikogo nie obchodzi, że to był wypadek.
Moi rodzice nigdy nie próbowali mi pomóc.
Nie słyszę szumu wody i serce mi zamiera. To miejsce rzadko jest pełne ludzi, ale zwykle jest tu 1 lub 2 osoby.
Dochodzę do wniosku, że albo mieszkańcy zakładu słusznie są uważani za obłąkanych i nie mogą trafić do łazienki, albo zwyczajnie mają to w nosie.
Z trudem przełykam ślinę.
– Jak ci na imię? – Jego głos jednocześnie przecina powietrze i strumień mojej świadomości. Czuję jego oddech znacznie bliżej niż do tej pory. Serce mi wali i nie wiem dlaczego, ale nad nim nie panuję. – Dlaczego nie chcesz powiedzieć, jak ci na imię?
– Trzymasz dłoń otwartą? – pytam. Mam sucho w ustach, mówię ochrypłym głosem.
Powolutku przesuwa się do przodu, a ja boję się oddychać. Jego palce ocierają się o sztywny materiał jedynego ubrania, jakie mam. Udaje mi się wypuścić powietrze. Dopóki nie dotyka mojej skóry. Dopóki nie dotyka mojej skóry. Dopóki nie dotyka mojej skóry. W tym cała tajemnica.
Mój cienki T-shirt tyle razy był prany w twardej wodzie w tym budynku, że przypomina sztywny worek. Upuszczam większy kawałek mydła na dłoń Współwięźnia i cofam się na palcach.
– Odkręcę ci wodę – wyjaśniam ostrożnie, starając się nie podnosić głosu, aby nie usłyszeli mnie pozostali.
Muszę iść szybko, żeby jego palce zostały w tyle. Potyka się, próbując mnie dogonić.

 
Wesprzyj nas