Nowa książka najpopularniejszej polskiej autorki, która od prawie dwóch dekad rozkochuje w sobie kolejne rzesze czytelników.



Katarzyna Grochola – ukochana pisarka milionów kobiet – z właściwym sobie wdziękiem po raz kolejny udowadnia, że cuda się zdarzają, a żeby ich doświadczyć, wystarczy w nie uwierzyć.

Zagubione niebo to historie nowe i odnalezione, które gubiły się na łamach prawie zapomnianych już dzisiaj gazet. Wreszcie ułożyły się w całość – w opowieść o różnych porach roku w życiu każdej i każdego z nas, w piękną opowieść.

Bohaterki przeżywają pierwsze miłosne uniesienia i rozczarowania, zachwyty nad życiem i bolesne porażki. Wchodzą w długie i krótkie związki, kochają do utraty tchu i cierpią po rozstaniach. Czasem nie potrafią zapomnieć, ale umieją wybaczać. Mimo wszystkich życiowych trudności i chwil zwątpienia z nadzieją i uśmiechem marzą i nie tracą wiary. Wiedzą bowiem, że lepiej mieć wspaniałą przyszłość niż wspaniałą przeszłość i że zguba jest darem – szansą na odnalezienie czegoś lepszego.

Zagubione niebo to ciepła, mądra i pełna humoru książka dla wszystkich tych, którym wydaje się, że świat się kończy, podczas gdy on się dopiero zaczyna.
Tak prawdziwie o życiu może pisać tylko Katarzyna Grochola!

Autorka o książce:
Zagubione niebo, to takie niebo o którym najczęściej sobie przypominamy, kiedy jesteśmy w samolocie, wysoko nad ziemią i z tej brzydkiej, dżdżystej pogody wznosimy się powyżej poziomu chmur. I tam już zawsze jest słońce, albo gwiazdy, albo czyste niebo. Właśnie o takie idealne niebo chodzi. Zagubione, czyli takie, które można odnaleźć.

Coś, co jest zagubione można przede wszystkim odnaleźć ponownie, zagubiło się na chwilę, a potem się odnalazło…

Katarzyna Grochola
Zagubione niebo
Wydawnictwo Literckie
Premiera: 7 maja 2014

Niebo pode mną

Cykada siedziała tuż nad tawerną, na gałęzi sosny, i uporczywie dawała znać, że jest, leniwym, brzęczącym tarciem skrzydeł. Morze przelewało się przez kamienny brzeg spokojnie i monotonnie. Plaża o tej porze pustoszała, ze stolików ustawionych tuż nad brzegiem kelner usuwał zielone i białe obrusy i przytrzymujące je metalowe spinacze, zbierał poduszki z plastikowych krzesełek, uśmiechając się do ciemnej dziewczyny, która od rana uwijała się wśród gości, a teraz wycierała stoły mokrą szmatką.
Światła w małej restauracyjce pogasły i na drugim brzegu zatoczki wyraźnie było widać ognisko rozpalone przez pasażerów jachtu Bawaria, który po południu zacumował przy skałach. Od burt łodzi kiwających się parę metrów od brzegu odbijał się lekki blask, ale powoli noc czerniała coraz bardziej, granica między wodą a niebem się zacierała, a białe kamienie obmywane granatową wodą ciemniały z minuty na minutę, coraz wyraźniej przyjmując jej kolor. Przypłynąłem tu wczoraj — po szesnastu godzinach nieprzerwanej jazdy samochodem wjechałem na prom i po dwóch godzinach znalazłem się wreszcie na tej wyspie w Chorwacji, gdzie ostatni raz byłem dziesięć lat temu. Tu gdzie moje życie mogło się rozpocząć i gdzie się skończyło, zanim się rozpoczęło.

Przez ostatnie dziesięć lat szukałem miejsc, gdzie przeszłość nie mogła mnie dopaść, gdzie nikt mnie nie znał i co najważniejsze, nie było nikogo, kogo ja mógłbym znać.
Hvar dzisiaj również była takim miejscem. Poza uśmiechem na dzień dobry i zamawianiem jedzenia w małej restauracji nie musiałem do nikogo nic mówić, nie musiałem nikogo słuchać, nic mnie nie obchodziło. Potrzebowałem samotności, żeby przeżyć wszystko raz jeszcze i zrozumieć, jak mogło do tego dojść.

Wynająłem apartament tuż nad restauracją. Restauracja! Marne pięć stolików przy wąskiej uliczce i trzy nad samym brzegiem morza, dwadzieścia kamiennych stopni niżej, gdzie przy większej fali woda oblizywała ich nogi.

Tu apartment oznaczał pokój połączony z kuchnią, z małym balkonem wychodzącym na południe, przesłoniętym dwiema sosnami z prześwitującą między nimi wodą Morza Adriatyckiego, i dwie miniaturowe sypialnie, do których prowadziły tak wąskie okrągłe schody, że torbę podróżną wypakowałem na dole i wnosiłem rzeczy partiami, uważnie patrząc pod nogi.

W maleńkiej łazience było akurat tyle miejsca, ile potrzeba na ustawienie maszynki do golenia, pasty i szczoteczki do zębów, kremu do stóp, który zawsze miałem przy sobie, oraz wody po goleniu, łagodzącej podrażnienia skóry.
Niestety nie miałem niczego, co mogłoby zlikwidować podrażnienie serca.

Wieczorem zszedłem na dół, usiadłem tuż przy morzu, tyłem do świata. Przed sobą miałem dwie drewniane łodzie, wodę, niebiesko-biały obrus i duże piwo. Wskazałem palcem w karcie fish soup i kalmary. Zupa była przesolona, kalmary świetne, wypaliłem trzy papierosy, nie myśląc o niczym, i wróciłem do siebie. Boleśnie uderzyłem się w goleń, wchodząc po krętych schodkach, których — byłem tego najbardziej na świecie pewien — właściciel sam nie zamierzał nigdy używać. Rzuciłem się na łóżko i spałem jak zabity do drugiej w nocy.
O drugiej obudził mnie znany niepokój. Zszedłem na dół, wypiłem szklankę wody z cytryną, wyłączyłem klimatyzację i otworzyłem drzwi na balkon. Parne powietrze uderzyło mnie w twarz. Usiadłem na balkonie. Noc była cicha, jak wtedy, kiedy ona była przy mnie.
Przeszłość uderzyła mnie jak obuchem, jakby dziesięć lat znaczyło dziesięć minut, jakby za chwilę miała koło mnie stanąć, położyć mi dłoń na ramieniu, jakbym miał za moment usłyszeć jej ciepły, gardłowy głos:
— Nie możesz spać, kochany?
Ale wokół panowała cisza, żadnego głosu. Siedziałem sztywno i patrzyłem w noc. Nikt mnie nie dotknął, nikt nic nie powiedział, docierał do mnie, samotnego na balkonie, tylko jednostajny szum morza.
Wróciłem do łóżka, prześcieradło było gorące, temperatura nie spadła poniżej dwudziestu ośmiu stopni, jak dziesięć lat temu. Wtedy też lato było gorące i wilgotne.

Obudziłem się o jedenastej, zlany potem, w pokoju było gorąco, upał wlewał się przez uchylone okno w dachu. Zwlokłem się ponownie na dół, przeklinając upiorne schodki.
I błogosławiąc miejsce, do którego moje dotychczasowe życie nie miało dostępu. Rozłożyłem koc pod oliwką, która dawała cień, z dala od morza. Obok mnie usadowili się dwaj mężczyźni z dwoma kolorowymi materacami — oba w kolorze majtek, jakie mieli na sobie: jeden niebieski, a drugi różowy. Rzucili obok mnie ręczniki, jeden niebieski, drugi różowy, podnieśli swoje kolorowe materace i ruszyli w stronę morza.
Na prawych stopach, tuż nad kostką, obaj mieli identyczne tatuaże, dwie błyskawice oplecione wężem, starannie wykonane w jakimś niezłym zakładzie.

Ona też miała tatuaż.
To było pierwsze, co zauważyłem na promie Jadroliniji, jedenaście lat temu, kiedy po serii wykładów promujących moją książkę postanowiłem odpocząć i włóczyłem się po Europie bez określonego planu. Wylądowałem w Splicie i zastanawiałem się, czy jechać do Jezior Plitwickich, czy dalej na południowy wschód. Zawędrowałem na stare miasto, tuż przy porcie, zawsze lubiłem wodę, i kiedy siedziałem przy małym cappuccino, dosiadła się do mnie para z Irlandii. Byli zachwyceni Hvarem, maleńką wyspą o zapachu lawendy.

Trzy godziny później gapiłem się z górnego pokładu na olbrzymie turbiny mielące granatową wodę, płynąc w stronę lawendy. Zobaczyłem ją pierwszy raz na tym promie ze Splitu do Hvaru. Stałem oparty o skrzynię z kamizelkami ratunkowymi, słońce świeciło mocno, ludzie schodzili z górnego pokładu i szukali cienia gdziekolwiek, byle nie na ciasnym pokładzie cztery i pięć. Nad nami wisiały łodzie ratunkowe, stałem tam i podziwiałem świat. Był przezroczysto niebieski, woda i niebo kładły się tym samym kolorem na boku i uśmiechały do wszystkiego, co żyje.
Tyłem do mnie siedziały plecy, krótka biała bluzka odkryła półkolisty ślad igły poniżej, między niebieskością dżinsów a bielą bluzki. Patrzyłem zafascynowany, kreska kończyła się w spodniach, kruczoczarne włosy wyprawiały harce na plecach, sięgały poniżej łopatek, a ja starałem się odgadnąć rysunek ukryty pod spodem.
Potem kobieta wstała i zniknęła mi z oczu, a we mnie pozostał niedosyt, jaki daje tajemnica, której nie można dotknąć.

I pamiętam swoje zdziwienie, kiedy pierwszy raz rozebrała się przy mnie, już młoda kobieta, a nie dziewczyna, matka dwojga dzieci, zgrabna i dojrzała jak owoc gotowy do zerwania, i ten tatuaż tuż nad pośladkami, duży jak dłoń, wyrazisty, nierozmyty, jakby ktoś wywołał zdjęcie na nieskazitelnym ciele.

Przesuwałem palcem po oku, po doskonale wytatuowanych rzęsach, między dwoma uroczymi dołeczkami rozpoczynającymi perfekcyjną wypukłość pośladków, a ona zadrżała, jej ciało zareagowało natychmiast gęsią skórką, podłożyłem rękę pod jej piersi, zbliżyłem usta do rozwartej źrenicy, z błyskiem, wśród ciemnego tatuażu, do źrenicy na jej plecach, wodziłem ustami z coraz większym pragnieniem, a jej pierś tężała i prężąca się sutka prawie drapała wnętrze mojej dłoni.
Zanurzyłem się w niej niespodziewanie dla siebie samego, szum morza był idealnie zgrany z naszym pragnieniem, pośladki miała białe, opalenizna nie zeszła poniżej wytatuowanego oka, tu na tej plaży, kiedyś, w życiu, które straciłem.

Tu był początek naszej miłości.
I tu wszystko się skończyło.

 
Wesprzyj nas