Trzymająca w napięciu opowieść o dwóch braciach, którzy niespodziewanie zostają wciągnięci w przerażający wir zabójstw i brutalnej walki o władzę, uważana za najlepszą książkę w dotychczasowym dorobku autora.



Cierpiący na schizofrenię Thomas Kilbride uważa swój pokój za bezpieczną twierdzę, której stara się nigdy nie opuszczać. Jego obsesją jest analizowanie map. Za pomocą programu Whirl360.com Thomas może podróżować po całym świecie nie wychodząc z pokoju. Ogląda ulicę po ulicy, zapamiętując najdrobniejsze szczegóły, zapisując w pamięci poszczególne budynki oraz twarze ludzi uchwycone na ekranie komputera.

Pewnego dnia, zwiedzając jedną z ulic w centrum Nowego Jorku, Thomas dostrzega w oknie mijanego domu przerażającą scenę. Podejrzewa, że jest świadkiem brutalnego morderstwa.

Postanawia zwierzyć się swojemu bratu Rayowi – opiekunowi, łącznikowi z zewnętrznym światem i powiernikowi zawiłych i coraz bardziej niewiarygodnych teorii. Ray traktuje te zwierzenia z przymrużeniem oka, decyduje się jednak przeprowadzić pobieżne śledztwo, aby uspokoić brata. Wkrótce zdaje sobie sprawę, że wraz z bratem zostali wplątani w śmiertelną intrygę.

Co gorsza, znaleźli się na celowniku…

Linwood Barclay jest jednym z największych współczesnych autorów literatury sensacyjnej, porównywany do samego Harlana Cobena. Jego poprzednie powieści jak „Bez śladu” czy „Za blisko domu” okazały się światowymi bestsellerami. „Na własne oczy” to kolejna powieść tego autora na polskim rynku po dłuższej przerwie.

Linwood Barclay
Na własne oczy
Wydawnictwo Papierowy Księżyc
Premiera: 21 maja 2014
Modny Kraków objął książkę patronatem medialnym

PROLOG

To, że akurat tego dnia skręcił w Orchard Street i zobaczył owo nieszczęsne okno było czystym przypadkiem. Przecież równie dobrze mógł się tam znaleźć tydzień, miesiąc, czy nawet rok później; a jednak nie, udał się tam właśnie tego dnia.
Oczywiście, prędzej czy później i tak by tam zawędrował – w końcu zawsze, gdy odwiedzał nowe miasto, musiał zobaczyć każdy jego zakątek. Na początku ustalał bardzo skrupulatny plan: przejść całą ulicę od początku do końca, wrócić równoległą, skręcić w następną – przypominało to chodzenie po alejkach w supermarkecie – lecz wkrótce dochodził do skrzyżowania, gdzie coś przykuwało jego uwagę i wszystkie dobre zamiary brały w łeb.
Tak też się stało, gdy dotarł do Manhattanu; mimo że z miast, jakie do tej pory odwiedził, Nowy Jork najbardziej nadawał się do odkrywania w sposób usystematyzowany; przynajmniej w przypadku kwartałów na północ od Czternastej Ulicy, gdzie wszystkie szlaki komunikacyjne układały się w idealną kratę. Co prawda na południe od Czternastej, w West Village, Greenwich Village, SoHo czy Chinatown panował chaos, ale to go szczególnie nie martwiło; z pewnością nie było tam gorzej niż w Londynie, Rzymie, Paryżu, czy nawet w bostońskim North Endzie, a przecież uwielbiał odwiedzać te miejsca.
Swój spacer po Manhattanie rozpoczął od ulic Spring i Mulberry; dalej skręcił na południe w Grand, potem na zachód w Crosby, z powrotem na północ w Prince, stamtąd na wschód w Elizabeth, na południe w Kenmare, na wschód w Delancey, aż wreszcie dotarł do skrzyżowania z Orchard Street i wtedy, zauroczony jej pięknem, skręcił w prawo.
Przy ulicy nie było ogrodów, fontann, ani trotuarów obsadzonych okazałymi drzewami; nie przypominała ona też Váci utca w Budapeszcie, Champs-Élysées w Paryżu, ani Lombard Street w San Francisco, lecz mimo wszystko wyczuwało się jej wyjątkowy charakter i bogatą historię. Była to wąska, jednokierunkowa przecznica, pamiętająca niejedno wydarzenie w dziejach miasta. Po obu stronach wznosiły się niskie, w większości najwyżej pięciopiętrowe kamienice z drugiej połowy XIX wieku, nawiązujące zgodnie z duchem epoki do stylu włoskiego. Do ceglanych fasad z motywami roślinnymi, łukowymi oknami i kamiennymi nadprożami przylegały wąskie schody pożarowe, zaś na parterze mieściły się wszelkiego rodzaju lokale, od przytulnych kawiarenek do markowych sklepów z odzieżą.
Były tam też zakłady o wieloletniej tradycji, takie jak salon fryzjerski, galeria sztuki i sklep z walizkami. Niektóre okna wystawowe zakrywały metalowe żaluzje, co oznaczało, że zakończył się już dzień pracy.
Szedł środkiem ulicy nie specjalnie przejmując się samochodami. Stąd miał najlepszy widok na otaczające go budynki; samochody nie stanowiły dla niego żadnego problemu.
Mógł patrzeć przed siebie i na boki, mógł też w każdej chwili spojrzeć wstecz, by w ten sposób poznać i zapamiętać każdy szczegół, a jeśli trzeba, wykonać szybki ruch.
Najbardziej interesowała go architektura miejska – układ budynków i infrastruktura; na napotkanych zaś ludzi nie zwracał szczególnej uwagi. Nie miał ochoty na rozmowy; po cóż niby miałby rozmawiać z jakąś młodą rudowłosą nieznajomą, która akurat stała na rogu i paliła papierosa. Nie dbał o to, co takiego chciała wyrazić swoim ubiorem, składającym się ze skórzanej kurtki, krótkiej spódnicy i prawdopodobnie celowo podartych czarnych rajstop; nie miał też zamiaru pytać wysportowanej kobiety w czarnej czapce baseballowej, która właśnie mijała go przechodząc na drugą stronę ulicy, jak jej zdaniem poradzą sobie w tym roku Jankesi. Baseball w ogóle go nie interesował. Nie interesowało go również dlaczego kilkanaście osób z przewodnikami w kieszeniach słucha stojącej w środku grupy kobiety; pewnie była kimś w rodzaju pilota wycieczki i tyle.

Gdy dotarł do Broome Street jego uwagę przykuła restauracja na południowo-wschodnim rogu ulicy. Wyglądała zachęcająco. Na chodniku przed lokalem stały białe stoliki z żółtymi, plastikowymi krzesłami, ale nikt przy nich nie siedział. „Wejdź i ogrzej się”, głosił napis na oknie przy wejściu. Podszedł bliżej i spojrzał przez szybę. W środku ludzie popijali kawę, pracowali na laptopach, czytali gazety.
W restauracyjnym oknie odbijał się samochód, który widział już wcześniej, nie raz, nie dwa, podczas swoich podróży. Niczym nie wyróżniający się sedan, Honda Civic czy coś w tym rodzaju, z aparaturą na dachu. Gdyby nie wiedział skąd się wziął, pomyślałby, że ktoś go śledzi. W każdym razie nie miał ochoty dłużej zaprzątać sobie nim głowy; wolał popatrzeć jeszcze przez chwilę na gości w restauracji.
Żałował, że nie może wejść do środka i napić się cafe latte albo cappuccino; niemal czuł zapach kawy, ale wiedział, że musi iść dalej; przecież miał przed sobą spory kawał świata, a czasu zostało niewiele. Nazajutrz zamierzał udać się do Montrealu, a jeśli udałoby mu się przejść wystarczający obszar miasta, to kto wie, może pojutrze mógłby wyruszyć do Madrytu.
A jednak wiedział, że zapamięta to miejsce: napis na oknie, stoliki i krzesła na zewnątrz, podobnie zresztą jak inne lokale przy Orchard Street i wąskie przejścia między budynkami. Zapamięta również wszystko, co widział przy okolicznych ulicach: Spring, Mulberry, Grand, Crosby, Prince, Elizabeth, Kenmare i Delancey. Wszystko, bez wyjątku.
Nagle, w odległości około jednej trzeciej kwartału od skrzyżowania z Broom Street spojrzał w górę.
I to był prawdziwy zbieg okoliczności. Sam fakt, że skręcił w Orchard Street nie specjalnie stanowił odstępstwa od jego zwyczajów. W końcu zazwyczaj lustrował lokale, czytał napisy w oknach wystawowych, zapamiętywał numery domów, nieraz też przyglądał się kawiarnianym bywalcom. Jednak nie zawsze spoglądał w górę budynków, powyżej pierwszego piętra. Czasami zapominał o tym, czasami nie miał czasu. Równie dobrze mógł przejść całą ulicę i w ogóle nie zauważyć rzeczonego okna; właśnie w tej, a nie innej kamienicy czynszowej.
A jeśli to, co się zdarzyło nie było zwykłym przypadkiem, tylko osobliwym rodzajem sprawdzianu? On sam wiedział, że sobie poradzi, że jest gotowy, ale ci, którzy chcieli wykorzystać jego talenty z pewnością potrzebowali na to przekonujących dowodów przed podjęciem współpracy.
Otwierane do góry okno znajdowało się na drugim piętrze, nad kioskiem z gazetami i papierosami – znów ten sam samochód odbity w szybie – oraz sklepem z apaszkami. Połowę dolnej części okna przesłaniał klimatyzator. Jego uwagę natomiast przykuło coś białego, tuż nad klimatyzatorem.

Na pierwszy rzut oka przypominało to styropianową głowę, jaką można zobaczyć w domu handlowym lub salonie fryzjerskim. Dziwne, że ktoś stawia coś takiego w oknie swojego mieszkania, pomyślał. Łysa głowa bez wyrazu, trzymająca straż nad Orchard Street. Doszedł do wniosku, że w mieszkalnych oknach Nowego Jorku można znaleźć absolutnie wszystko. Na miejscu właściciela dołożyłby przynajmniej okulary słoneczne, które nadałyby głowie jakiejś osobowości; może odrobiny ekscentryzmu. Choć z drugiej strony musiał przyznać, że ludzie raczej nie uważali go za ekscentryka.
Jednak im dłużej się przyglądał, tym mniej był pewien, że widzi styropianową głowę. Jej powierzchnia wydawała się bardziej połyskująca, a nawet śliska. Wyglądała raczej, jakby była zrobiona z miękkiego tworzywa, takiego, jakie wykorzystuje się na reklamówki w sklepie spożywczym czy matowe pokrowce na ubrania z pralni chemicznej. Zmrużył oczy wytężając wzrok.
Biały, niemal okrągły przedmiot w oknie w dalszym ciągu przypominał kształtem głowę. Pod plastikową powłoką dało się zauważyć coś na kształt nosa, czoła i podbródka, a nawet otwartych ust, jakby ktoś z wielkim trudem łapał oddech.
Albo głośno krzyczał.
Nie była to raczej biała pończocha nałożona na czyjąś głowę; połysk materiału wskazywał na inny rodzaj tworzywa.
Kto byłby na tyle niemądry, by nałożyć sobie plastikową reklamówkę na głowę? W ten sposób można się łatwo udusić.
Ten ktoś musiałby mocno naciągać reklamówkę z tyłu głowy, w przeciwnym razie nie uwydatniłyby się kontury twarzy. A jednak nie widać było ani rąk, ani ramion.
A może …..
O, nie, tylko nie to.
Czy stał się świadkiem morderstwa? Czy ktoś właśnie nakładał reklamówkę na głowę ofiary, chcąc ją udusić, odciąć dopływ tlenu? Czy widział zarys szeroko otwartych ust, rozpaczliwie łapiących tlen?
Kim była ofiara? Mężczyzną? Kobietą? Kim był morderca?
Raptem przypomniał mu się chłopak w oknie; w innym oknie, wiele lat temu. Jednak tym razem był pewien, że widzi dorosłą osobę … której życie właśnie dobiegało końca.
Tak to właśnie wyglądało.
Poczuł, że serce zabiło mu mocniej. Widział już wiele podczas swoich podróży; rzeczy, które nie powinny były się zdarzyć.
Jednak nigdy wcześniej nie był świadkiem morderstwa. Tak, morderstwa. Teraz już był tego pewien.
Nie krzyknął, nie sięgnął po komórkę, by zadzwonić po policję, nie poprosił nikogo o pomoc, nie wbiegł po schodach na drugie piętro budynku, by przerwać rozgrywający się tam dramat.
Zamiast tego, po prostu, nieśmiało wyciągnął rękę, jakby w nadziei, że uda mu się dotknąć twarzy ofiary z drugiego piętra; poczuć pod palcami materiał owinięty wokół jej lub jego twarzy — Puk, puk.Może wtedy udałoby mu się lepiej ocenić sytuację — Puk, puk.
Był do tego stopnia pochłonięty tym, co działo się w oknie, że początkowo nie zauważył, że ktoś dobija się do drzwi.
Zdjął rękę z myszki i okręcił się na wyściełanym krześle obrotowym.
– Tak?
Drzwi uchyliły się.
– Thomas, rusz tyłek i chodź jeść – krzyknął ktoś z korytarza.
– Co dziś na kolację? – zapytał
– Hamburgery z grilla.
– Okej – odparł obojętnie młody mężczyzna siedzący przed komputerem. Następnie ponownie okręcił się na krześle, by jeszcze raz spojrzeć na unieruchomiony obraz okna na przesadnie dużym ekranie komputera. Upiorny widok. Czy widział to jeszcze ktoś? Czy ktokolwiek oprócz niego spojrzał w górę? Chłopaka w oknie nikt nie widział. Nikt nie spojrzał w górę. Nikt mu nie pomógł.
Mężczyzna zostawił obraz okna na ekranie komputera, by móc do niego powrócić po kolacji…. i postanowić co robić dalej.

DWA TYGODNIE WCZEŚNIEJ

ROZDZIAŁ PIERWSZY

– Wejdź, Ray.
Harry Peyton uścisnął moją dłoń, po czym zaprosił mnie do kancelarii, pokazując bym usiadł na czerwonym, skórzanym krześle naprzeciwko swojego biurka. Miał mniej więcej tyle samo lat co mój ojciec, choć wyglądał dużo młodziej. Był szczupły, słusznego wzrostu i łysy jak kolano. Brak włosów nieraz postarza mężczyzn, ale ta reguła z pewnością nie dotyczyła Harry’ego – wysportowanego maratończyka w drogim garniturze, który leżał na nim jak druga skóra. Na biurku panował idealny porządek – nic poza ekranem komputera, klawiaturą, jednym z najnowszych modeli smartfonu oraz pojedynczym plikiem dokumentów. Reszta biurka była zupełnie pusta, niczym płótno przed pierwszym pociągnięciem pędzla artysty.
– Jeszcze raz, bardzo mi przykro – rzekł Harry. – Cokolwiek by nie powiedzieć o twoim ojcu, jego życie najlepiej podsumowują słowa wielebnego Claytona: „ Adam Kilbride był dobrym człowiekiem”.
Zdobyłem się na wymuszony uśmiech.
– Rzeczywiście, wielebny się postarał, zwłaszcza, że nigdy nie spotkał mojego ojca.
Nieczęsto bywał w kościele. Mieliśmy szczęście, że znaleźliśmy pastora, który zechciał odprawić nabożeństwo. Dziękuję, że przyszedłeś. Z tobą było nas prawie tuzin. Tak, na pogrzebie było zaledwie jedenaścioro osób, wliczając pastora i mnie. Przyszli Harry i trzech kolegów z firmy, w której niegdyś pracował, w tym Len Prentice – niegdysiejszy szef taty – z żoną Marie. Pojawili się również przyjaciel taty, który prowadził sklep żelazny w Promise Falls, dopóki na przedmieściach miasta nie powstał punkt detaliczny sieci Home Depot pozbawiając go pracy, młodszy brat taty Ted z żoną Robertą z Cleveland oraz sąsiadka taty, Hannah, której nazwiska nigdy nie mogłem zapamiętać.
Wreszcie, była tam Julie McGill – dziennikarka lokalnej gazety „Promise Falls Standard”, w której opisała wypadek ojca. Thomas i ja znaliśmy ją z liceum. Nie przyszła, by opisać przebieg pogrzebu – wystarczył krótki artykuł o okolicznościach śmierci ojca. W końcu nie był ani obywatelem roku, ani też żadną ważną osobistością, a jego służba społeczeństwu nie była godna uwagi prasy. Julie po prostu przyszła, by pożegnać zmarłego.
W domu pogrzebowym zostało mnóstwo kanapek z pastą jajeczną. Gospodarze nalegali, bym zabrał kilka do domu dla brata. Próbowałem wytłumaczyć jego nieobecność złym stanem zdrowia, ale nikt, kto znał mojego brata, nie uwierzył w to. Po drodze kusiło mnie, by wyrzucić kanapki przez okno; pomyślałem, że ptaki bardziej na nie zasłużyły niż mój brat. A jednak powstrzymałem się; zabrałem je do domu, gdzie wszystkie zostały zjedzone.
– Miałem nadzieję, że przyjdzie twój brat – rzekł Harry. – Dawno go nie widziałem.
Początkowo pomyślałem, że chodzi mu o dzisiejsze spotkanie i zdziwiłem się, ponieważ mój brat nie był wykonawcą testamentu. Po chwili jednak dotarło do mnie, że chodziło mu o pogrzeb.
– Tak, cóż, myślę, że zrobiłem, co mogłem. Próbowałem go namówić, ale nie chciał mnie słuchać.
Peyton pokiwał głową na znak współczucia.
–Twój ojciec był sumiennym obywatelem i wspaniałym mężem dla Rose. Ile to już lat minęło od śmierci twojej matki; niech Bóg ma ją w swojej opiece?
– Zmarła w 2005.
– Musiał to ciężko przeżyć.
– W tym czasie pracował dla drukarni Prentice and Long – oparłem. – Niedługo potem przeszedł na wcześniejszą emeryturę, a to moim zdaniem go dobiło. Mama jakoś nigdy nie przejmowała się zbytnio problemami, potrafiła się pogodzić z losem – zagryzłem wargę – ale tato był inny, zawsze wszystko przeżywał.
– Adam był jeszcze młody – odrzekł Harry. – Na miłość boską, miał dopiero sześćdziesiąt dwa lata. Byłem zszokowany, gdy się o tym dowiedziałem.
– Cóż, ja też – odpowiedziałem. – Mama powtarzała mu przez całe lata, żeby nie używał traktora do koszenia trawy na tym stromym zboczu, ale on upierał się, że wie co robi. Rzecz w tym, że ta część ogrodu znajduję się daleko za domem i nie widać jej ani z drogi, ani od sąsiadów, a teren opada do strumyka pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Ojciec kosił trawę ustawiając traktor bokiem i jednocześnie odchylając się w kierunku szczytu zbocza, by maszyna nie przewróciła się.
– Jak myślisz, Ray, po jakim czasie go znaleźli?
– Prawdopodobnie tato zaczął kosić trawę po lanczu, a znaleziono go tuż przed szóstą. Gdy traktor przewrócił się na niego, górna część kierownicy wylądowała mu na brzuchu zgniatając wnętrzności.
– O Jezu! – krzyknął Harry, dotykając własnego brzucha i wyobrażając sobie ból, jaki musiał czuć mój ojciec przez Bóg wie jak długo.
Cóż więcej mogłem dodać.
– Był ode mnie młodszy o rok – wzdrygnął się Harry. – Nieraz wychodziliśmy razem na drinka, albo na partyjkę golfa, gdy jeszcze żyła Rose; ale nigdy nie udało się nam rozegrać pełnych osiemnaście dołków, bo Adam nie chciał zostawiać twojego brata samego na tak długo.
– Ojciec i tak nie był najlepszym golfistą – odparłem.
Harry uśmiechnął się, niemal przez łzy. – Cóż, nie ma co owijać w bawełnę, grał jak sierota.
– Tak – potwierdziłem ze śmiechem.
– Ale po śmierci Rose nie miał nawet czasu wyjść na murawę.
– Mówił o tobie z szacunkiem – odparłem. – Traktował cię przede wszystkim jak przyjaciela, a dopiero potem jak prawnika.

 
Wesprzyj nas