Unicestwienie to obowiązkowa pozycja dla miłośników klasycznej fantastyki, książek Silverberga, Harrisona, braci Strugackich i Lema oraz dla fanów literatury grozy najwyższej próby.


To opowieść, która stawia pytania o tożsamość, relacje z innymi i własne ograniczenia. Wraz z czterema kobietami – głównymi bohaterkami, których imion nie znamy – VanderMeer zabiera nas w podróż w głąb tajemniczej Strefy X. Spotkanie z Nieznanym, zamienia się jednak w spotkanie z samym sobą.

Okładkę i ilustrację do polskiego wydania książki zaprojektował Patryk Mogilnicki – jeden z najbardziej uznanych i charakterystycznych ilustratorów młodego pokolenia. Niedługo ukaże się także specjalna tracklista Dj’a Kixnarre, inspirowana książką. Wiemy już, że pod wpływem książki powstanie także animacja, a być może nawet i choreografia.

Powieść jest pierwszą częścią trylogii „Southern Reach”- serii, która zbiera w USA fenomenalne recenzje i która będzie ekranizowana przez Paramount Pictures i Scott Rudin Productions. W Stanach Zjednoczonych wywarła silny wpływ na kulturę popularną, a już niedługo ma szansę stać się nieodłącznym elementem polskiej pop-kultury.

Jeff VanderMeer – dwukrotny zdobywca World Fantasy Award, finalista Hugo Award, Bram Stoker Award, IHG Award, Philip K. Dick Award. Członek jury nagrody The Aisner Award. Autor kultowych powieści „Miasto szaleńców i świętych” i „Shriek: posłowie”. Jest również publicystą m.in. “The Washington Post” i “Publishers Weekly”.

„VanderMeer sprawnie łączy klasyczne motywy science fiction w pełną tajemnic, fascynującą całość”
– Jerzy Rzymowski, redaktor naczelny Nowej Fantastyki

„Psychologiczne mistrzostwo, bogata wyobraźnia, głębokie i niepokojące spostrzeżenia pozwoliły autorowi opowiedzieć niezwykłą historię”
– Publishers Weekly

Jeff VanderMeer
Unicestwienie
Tłumaczenie Anna Gralak
Wydawnictwo Otwarte
Premiera: 30 kwietnia 2014

01: Inicjacja

Wieża, której nie powinno tam być, wbija się w ziemię tuż obok miejsca, gdzie czarny sosnowy las zaczyna ustępować pola grzęzawisku, a dalej trzcinie i powyginanym wiatrem drzewom słonych bagien. Za słonymi bagnami i siecią naturalnych kanałów jest ocean, a nieopodal na wybrzeżu stoi niszczejąca latarnia morska. Cała ta część kraju została opuszczona kilkadziesiąt lat temu z powodów, które niełatwo opisać. Nasza ekspedycja weszła do Strefy X po ponad dwuletniej przerwie i większość sprzętu poprzedników zdążyła zardzewieć, ich namioty i szałasy prawie zupełnie się rozpadły. Myślę, że patrząc na ten niezmącony krajobraz, nikt z nas nie przeczuwał zagrożenia.
Przybyłyśmy we czwórkę: biolożka, antropolożka, geodetka i psycholożka. Ja byłam biolożką. Tym razem w wyprawie uczestniczyły same kobiety dobrane jako element skomplikowanego zbioru zmiennych decydujących o wysyłaniu ekspedycji. Psycholożka, starsza od reszty z nas, pełniła funkcję kierowniczki wyprawy. Przed przekroczeniem granicy, chcąc mieć pewność, że zachowamy spokój, wprowadziła nas w stan hipnozy. Później przez cztery dni mozolnie maszerowałyśmy w stronę wybrzeża.
Nasza misja była prosta: miałyśmy kontynuować zgłębianie tajemnic Strefy X na zlecenie rządu, badając powoli teren wokół obozu.
Ekspedycja mogła potrwać kilka dni, miesięcy a nawet lat, w zależności od różnych bodźców i uwarunkowań. Wzięłyśmy ze sobą zapasy na pół roku, a to, co wcześniej zgromadzono w obozie, wystarczyłoby nam jeszcze na dwa lata. Poza tym zapewniano, że w razie potrzeby możemy się żywić tym, co uda nam się wyhodować. Miałyśmy wyłącznie żywność wędzoną, w puszkach albo w torebkach. Najdziwaczniejszym z naszych sprzętów był przypięty do paska przyrząd mierniczy, w który zaopatrzono każdą z nas: mały czarny metalowy prostokąt z przeszklonym otworkiem pośrodku. Gdyby szkiełko zaczęło świecić na czerwono, miałybyśmy pół godziny na wycofanie się w „bezpieczne miejsce”. Nie powiedziano nam, co ten przyrząd mierzy ani czego powinnyśmy się bać, jeśli rozbłyśnie na czerwono. Po kilku godzinach tak się do niego przyzwyczaiłam, że zupełnie o nim zapomniałam. Zabroniono nam korzystania z zegarków i kompasów.
Gdy dotarłyśmy do obozu, wzięłyśmy się do wymieniania przestarzałego lub zepsutego sprzętu na ten, który przyniosłyśmy, i do rozbijania namiotów. Szałasy postanowiłyśmy odbudować później, upewniając się najpierw, że Strefa X na nas nie oddziałuje. Członkowie poprzedniej ekspedycji w końcu się stąd wynieśli, jeden po drugim. Po jakimś czasie wrócili do rodzin, więc ściśle rzecz biorąc, nie przepadli. Po prostu zniknęli ze Strefy X i w tajemniczy sposób zjawili się z powrotem po drugiej stronie granicy. Nie byli w stanie opowiedzieć o szczegółach tej podróży. „Transfer” nastąpił w ciągu półtora roku i żadna z wcześniejszych wypraw nie doświadczyła niczego podobnego. Do – jak to określali nasi zwierzchnicy – „przedwczesnego zakończenia ekspedycji” mogły doprowadzić nieznane zjawiska, więc musiałyśmy przetestować swoją odporność na lokalne warunki.
Poza tym należało się zaklimatyzować w nowym środowisku. W lesie niedaleko obozu występowały niedźwiedzie czarne i kojoty. Nagle mogło się rozlec krakanie, z gałęzi drzewa wzbiłby się do lotu spłoszony ślepowron i chwila nieuwagi skończyłaby się nadepnięciem na jednego z jadowitych węży, które występowały tu w co najmniej sześciu gatunkach. Mokradła i strumienie były kryjówką olbrzymich pływających gadów, więc pobierając próbki wody, pamiętałyśmy, żeby nie wchodzić zbyt głęboko. W zasadzie żadna z nas nie przejmowała się jednak takimi aspektami ekosystemu. Niepokoiły nas inne sprawy. Dawno temu istniały tu miasta, napotykałyśmy upiorne ślady ludzkich siedlisk: butwiejące chaty z zapadniętymi czerwonawymi dachami, zardzewiałe szprychy zakopanego do połowy koła wozu oraz ledwie widoczne zarysy czegoś, co dawniej było zagrodami dla bydła, a teraz jedynie ozdobą dla warstw iłu usianego sosnowym igliwiem.
O wiele gorsze okazało się jednak niskie, głośne zawodzenie o zmierzchu. Wiejący od oceanu wiatr i dziwny bezruch w głębi lądu ograniczały naszą zdolność oceny kierunku i ten dźwięk zdawał się przenikać czarną wodę, którą nasiąkały cyprysy. Była ona tak ciemna, że mogłyśmy się w niej przejrzeć, i w ogóle się nie poruszała, zastygła jak szkło. Odbijały się w niej brody szarego mchu ciasno oplatającego cyprysy. Spoglądając nad tym terenem w stronę oceanu, widziało się jedynie czarną wodę, szarość cyprysowych pni oraz ciągły nieruchomy deszcz spływającego na ziemię mchu. I słyszało się tylko to niskie zawodzenie. Nie sposób sobie tego wyobrazić, jeśli się tam nie było. Nie sposób też pojąć piękna tego wszystkiego, a gdy dostrzegasz piękno w pustkowiu, zachodzi w tobie jakaś zmiana. Pustkowie próbuje cię ujarzmić.
Jak wspomniałam, tuż obok miejsca, gdzie las zalała woda, która kawałek dalej przemieniła go w słone bagna, znalazłyśmy wieżę. Nastąpiło to czwartego dnia po dotarciu do obozu, miałyśmy już pewne rozeznanie w terenie. Ani mapy, które ze sobą przyniosłyśmy, ani rozmokłe, umazane sosnowym pyłkiem dokumenty pozostawione przez naszych poprzedników nie zapowiadały takiego znaleziska. Był tam jednak otoczony pasem trawiastych zarośli, częściowo schowany pod opadłym mchem z lewej strony szlaku okrągły blok z jakiegoś szarawego kamienia wyglądającego jak coś, co powstało z mieszanki cementu i zmielonych muszli. Miał mniej więcej dwadzieścia metrów średnicy i wystawał około dwudziestu centymetrów nad ziemię. Na powierzchni nie wyryto i nie napisano niczego, co w jakikolwiek sposób określałoby jego przeznaczenie lub tożsamość jego twórców. Za umieszczonym po północnej stronie kamiennego bloku prostokątnym otworem ukazywały się spiralne schody wiodące na dół, w ciemność. Wejście przysłoniły pajęczyny prządków i fragmenty roślin naniesione przez porywisty wiatr, lecz z wnętrza dolatywało chłodne powietrze.
Na początku tylko ja widziałam w tym wieżę. Nie wiem, dlaczego to słowo przyszło mi do głowy, bo przecież konstrukcja wnikała w głąb ziemi. Równie dobrze mogłam ją uznać za bunkier albo za jakiś zakopany budynek. Gdy tylko zobaczyłam schody, przypomniałam sobie jednak latarnię morską na wybrzeżu i nagle oczyma duszy ujrzałam ostatnią ekspedycję, odchodzącą stąd jedno po drugim, i ziemię, która jakiś czas wcześniej przesunęła się w spójny, z góry zaplanowany sposób, by latarnia morska pozostała tam, gdzie zawsze była, a jej podziemna część znalazła się w głębi lądu. Gdy tam stałyśmy, te obrazy ukazały mi się wraz z ogromem skomplikowanych szczegółów i, patrząc wstecz, uznaję to za pierwszą irracjonalną myśl, jaka przyszła mi do głowy po dotarciu do naszego celu.
– To niemożliwe – powiedziała geodetka, wpatrując się w swoje mapy.
Zwarty półmrok późnego popołudnia spowił ją chłodną ciemnością i nadał jej słowom bardziej naglący ton, niż miałyby w innych okolicznościach. Słońce zapowiadało, że wkrótce będziemy musiały użyć latarek, żeby zbadać tę niemożliwość, choć mnie brak naturalnego światła ani trochę nie przeszkadzał.
– A jednak to widzimy – odrzekłam. – Chyba że mamy zbiorowe halucynacje.
– Trudno określić model architektoniczny – powiedziała antropolożka. – Materiały są niejednoznaczne, wskazują na pochodzenie lokalne, ale niekoniecznie na lokalne budownictwo. Bez wejścia do środka nie dowiemy się, czy to coś prymitywnego, nowoczesnego, czy może pół na pół. Poza tym nie jestem pewna, czy udałoby mi się oszacować wiek tej struktury.
Nie byłyśmy w stanie zawiadomić przełożonych o tym odkryciu. Jedną z zasad obowiązujących uczestników ekspedycji do Strefy X było powstrzymywanie się od wszelkich prób nawiązania kontaktu ze światem zewnętrznym, ponieważ obawiano się jakiegoś nieodwracalnego skażenia. Nie miałyśmy ze sobą wielu sprzętów odzwierciedlających aktualny poziom rozwoju technologicznego. Nie wzięłyśmy telefonów komórkowych ani satelitarnych, komputerów, kamer i skomplikowanych przyrządów mierniczych – miałyśmy tylko te dziwne czarne gadżety wiszące przy paskach. Nasze aparaty fotograficzne wymagały stworzenia prowizorycznej ciemni. Zwłaszcza brak telefonów komórkowych sprawiał, że prawdziwy świat wydawał się bardzo odległy. Zawsze wolałam jednak żyć bez nich. Jeśli chodzi o broń, miałyśmy noże, zamkniętą skrzynkę ze starymi pistoletami i jeden karabin szturmowy – ten ostatni był niechętnie poczynionym ustępstwem wobec aktualnych standardów bezpieczeństwa.
Oczekiwano od nas po prostu prowadzenia zapisków – takich jak te – w dzienniku – takim jak ten: lekkim ale prawie niezniszczalnym, z wodoodpornymi kartkami, elastyczną czarno-białą okładką, niebieskimi poziomymi liniami i czerwoną pionową kreską tworzącą margines z lewej strony. Te dzienniki miały albo wrócić razem z nami, albo zostać odkryte przez następną ekspedycję. Zaznaczono, że należy w nich zamieszczać jak najwięcej informacji kontekstualnych, żeby nasze doniesienia mógł zrozumieć nawet człowiek nie mający pojęcia o Strefie X. Poza tym zabroniono nam pokazywania wpisów innym uczestniczkom. Przełożeni uważali, że zbyt intensywna wymiana wrażeń może wypaczyć naszą percepcję. Ale ja wiedziałam z doświadczenia, jak beznadziejne jest to dążenie, ta próba wykorzenienia tendencyjności. Nic, co żyje i oddycha, nie jest naprawdę obiektywne – nawet w próżni, nawet jeśli mózgiem rządzi wyłącznie pełne samopoświęcenia pragnienie prawdy.
– Ekscytujące znalezisko – wtrąciła psycholożka, zanim zdążyłyśmy powiedzieć o wieży coś więcej. – Też jesteście podekscytowane?
Nigdy wcześniej nas o to nie pytała. W czasie szkolenia zadawała raczej pytania w rodzaju: „Czy w sytuacji zagrożenia będziecie w stanie zachować spokój?”. Miałam wtedy wrażenie, że jest kiepską aktorką, że gra jakąś rolę. Teraz to wrażenie stało się jeszcze silniejsze, jakby bycie naszą liderką z jakiegoś powodu ją stresowało.
– Zdecydowanie ekscytujące… i niespodziewane – powiedziałam, starając się jej nie przedrzeźniać, co jednak nie do końca mi się udało.
Ze zdziwieniem poczułam rosnące napięcie, przede wszystkim dlatego, że na tle mojej wyobraźni, moich marzeń, takie znalezisko wydawało się dość banalne. Przed przekroczeniem granicy fantazjowałam o bardzo wielu rzeczach: o ogromnych miastach, dziwacznych zwierzętach, a raz, kiedy byłam chora, o olbrzymim potworze, który wynurzył się z fal, by zniszczyć nasz obóz.
Geodetka tylko wzruszyła ramionami i nie odpowiedziała na pytanie psycholożki. Antropolożka pokiwała głową, jakby się ze mną zgadzała. Właz do wieży prowadzącej w głąb ziemi emanował jakąś obecnością, pusta powierzchnia miała w sobie coś, co potem długo opisywałyśmy. Ta obecność przejawiała się podobnie jak niewielka gorączka, doskwierała nam wszystkim.
Podałabym wam imiona trzech pozostałych uczestniczek, gdyby to miało jakiekolwiek znaczenie, ale tylko geodetka przetrwała dłużej niż parę dni. Zresztą zawsze mocno nas zniechęcano do używania imion: miałyśmy się skupić na celu, a „wszystkie osobiste sprawy należało odsunąć na bok”. Imiona przynależały do świata, z którego przybyłyśmy, a nie do osób, którymi stałyśmy się w Strefie X.

Na początku nasza ekspedycja liczyła pięć osób i była wśród nas językoznawczyni. Aby dotrzeć do granicy, musiałyśmy wejść do osobnych śnieżnobiałych pomieszczeń z drzwiami w głębi i metalowym krzesłem w kącie. Wzdłuż krzesła były otwory na pasy. Wywołane z nimi skojarzenia lekko mnie zaniepokoiły, ale postanowiłam, że i tak dotrę do Strefy X. Obiekt, w którym znajdowały się te pomieszczenia, podlegał Kresom Południowym, tajnej rządowej agencji zajmującej się wszystkimi sprawami związanymi ze Strefą X.
Czekałyśmy, aż przeprowadzą niezliczoną ilość odczytów, z otworów wentylacyjnych w suficie dmuchało na nas powietrze, czasem chłodne, a czasem gorące. W pewnej chwili do każdej z nas wchodziła psycholożka, ale nie pamiętam, o czym rozmawiałyśmy. Potem wyszłyśmy tymi drzwiami w głębi i znalazłyśmy się w centralnym punkcie przerzutowym: w długim korytarzu z dwuskrzydłowymi drzwiami na końcu. Powitała nas tam psycholożka, ale językoznawczyni się nie zjawiła.
– Rozmyśliła się – poinformowała nas psycholożka, odpowiadając na nasze pytania zaciętym spojrzeniem. – Postanowiła zostać.
Trochę to mną wstrząsnęło, ale jednocześnie poczułam ulgę, że nie zrezygnował ktoś inny. W całym zestawie naszych umiejętności te posiadane przez językoznawczynię wydawały się wtedy najmniej niezbędne.
– A teraz oczyśćcie swój umysł – powiedziała po chwili psycholożka.
To oznaczało, że wprowadzi nas w stan hipnozy, żebyśmy mogły przekroczyć granicę. Następnie miała zahipnotyzować samą siebie. Wyjaśniono nam, że podczas przechodzenia na drugą stronę należy zachować środki ostrożności, by nie dać się zwieść własnemu umysłowi. Najwidoczniej często zdarzały się halucynacje. Przynajmniej tak nam powiedzieli. Teraz nie jestem już pewna, czy mówili prawdę. Samą naturę granicy zatajono przed nami ze względów bezpieczeństwa. Wiedziałyśmy tylko, że jest niewidoczna gołym okiem.
No więc kiedy „ocknęłam” się wśród innych, byłyśmy już w pełnym rynsztunku: miałyśmy ciężkie buty trekkingowe, ważące dwadzieścia kilo plecaki i mnóstwo dodatkowych sprzętów przyczepionych do pasków. Wszystkie trzy byłyśmy otumanione, antropolożka przyklękła na kolano. Psycholożka cierpliwie czekała, aż dojdziemy do siebie.
– Przykro mi – powiedziała. – To było najmniej wstrząsające przejście, jakie mogłam wam zapewnić.
Geodetka zaklęła i spiorunowała ją wzrokiem. Miała temperament, który widocznie uznano za atut. Antropolożka, jak to ona, wstała bez narzekania. A ja, jak to ja, byłam zbyt pochłonięta obserwacją, by wziąć do siebie to przykre przebudzenie. Zauważyłam na przykład ledwie widoczny okrutny uśmiech psycholożki, kiedy patrzyła, jak usiłujemy się dostosować do nowych warunków, jak antropolożce plączą się nogi i jak nas za to przeprasza. Później sobie uświadomiłam, że mogłam opacznie zinterpretować tę minę: może psycholożka cierpiała albo użalała się nad sobą.
Byłyśmy na drodze gruntowej usianej kamieniami, opadłymi liśćmi i wilgotnymi igłami sosnowymi. Chodziły po niej żronkowate osy i maleńkie szmaragdowe chrząszcze. Po obu stronach wznosiły się wysokie sosny z łuszczącymi się fałdami kory, a cienie ptaków w locie kreśliły między nimi linie. Powietrze było tak świeże, że waliło w płuca, i przez kilka sekund z trudem łapałyśmy oddech, przede wszystkim z zaskoczenia. Następnie, zaznaczywszy swoje położenie kawałkiem czerwonego materiału przywiązanego do drzewa, ruszyłyśmy naprzód, w nieznane. Zapowiedziano nam, że jeśli psycholożka z jakiegoś powodu będzie niezdolna do działania i nie przyprowadzi nas z powrotem po zakończeniu misji, mamy wrócić same i czekać na „wycofanie”. Nikt nie wyjaśnił, jaką formę może przyjąć to „wycofanie”, lecz dano nam do zrozumienia, że zwierzchnicy będą mogli obserwować ten proces z daleka, mimo że odbywałby się po drugiej stronie granicy.
Zabroniono nam się odwracać po przejściu na drugą stronę, ale mimo to rzuciłam ukradkowe spojrzenie przez ramię, kiedy psycholożka była skupiona na czymś innym. Nie jestem pewna, co zobaczyłam. To coś było mgliste, niewyraźne i znajdowało się już daleko za nami – może brama, może tylko przywidzenie. Nagłe mignięcie ściany musującego, szybko niknącego światła.

 
Wesprzyj nas