Błyskotliwa satyra na temat natury miłości, różnic między kobietami i mężczyznami oraz obłędu spod pióra wybitnej pisarki, prywatnie żony Paula Austera.



Mia Fredrickson, nadwrażliwa poetka, sarkastyczna narratorka powieści musi zrewidować własne życie. Po niespodziewanej prośbie ze strony jej wieloletniego męża, uznanego neurologa, Mia ląduje na oddziale psychiatrycznym.

Po wyjściu ze szpitala wraca do rodzinnego miasteczka w Minnesocie. Samotna i opuszczona, z początku przeklina swój podły los, wkrótce jednak zostaje wciągnięta w wir nieprzewidywalnych zdarzeń z udziałem lokalnych indywiduów – matki Mii i jej najbliższych przyjaciółek, sąsiadki z dwójką dzieci i rozwścieczonym mężem oraz grupy nabuzowanych hormonami dziewcząt z warsztatów poezji.

Hustvedt, jedna z najlepszych pisarek swojego pokolenia, stworzyła powieść fascynującą i niekonwencjonalną. Mia to postać na przemian dowcipna, wnikliwa, mroczna, zagubiona, załamana, sarkastyczna, znękana i pełna nadziei.
– „The Australian”

Siri Hustvedt (ur. 19 lutego 1955), amerykańska pisarka i eseistka. Jest autorką tomiku poezji, pięciu powieści, dwóch zbiorów esejów i kilku dzieł non-fiction.

Siri Hustvedt
Lato bez mężczyzn
Tłumaczenie: Joanna Hryniewska
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 16 kwietnia 2014


Jakiś czas po tym, jak wymówił słowo „przerwa”, oszalałam i wylądowałam w szpitalu. Nie powiedział: „Nie chcę cię więcej widzieć” ani „To koniec”, ale po trzydziestu latach małżeństwa „przerwa” wystarczyła, żebym zmieniła się w wariatkę, której myśli eksplodują, rykoszetują i zderzają się ze sobą niczym ziarnka popcornu w torebce włożonej do mikrofalówki. Te przygnębiające obserwacje poczyniłam, leżąc na Oddziale Południowym, przesiąknięta Haldolem do tego stopnia, że znienawidziłam ruch. Paskudne rytmiczne głosy złagodniały, lecz nie zniknęły, a kiedy zamykałam oczy, widziałam postaci z kreskówek pędzące przez różowe wzgórza i rozpływające się w błękitnych lasach. Ostatecznie doktor P. rozpoznał u mnie epizod psychotyczny, znany również pod nazwą krótkotrwałej psychozy reaktywnej, co oznacza, że stajesz się naprawdę szalony, ale na krótko. Jeżeli stan ten utrzymuje się dłużej niż miesiąc, potrzebujesz kolejnej etykietki. Najwyraźniej przy tym szczególnym typie obłąkania często występuje jakiś wyzwalacz lub, w żargonie psychiatrycznym, stresor. W moim przypadku był to Boris, a raczej fakt, że go nie było, że zrobił sobie przerwę.

Trzymali mnie tam półtora tygodnia, a potem wypuścili. Przez jakiś czas leczyłam się ambulatoryjnie, aż w końcu znalazłam doktor S. o niskim, melodyjnym głosie i powściągliwym uśmiechu, z drygiem do poezji. To ona mnie naprostowała, a właściwie nadal to robi.

Nie lubię wspominać tej wariatki. Zawstydziła mnie. Przez długi czas wzbraniałam się przed przeczytaniem tego, co zapisała w czarno-białym notatniku podczas pobytu na oddziale. Wiedziałam, że na wierzchu nagryzmolono – pismem zupełnie niepodobnym do mojego -„Skrawki umysłu”, lecz nie chciałam go otwierać. Daisy, moja dziewczynka, podczas wizyt ukrywała niepokój. Nie wiem, co dokładnie zobaczyła, ale mogę zgadywać: kobietę wymizerowaną z powodu niejedzenia, nadal zdezorientowaną, o ciele odrętwiałym od leków; osobę, która nie umiała zareagować właściwie na słowa swojej córki, nie mogła przytulić własnego dziecka. Kiedy wyszła, usłyszałam, jak skarży się pielęgniarce głosem stłumionym przez szloch:
– Tak jakby to nie była moja mama.
Wtedy tkwiłam pogrążona we własnym świecie, ale teraz wspomnienie tych słów to tortura. Nie wybaczam sobie.

Przerwa okazała się Francuzką o cienkich, lecz lśniących brązowych włosach. Miała pokaźny biust – prawdziwy, nie sztuczny – okulary w wąskich, prostokątnych oprawkach i wybitny umysł. Była oczywiście młoda, młodsza ode mnie o dwadzieścia lat; podejrzewam, że Boris pragnął swojej współpracownicy przez jakiś czas, zanim rzucił się na pewne partie jej ciała. Wyobrażałam to sobie raz za razem. Boris, ze śnieżnobiałymi lokami opadającymi na czoło, miętosi piersi rzeczonej Przerwy tuż obok klatek z genetycznie zmodyfikowanymi szczurami. Zawsze widzę tę scenę w laboratorium, chociaż prawdopodobnie nie mam racji.

Rzadko przebywali tam tylko we dwoje, a „zespół” zauważyłby hałaśliwe mocowanie się tuż obok. Być może ukrywali się w kabinie toalety, gdzie mój Boris wbijał się w swoją znajomą panią naukowiec, a jego oczy obracały się w oczodołach ku górze, gdy zbliżał się do szczytowania. Znałam to na wylot. Tysiące razy widziałam, jak przewraca oczami. Banalność tej historii – każdego dnia, do znudzenia, robią to mężczyźni nagle lub stopniowo odkrywający, że to, co jest, nie musi być, i usiłujący się uwolnić od starzejących się kobiet, które całymi latami opiekowały się nimi i ich dziećmi – nie tłumi cierpienia, zazdrości i poczucia upokorzenia, które spadają na porzucone. Kobiety wzgardzone.

Zawodziłam, wrzeszczałam i waliłam pięściami w ścianę. Przerażałam go. Chciał, żeby zostawić go w spokoju, pozwolić mu odejść własną drogą z dobrze wychowaną neurobiolog z jego snów, kobietą, z którą nie dzielił przeszłości, ładunku cierpień, żalu ani konfliktu. A jednak powiedział „przerwa”, a nie „koniec”, żeby narracja mogła się dalej toczyć, gdyby zmienił zdanie. Okrutny skrawek nadziei. Boris, ten Mur. Boris, który nigdy nie podnosi głosu. Boris na sofie, potrząsający głową z konsternacją. Boris, człowiek od szczurów, który w roku 1979 poślubił poetkę. Borisie, dlaczego mnie porzuciłeś?

Musiałam opuścić mieszkanie, ponieważ to tam mnie zraniono. Pokoje i meble, odgłosy z ulicy, światło, które wpadało do mojego gabinetu, szczoteczki do zębów na półce w łazience, szafa w sypialni z brakującą gałką – każdy z tych elementów stał się rwącą kością, stawem, żebrem lub kręgami wyartykułowanej anatomii wspólnej pamięci; wszystkie znajome rzeczy, powleczone nagromadzonymi w czasie znaczeniami, wydawały się ciążyć na moim własnym ciele i poczułam, że nie mogę ich znieść.
Opuściłam Brooklyn i wróciłam na lato do domu, do położonego na dawnych preriach Minnesoty prowincjonalnego miasteczka, w którym dorastałam. Doktor S. się nie sprzeciwiała. Miałyśmy przeprowadzać sesje telefoniczne raz w tygodniu, z wyjątkiem sierpnia, gdy zwyczajowo brała urlop. Uniwersytet okazał wobec mojego załamania zrozumienie, do nauczania wróciłabym we wrześniu. To miała być Nudna Pustka pomiędzy Oszalałą Zimą a Poczytalną Jesienią, cicha wolna przestrzeń do zapełnienia wierszami. Miałam spędzać czas z matką i zanosić kwiaty na grób ojca. Moja siostra i Daisy miały przyjeżdżać w odwiedziny, a mnie zatrudniono do prowadzenia warsztatów poetyckich dla dzieciaków z miejscowej Gildii Sztuk.

Nagłówek w „Bonden News” głosił: Nagradzana poetka samouk proponuje warsztaty. Mało znana nagroda poetycka imienia Doris P. Zimmer spadła na mnie znikąd, przyznawano ją wyłącznie kobietom, których wiersze zaliczały się do kategorii „eksperymentalnych”. Przyjęłam ten wątpliwy zaszczyt oraz czek, który do niego wspaniałomyślnie dodano, pełna zastrzeżeń, po czym odkryłam, że jakakolwiek nagroda jest lepsza niż żadna, a określenie „nagradzany” nadaje użytecznego, nawet jeżeli tylko dekoracyjnego, poloru poecie, który żyje w świecie niemającym o poezji pojęcia. Jak powiedział kiedyś John Ashbery: „Bycie sławnym poetą to nie to samo, co bycie sławnym”. A ja nie jestem sławną poetką.

Wynajęłam niewielki domek na obrzeżach miasta, w pobliżu mieszkania mojej matki, znajdującego się w budynku przeznaczonym wyłącznie dla ludzi starych i bardzo starych. Matka mieszkała w strefie niezależnej. Mimo artretyzmu i różnych innych dolegliwości, między innymi sporadycznych niebezpiecznych skoków ciśnienia, w wieku osiemdziesięciu siedmiu lat zachowała zadziwiającą żwawość i jasność umysłu. W skład kompleksu wchodziły jeszcze dwie odrębne strefy – „życie ze wsparciem” dla potrzebujących pomocy i „centrum opieki”, koniec drogi. Mój ojciec zmarł tam sześć lat wcześniej; chociaż kiedyś poczułam potrzebę powrotu i ponownego spojrzenia na to miejsce, to jednak udało mi się dotrzeć zaledwie do wejścia, a już zawróciłam i uciekłam przed duchem ojca.
– Nikomu stąd nie mówiłam o twoim pobycie w szpitalu – oznajmiła matka zaniepokojonym głosem, a jej intensywnie zielone oczy wpatrywały się w moje. – Nikt nie musi wiedzieć.

Zapomnę kroplę tej Udręki, która
Parzy mnie teraz – parzy mnie w tej chwili!*
Emily Dickinson numer 193 przybywa na ratunek. Adres: Amherst.

Przez całe lato do mojej głowy zlatywały się wersy i frazy. „Gdy pojawia się myśl bez myślącego – powiedział Wilfred Bion – może to być «myśl zabłąkana», myśl z wypisanym nazwiskiem i adresem właściciela lub «myśl dzika». Kiedy coś takiego się dzieje, powstaje pytanie, co z tą myślą zrobić”.

Po obu stronach mojego wynajętego lokum stały domy – nowo wzniesione budynki – lecz nic nie przesłaniało widoku z okna na tyłach. W małym ogródku za domem znajdowały się huśtawki, dalej pole kukurydzy, a za nim łany lucerny. W oddali widoczny był zagajnik, zarysy stodoły, silos, a ponad nimi bezkresny, niespokojny nieboskłon. Widok mi się podobał, ale wnętrze domu niepokoiło mnie; nie było brzydkie, lecz aż gęsto było od życia jego właścicieli, młodej profesorskiej pary, która skorzystała z jakiegoś grantu badawczego i wraz z dwojgiem dzieci uciekła na lato do Genewy.

Kiedy odstawiłam torbę i pudła z książkami, rozejrzałam się wokół i zaczęłam się zastanawiać, jak wpasuję się w to miejsce, pełne rodzinnych fotografii, dekoracyjnych azjatyckich poduch nieznanej proweniencji, szeregów książek o rządach, sądach świata i dyplomacji, pudeł zabawek i wiszącej w powietrzu woni kotów, szczęśliwie nieobecnych. Przyszła mi do głowy ponura myśl, że rzadko kiedy znajdowałam miejsce moje i dla mnie, że byłam pisarzyną na wykradzionej przestrzeni.

W pierwszych dniach życia Daisy pracowałam przy kuchennym stole i biegłam do niej, gdy budziła się z drzemki. Nauczanie i twórczość moich studentów – poematy bez niecierpliwości, wiersze ozdobione „literackimi” esami-floresami i zakrętasami – przeminęły z niezliczonymi godzinami. Wtedy jednak nie walczyłam o siebie, a raczej nie robiłam tego we właściwy sposób. Niektórzy ludzie po prostu zajmują miejsce, którego potrzebują, wypychają intruzów, żeby objąć jakąś przestrzeń w posiadanie. Boris potrafił to zrobić, nie ruszając małym palcem. Po prostu sobie stał, cichy jak myszka. Ja byłam hałaśliwą myszą, jedną z tych, które skrobią w ściany i robią mnóstwo zamieszania, a i tak niczego to nie zmienia. Magia autorytetu, pieniędzy, penisa.

Ostrożnie włożyłam wszystkie oprawione fotografie do pudełka, a na małym kawałku taśmy zapisałam, gdzie każda z nich stała. Zwinęłam kilka dywaników i schowałam je wraz z prawie dwudziestoma zbędnymi poduszkami i dziecięcymi grami, a następnie metodycznie wysprzątałam dom, wydobywając kłaczki kurzu, do których przylgnęły spinacze do papieru, nadpalone zapałki, ziarna żwirku dla kotów, kilka zmiażdżonych drażetek M&M’s i inne niezidentyfikowane resztki. Potraktowałam odkażaczem trzy umywalki, dwie toalety, wannę i kabinę prysznicową. Wyszorowałam podłogę w kuchni, odkurzyłam i umyłam lepiące się od brudu lampy sufitowe.
Sprzątanie trwało dwa dni i kosztowało mnie obolałe kończyny oraz kilka zacięć na dłoniach, ale moja brutalna działalność nadała pomieszczeniom wyrazistość. Zapuszczone, nieokreślone krawędzie wszystkich przedmiotów w moim polu widzenia nabrały wyrazu i jasności, które mnie cieszyły, przynajmniej chwilowo. Rozpakowałam książki, ulokowałam się w pomieszczeniu, które najprawdopodobniej służyło panu domu za gabinet (wskazówka: akcesoria fajczarza), usiadłam i napisałam:

Strata.
Uświadomiona nieobecność.
Gdyby się jej nie uświadomiło,
byłaby niczym,
oczywiście
innego rodzaju niczym,
odczuwanym dotkliwie jak pęcherz,
ale także kłębowisko
w okolicach serca i płuc,
pustka o imieniu: Ty.

Moja matka i jej przyjaciółki były wdowami. Ich mężowie w większości zmarli wiele lat temu, lecz one żyły nadal i w ciągu tego życia nie zapomniały o nich, chociaż nie wyglądało też na to, że czepiają się wspomnień o swoich pogrzebanych małżonkach. Tak naprawdę z czasem te starsze panie stały się onieśmielające. W duchu nazywałam je Pięcioma Łabędzicami, elitą Wschodniego Rolling Meadows; były to kobiety, które zapracowały na swoją pozycję nie zwykłą wytrzymałością czy brakiem dolegliwości fizycznych (każdą z nich trapiło to czy owo), lecz tym, że wszystkie pięć cechowały mentalna siła i autonomia, które dawały im pozory godnej pozazdroszczenia wolności. Najstarsza, George (Geor-giana), przyznawała, że Łabędzice miały szczęście.
– Jak do tej pory mamy wszystkie klepki na miejscu – zażartowała. – Oczywiście, kto wie: zawsze mawiamy, że w każdej chwili wszystko może się zdarzyć.

Kobieta oderwała prawą dłoń od balkoniku i strzeliła palcami. Tarcie było jednak na tyle słabe, że nie wytworzyło żadnego dźwięku, z czym zdawała się godzić, ponieważ jej twarz zmarszczyła się w asymetrycznym uśmiechu.
Nie powiedziałam George, że straciłam swoje klepki i odzyskałam je, że ich utrata śmiertelnie mnie przeraziła i że kiedy tak stałam w długim korytarzu i gawędziłam z nią, powrócił do mnie wers innego George’a, Georga Trakla: In kuhlen Zimmern ohne Sinn, W chłodnych pokojach bez poczucia sensu. W zimnych bezsensownych pokojach.
– Wiesz, ile mam lat? – mówiła dalej. – Sto dwa.
Przeżyła całe stulecie.
– A ty, Mio, ile masz lat?
– Pięćdziesiąt pięć.
– Jeszcze dziecko.
Jeszcze dziecko.

Regina miała osiemdziesiąt osiem lat. Dorastała w Bonden, ale uciekła z prowincji i poślubiła dyplomatę. Mieszkała w kilku krajach, a jej dykcja miała w sobie coś rażącego – może nadmierną poprawność – co mogło być efektem krótkich pobytów w obcojęzycznych środowiskach i, jak przypuszczam, pretensjonalności; ta wstydliwa cecha starzała się wraz z mówiącą, aż w końcu nie dałoby się jej już oddzielić od warg, języka czy zębów. Regina roztaczała teatralną aurę bezbronności i uroku. Po śmierci męża brała ślub jeszcze dwukrotnie – obaj panowie padli trupem – a potem kilkakrotnie angażowała się w związki z mężczyznami, między innymi z młodszym o dziesięć lat dziarskim Anglikiem. Regina polegała na mojej matce jako powierniczce i współuczestniczce lokalnych wydarzeń kulturalnych – koncertów, pokazów artystycznych i okolicznościowych spektakli.

Osiemdziesięcioczteroletnia Peg urodziła się i dorastała w Lee, miasteczku mniejszym nawet od Bonden; męża poznała w liceum, urodziła mu sześcioro dzieci i zyskała chmarę wnucząt, których życie udawało jej się śledzić w najdrobniejszych szczegółach, co było oznaką zdumiewającej kondycji jej komórek nerwowych. I na koniec Abigail, lat dziewięćdziesiąt cztery. Kiedyś była wysoka, lecz jej kręgosłup poddał się osteoporozie i kobieta zaczęła się okropnie garbić. Dodatkowo była niemal całkowicie głucha, ale ja podziwiałam ją od pierwszego spotkania. Nosiła schludne spodnie i wydziergane własnoręcznie swetry z aplikacjami lub haftami przedstawiającymi jabłka, konie i tańczące dzieci. Po jej mężu od dawna nie było śladu – niektórzy mówili, że umarł, inni utrzymywali, że chodziło o rozwód. Cokolwiek to było, Osobisty Ogrodnik zniknął podczas drugiej wojny światowej albo tuż po jej zakończeniu, a rozwódka lub wdowa po nim zdobyła wykształcenie pedagogiczne i została nauczycielką plastyki w szkole podstawowej.
– Pokrzywiona i głucha, ale nie durna – oznajmiła stanowczo podczas naszego pierwszego spotkania. – Przychodź śmiało. Lubię towarzystwo. Numer trzy-dwa-ze-ro-cztery. Powtórz: trzy-dwa-zero-cztery.

Cała piątka oddawała się lekturom; raz w miesiącu spotykały się z kilkoma innymi kobietami w klubie książki; z różnych źródeł dowiedziałam się, że zebrania te cechowała pewna rywalizacja. Od kiedy moja matka zamieszkała w Rolling Meadows, wiele postaci z teatru jej codziennego życia zeszło ze sceny i udało się do „centrum opieki”, by już nigdy nie powrócić. Matka powiedziała mi otwarcie, że kiedy jakaś kobieta opuszczała strefę niezależną, równało się to zniknięciu w „czarnej dziurze”. Żal był minimalny. Piątka żyła w srogiej teraźniejszości, ponieważ, w przeciwieństwie do młodych, którzy ostateczność postrzegają jako odległą i filozoficzną, te kobiety wiedziały, że śmierć nie jest abstrakcją.

Gdyby ukrycie przed matką mojej szpetnej dezintegracji było możliwe, zrobiłabym to, ale kiedy któryś z członków rodziny zbacza z kursu i trzeba go zamknąć za kratami, reszta rzuca się ze swoją troską i współczuciem. To, co strasznie chciałam ukryć przed mamą, mogłam swobodnie wyjawić mojej siostrze Beatrice. Kiedy wiadomość do niej dotarła, dwa dni po tym, jak przyjęto mnie na Oddział Południowy, wskoczyła do samolotu do Nowego Jorku. Nie widziałam, jak otwierano przed nią szklane drzwi. Musiałam się na chwilę rozproszyć, bo przecież czekałam na jej przyjazd i wyglądałam go. Myślę, że wypatrzyła mnie natychmiast, ponieważ spojrzałam w górę, gdy usłyszałam pewny stukot jej obcasów, z którym maszerowała w moją stronę; usiadła na dziwnie śliskiej sofie w sali spotkań i otoczyła mnie ramionami. Gdy tylko poczułam jej palce ściskające moje ramiona, dławiąca suchość otaczającego mnie kokonu środków psychotropowych rozpadła się na kawałki i głośno załkałam. Bea kołysała mnie i głaskała po włosach. Mia, powiedziała, moja Mia. Kiedy Daisy odwiedziła mnie po raz drugi, odzyskałam już zmysły. Ruinę odbudowano przynajmniej częściowo, nie lamentowałam w obecności córki.

Histerie, wycie, wrzaski i śmiechy absolutnie nie były na oddziale czymś niezwykłym i zazwyczaj przechodziły niezauważone. Szaleństwo to stan głębokiego egocentryzmu. Potrzeba wielkiego wysiłku, żeby przynajmniej nie stracić kontaktu z samym sobą; zwrot ku zdrowieniu następuje w momencie, gdy pozwalamy okruchowi świata wniknąć znowu do środka, gdy człowiek lub przedmiot zdoła przejść przez wrota. Twarz Bei. Twarz mojej siostry.

 
Wesprzyj nas