Czasem, w najmniej spodziewanym momencie, spotykamy osobę, która odmienia nasze życie. W niemal bajkowy sposób…


Burzany są dla Grety prawdziwym azylem. Stąd pochodzi, to właśnie na urokliwym Polesiu chciałaby kiedyś zapuścić korzenie. Podczas wizyty w rodzinnych stronach Greta dowiaduje się, że mąż podjął za jej plecami ważne życiowe decyzje. Jest rozczarowana, a do jej serca wkrada się żal.

Czy Grzegorz rzeczywiście jest tym jedynym? Czy potrafi zadbać o szczęście Grety? Wątpliwości przybierają na sile, kiedy w okolicy pojawia się intrygujący mężczyzna.

Tajemniczy przybysz kupuje podupadły dworek i burzy tym samym spokój okolicznych mieszkańców. Kim jest? I czy można mu ufać?

Piękna, mądra i ciepła książka! O tym, że bariera, która nie pozwala kochać właściwej osoby pęka czasem bardzo powoli. Przeczytajcie historię Grety! Bo przydarzyło się jej coś niezwykłego. Może jej doświadczenie okaże się bliskie waszemu sercu?
Marta Żmuda Trzebiatowska

Katarzyna Archimowicz mieszka w Chełmie, ukończyła matematykę na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, jest nauczycielką w szkole podstawowej i gimnazjum oraz doradcą zawodowym. W wolnych chwilach zajmuje się haftem wielkoformatowym, a w międzyczasie czyta (najchętniej reportaże i powieści historyczno-obyczajowe). Marzy o podróży do Petersburga i na Syberię. Miłość w Burzanach to jej pierwsza powieść.

Katarzyna Archimowicz
Miłość w Burzanach
Wydawnictwo Black Publishing
Premiera: 16 kwietnia 2014

Rozdział 1

Grafitowy jeep z dużą prędkością zjechał z szosy w szeroką polną drogę. Spod kół wypuszczał ogromne tumany wysuszonego kwietniowym słońcem pyłu nadbużańskiej ziemi. Mężczyzna kierujący autem spojrzał kolejno we wszystkie lusterka, po czym zdjął nogę z gazu. Wyraźnie szukał miejsca do postoju.
– Dlaczego zwolniłeś? – spytała siedząca obok kobieta.
Na oko mogła mieć około trzydziestki. Jej naturalnie rude włosy ślicznie lśniły w promieniach wiosennego światła, a zielone oczy promieniały radością.
– Musimy porozmawiać – odezwał się po chwili.
– Grześ… Nie znoszę, kiedy w ten sposób zaczynasz rozmowę.
On tymczasem zjechał na pobocze i zaparkował w cieniu starych brzóz. Dookoła, jak okiem sięgnąć, rozpościerał się ogromny, piękny brzozowy las. Mieli za sobą kilka godzin jazdy, oboje czuli zmęczenie i naszła ich ochota na krótki odpoczynek.
– Skoro się zatrzymaliśmy, to rozprostujmy trochę kości – odezwała się po chwili kobieta i nie czekając na jego reakcję, wyskoczyła z auta.
Kwiecień pięknie obudził w tym roku przyrodę. Otulił ją świeżą zielenią i pieścił gorącym powietrzem. Nad ich głowami, gdzieś wysoko, pod niebem, rozlegał się radosny trel drozda. Wtórowały mu z gałęzi drzew inne ptasie głosy, wspólnie tworząc symfonię przepięknych dźwięków.
– Boże, jak mi tego brakowało – powiedziała jakby do siebie kobieta.
Jednocześnie leciutko rozchyliła usta i przymknęła zielone oczy. Końcem języka przesunęła po wargach, wzięła głęboki oddech i oparła się plecami o pień brzozy.
– Jest pięknie – szepnęła, nie unosząc powiek.
On tymczasem stał oparty o samochód i przyglądał się jej zachłannie. Jak zawsze zresztą. Nie mogła widzieć jego wzroku, więc nie zauważyła, że nerwowo zaciska pięści, a jego klatka piersiowa unosi się i opada pod ciasnym T-shirtem znacznie szybciej niż do tej pory. Myślał o czymś przez chwilę, ale już za moment odetchnął z ulgą. Podjął decyzję: „Potem – uznał. – Potem jej powiem. Teraz się nią nacieszę”.

Po cichu podszedł do brzozy, o którą opierała się dziewczyna. Usłyszała go lub wyczuła, bo lekko uniosła powieki i uśmiechnęła się zachęcająco. Nie zrobiła nic ponad to. Ani drgnęła. On przeciwnie. Ta kobieta rozpalała go do białości. I choć od pewnego czasu było między nimi jakieś nieopisane napięcie czy nieporozumienie, on wciąż jej pragnął. Szaleńczo i zachłannie. Zawsze i wszędzie.
Stanął teraz za nią. Bezpośredniego dostępu do niej bronił mu gruby pień. Przechylił się lekko do przodu i ignorując drzewo, szepnął jej do ucha:
– Szaleję za tobą, dziewczyno.
Nie odezwała się ani nie odwróciła. Poczuła tylko, jak ten jego gorący szept spływa po jej szyi na ramiona. Chwilę potem mężczyzna dotknął jej brzucha, obejmując ją wraz z drzewem. Sunął palcami to w dół, to w górę, kreśląc na jej ciele ósemki i inne kształty. Podziałało to na jej zmysły. Od dawna nie była tak rozluźniona. Ostatnio apatyczna i zmęczona, teraz poczuła przypływ nowych sił. Odwróciła się do niego i ominąwszy starą brzozę, przywarła do jego ciała.
– Chciałeś mi coś powiedzieć – szepnęła, oddychając prosto w jego kark.
– Potem – odpowiedział równie cicho.
I nic już nie zakłócało kolejnych chwil. Zajęli się wyłącznie własnymi ciałami, wszystkie inne sprawy odkładając na później.

Tymczasem jego dłonie błądziły, szukając czegoś pod ubraniem dziewczyny. Wyczuwał szybkie bicie jej serca, krótki oddech i – odczuwając to samo co ona – nie przestawał dotykać jej ciała. Dziewczyna oddawała mu uściski i pocałunki, od czasu do czasu cicho wzdychając z zadowolenia. Zgodni w tym akcie, niczym dobrze zestrojone ze sobą mechanizmy, osunęli się na miękką trawę. Nie przestając całować dziewczyny, Grzegorz przesunął dłonie w dół i delikatnie uniósł rąbek sukienki ku jej udom. Po chwili przywarł do kobiety całym ciałem. Resztką świadomości i sił pomogła mu zsunąć spodnie. Oboje szarpali się w plątaninie ubrań, które krępowały ich ruchy. Na moment ustali, lecz zaraz potem na nowo rozpoczęli walkę płci. Ich ruchy stały się łagodniejsze, bardziej rytmiczne i spokojne. On cały czas szeptał jej coś do ucha, ona milczała. Jedyne, po czym mógł poznać, że jest zadowolona, to jej pomruki, westchnienia i mocne uściski będące zachętą do dalszych poczynań.
I tak trwali w miłości mężczyzna z kobietą, aż przyszedł ten błogi czas tuż po ekstazie, kiedy to wraca przytomność umysłu, ale odchodzą wszystkie siły.
– Greta – szepnął. – Kocham cię.
– Ja ciebie też – odpowiedziała zgodnie z prawdą.
Podniosła na moment głowę, rozejrzała się dookoła i znów opadła zmęczona na trawę. Leżeli oboje w milczeniu. On nadal obdarzał ją pocałunkami, tyle że tym razem bardzo spokojnymi i leniwymi, a ona podciągnęła się wyżej i ułożyła na jego piersi. Nie zadali sobie nawet trudu, by się okryć.

W powietrzu czuć było elektryzującą energię. Uważny słuchacz zarejestrowałby ją w cichym szmerze wiatru, delikatnym popiskiwaniu zwierzyny ukrytej gdzieś w zaroślach, a przede wszystkim w tych dwojgu spoczywających na trawie.
– Dobrze mi z tobą – odezwał się wreszcie Grzegorz.
W odpowiedzi Greta uśmiechnęła się lekko i cmoknęła męża w policzek. Ona także dobrze się z nim czuła, ale nie powiedziała mu tego teraz wprost, bo nie przepadała za taką formą dialogu, która narzuca rozmówcy odpowiedzi. A Grzegorzowi nawet do głowy nie przyszło, że jego wyznania choćby w najmniejszym stopniu wymuszają na żonie ich odwzajemnienie. Greta była po prostu mniej wylewna niż on i zapewne dlatego nie do końca rozumiała jego potrzebę nieustannego komunikowania wszem i wobec swych odczuć i przemyśleń. Poza tym nie było wątpliwości, że ich małżeństwo mieściło się we wszelkich normach, to znaczy że na ogół byli zgrani i zadowoleni ze wspólnego życia. Etap młodzieńczego zauroczenia mieli już co prawda za sobą, ale ogień, który rozpalał ich przed laty, wciąż płonął sporym płomieniem, zaś bagaż kilku lat przeżytych w małżeńskim tandemie mógł stanowić całkiem solidny fundament pod ten czas, który jeszcze wciąż był przed nimi.

Dopóki dwoje ludzi zmierza do jednego celu, dopóki są zgodni co do swej przyszłości, dopóki mają ochotę i siłę budować jeden wspólny dom, dopóty nie widać między nimi różnic. Ale wystarczy, że jednemu z nich choć przemknie przez myśl coś, z czym to drugie się nie zgadza lub co inaczej postrzega, a już cieniem zarysować się może przed nimi ta ich wspólna przyszłość, którą tak mozolnie budowali.
Podobnie też rzecz się miała z Gretą i Grzegorzem. Wszystko było w porządku aż do momentu, kiedy on zaczął wspominać o dziecku. Najwyraźniej dojrzał do roli ojca znacznie szybciej niż ona do roli matki. W każdym razie był to pewien przełom w ich małżeństwie, pierwszy poważny zgrzyt i niemożliwość osiągnięcia zadowalającego obie strony konsensusu. I choć przekonywali się nawzajem do swych racji długo, to jednak bez skutku. Grzegorzowi nie mieściło się w głowie, że kobieta może nie chcieć zostać matką. Greta tymczasem wcale się nie wzbraniała przed macierzyństwem, jednak zamierzała odłożyć je nieco w czasie, twierdząc, że przyjdzie kiedyś pora i na dziecko.
Poza tą kwestią większych niezgodności między nimi raczej nie było, ale odkąd poróżnili się w sprawie dziecka, coś się między nimi zmieniło.
Bezpośrednio po ślubie Greta była Grzegorzem zauroczona. Zachowywał się nienagannie, bardzo się starał, kupował kwiaty i okazywał sporo czułości. Ale z czasem namiętność słabła, a ją zaczęło drażnić jego gadulstwo i materializm. Coraz bardziej zaczęła dostrzegać dzielące ich różnice. Wciąż miała nadzieję, że dojdą do porozumienia i odbudują swe relacje, bo kiedyś przecież połączyła ich miłość i naprawdę znakomicie czuli się w swoim towarzystwie. Lubiła też po prostu być obok niego, lubiła, kiedy wspólnie wykonywali zwykłe prace domowe. Ot, choćby kładzenie tapet na ściany. Wtedy wszystko było w porządku, czuli łączącą ich więź. Robota paliła im się w rękach, ale im dłużej pracowali, tym większa w nim narastała potrzeba rozmowy. Bo ileż można wytrzymać w milczeniu?

I po co? Więc zaczynał swój monolog z nadzieją, że przemieni się on wkrótce w dialog. Opowiadał, jak to im fajnie wyszło, jak przycinał i smarował klejem paski tapety, jak się przy tym ubrudzili. I w trakcie tej paplaniny nakręcał się do granic możliwości, i mówił, mówił, mówił… Jakby jej tam z nim nie było, jakby nie widziała przed chwilą, jak kładzie się tapetę. Kiedy popadał w ten swój huraoptymizm, bywał taki niedojrzały. Początkowo Greta reagowała na to uśmiechem, ale z czasem ta cecha mężowskiego charakteru zaczęła ją lekko irytować, choć wiedziała, że jak do wszystkiego, tak i do tego potrafi się przyzwyczaić. Słońce dawno już minęło zenit, kiedy znudzona, ale i wypoczęta Greta leniwie podniosła głowę z ramienia męża.
– No – odezwała się cicho – czas wstawać.
Grzegorz uniósł się równie opieszale jak ona. Obserwował, jak zakłada i poprawia na sobie wymiętą sukienkę i czesze włosy, przeglądając się w bocznym lusterku samochodu. Znów miał ochotę się z nią kochać. Nęciła go każdym swym ruchem. Był pod absolutnym jej władaniem. Znał ją od dzieciństwa, ale odkąd dostrzegł w niej kobietę, oszalał na jej punkcie. A ona coraz częściej zupełnie zdawała się tego nie zauważać.

Kilka minut później znów siedzieli w aucie. W pomiętych ubraniach sprawiali wrażenie, jakby mieli za sobą bardzo długą drogę. A w podróży byli zaledwie od czterech godzin. Oboje pochodzili z tych stron. Od kilku lat żyli w Warszawie, ale każdą wolną chwilę spędzali nad Bugiem. Tutaj były ich korzenie i tu mieszkała najbliższa rodzina. Jego rodzice i jej wuj. Ukochany wuj Michał.
Las się przerzedził, spoza drzew widać teraz było łąki i wielkie pustkowie. Dojeżdżali właśnie do rozdroża, przy którym, w cieniu starej lipy, stała rzeźbiona w pniu kapliczka. Kult maryjny był w tych okolicach mocno rozpowszechniony, więc rzadko spotykało się przydrożne krzyże, często zaś ukwiecone kapliczki, które przeważnie chyliły się ku drogom, przygniatane ciężarem czasu, a może i ludzkich grzechów.

Skręcili w prawo. Po kilkudziesięciu metrach rozpostarła się przed nimi szeroka, usypana żwirem droga, a po jej obu stronach rosły ogromne lipy. Nie dwie, nie trzy, lecz całe długie ich szeregi, które od lat kłaniały się przyjezdnym. Drzewa te pamiętały doskonale minione epoki i rody. Rosły bowiem wzdłuż traktu prowadzącego do starego dworku w Burzanach. Dworek ten,jak i rozłożyste lipy, niejedno przetrwał, przemilczał i zdzierżył. Ostatnio znosił z pokorą rządy pewnego cholerycznego proboszcza. Był nim nie kto inny jak Michał Burzański, ukochany wuj Grety.
– Idź, pijaczyno!
Nikogo nie było widać zza muru, ale wyraźne krzyki wskazywały na obecność co najmniej dwóch ludzi.
– Ale, dobrodzieju… – prosił czyjś głos – ja nie mam już czasu…
– Jeszcze zdążysz! – odpowiedział głośny męski krzyk i zaraz potem dało się zauważyć szybko wyłaniające się zza domu sylwetki: zamaszyście biegnącego mężczyzny w sutannie i podążającego za nim, przygarbionego pijaka.
– Ale ja muszę – jęknął chłop, ustając trochę w tym pędzie, bo nie nadążał za krzepkim księdzem. – Już nawet nie mogę księdza dogonić, na pewno umieram.
– Boś się nachlał, to i nie możesz dogonić! – krzyknął ksiądz i nawet się nie obejrzał na chłopa, tylko machał rękami, jakby się od czegoś odganiał. – Wynoś mi się stąd! Przyjdź jutro, inaczej pogadamy.
– Nie doczekam – odparł zasapany pijaczyna. – Mnie dziś już czas – stęknął, ściskając nieporadnie czapkę w dłoniach.
– Tobie czas co najwyżej trzeźwieć, a nie umierać – odparł nieco udobruchany ksiądz. – Po pijaku nie będę cię spowiadał.
– To ksiądz też pił? – spytał szczerze zdziwiony chłop.
Na te słowa w księdza jakby nowe siły wstąpiły, odwrócił się gwałtownie na pięcie i z tego rozmachu rąbkiem przykrótkiej sutanny uderzył chłopa po łydkach.
– Nawrocki! – Uniósł zaciśniętą pięść i pogroził mu przed nosem. – Jak ci tak bardzo zależy na tej spowiedzi, to niech już będzie. Ale na rozgrzeszenie dziś nie licz.
Chłop chwilę pomyślał, jeszcze intensywniej międląc czapkę w tej zadumie.
– E… To w sumie mi się dziś nie opłaca… – Podrapał się za uchem. – Przyjdę jutro.
I żeby nie stracić księdza z oczu, nie odwracając się, zaczął wycofywać się z podwórza. Bywali już tacy w tej parafii, co to nie przewidzieli, że ksiądz choleryk, i zdarzyło im się po nieudanych negocjacjach odejść z niczym i jeszcze do tego na przykład z wymierzonym przez księdza szturchańcem pod żebro czy choćby z siarczystym przekleństwem.

Ale z proboszcza dobry był mimo wszystko człowiek. Choć furiat i choleryk, serce miał na dłoni. Lubił krzyczeć, narzekać, prawdę w oczy bez ogródek walił, klął jak szewc, ale rozumiał się jak mało kto na tym, co dobre i złe. Wiele miał ludzkich przywar, lecz głęboka wiara i gołębie serce sprawiały, że ludzie cenili ten diament rzucony przez Boga w nadbużańskie piachy. Taki to mniej więcej widok napotkali młodzi ludzie, jadący lipową aleją w stronę dworku. Ksiądz, usłyszawszy warkot silnika, odwrócił się znów gwałtownie, stracił z oczu Nawrockiego, ale za to ujrzał drogą swemu sercu dziewczynę.
– Ho, ho! – zawołał, a na jego obliczu pojawił się szczery uśmiech. – Święta Panienka wysłuchała próśb starego grzesznika!
– A gdzież ten grzesznik?! – zawołała, wysiadając z auta, równie uradowana Greta.
– Czyżby tak zmizerniał, że go już nie widzisz? – odparł ksiądz. – A może ja już umarłem i tylko mi się zdaje, że chodzę po tym świecie?
– Ech, ty jak zwykle w dobrym humorze – rzuciła dziewczyna. – Jak widzę, jesteś w doskonałej formie, wujku.
– Tak, tak – wtrącił na to zza płotu Nawrocki – ksiądz to ma się dobrze, ale ja…
– Idzie mi stąd! – uniósł się ksiądz. – Gości mam, nie widzi?!
– Widzi – odpowiedział chłopina i naciągnąwszy na uszy czapkę, ruszył zrezygnowany przed siebie.
Ksiądz jakby poczuł, że za bardzo się zagalopował, rzucił za odchodzącym pijaczkiem:
– Jutro przyjdź, Nawrocki, to pogadamy!
Ale, nie wiedzieć czemu, chłop nic nie odpowiedział – może nie słyszał, a może się obraził.

Teraz dopiero wysiadł z auta Grzegorz. Greta zdążyła już się uwiesić u szyi wuja i wycałować go siarczyście, a jej mąż tymczasem nieśmiało przystanął obok.
Michał obrzucił ich szybko swym bystrym wzrokiem i natychmiast za tymi oględzinami wyrwał się jego język:
– Wyglądacie, kochani, jakbyście z tydzień tu jechali. – Mrugnął okiem raczej do Grześka niż do Grety. – Jacyś niechlujni jesteście. Młodzi spojrzeli po sobie ukradkiem. Rzeczywiście – pomięte ubrania i rozwichrzone włosy mogły dawać do myślenia. Speszeni uwagą księdza, nie odezwali się. Ale Michał wcale nie miał zamiaru ich umoralniać.
– Ech, ta młodość! – odezwał się wreszcie, by złagodzić zmieszanie. – Musi się wyszumieć!
Na twarzy Grzegorza pojawił się wyraz zdumienia: co ksiądz może na ten temat wiedzieć?
Michał zorientował się w niezręczności swego stwierdzenia i szybko postanowił się poprawić:
– Po prostu po tobie widać, że masz kosmate myśli – odezwał się do Grzegorza. – Przecież mówię, że młodość musi się wyszumieć, nie Greta.
Zamyślił się na chwilę, po czym dokończył:
– Chociaż Greta pewnie też, sądząc po twoim skrępowaniu! – zaśmiał się rubasznie, wprawiając Grzegorza w jeszcze większe zakłopotanie.

Greta doskonale znała cięty język i chwilami sprośny humor wuja, więc ani jej przez myśl nie przeszło, żeby się obrażać czy bulwersować. Wiedziała także, że jeśli Michał miałby im coś do zarzucenia, zrobiłby to natychmiast. Grzegorz jednak nie do końca chwytał żarty księdza, nad czym i dobrodziej, i Greta trochę ubolewali.
Tymczasem Michał wreszcie spoważniał i gospodarskim gestem zaprosił gości do środka.
– Chodźcie, chodźcie – ponaglił.
Już po chwili znaleźli się w pięknym stylowym saloniku. Greta z lubością wciągnęła powietrze, przymknęła oczy i miękko opadła na kanapę z początku ubiegłego wieku. Na jej ustach odrysował się błogi uśmiech. Grzegorz zajął fotel obok. Sprawiał wrażenie spiętego, czoło przecięła mu głęboka bruzda, jakby intensywnie nad czymś myślał. Greta już zamierzała spytać o powód tego zamyślenia, ale przeszkodził jej w tym powrót księdza z kuchni.
– No – zagadnął. – Za moment będzie kawa. I rogaliki… – zaciął się trochę, spojrzawszy na gości, z których jedno wyglądało na szczęśliwe, a drugie wprost przeciwnie.
W całym salonie unosił się nęcący zapach świeżo pieczonego ciasta drożdżowego. Michał dokonywał w kuchni cudów – gotował, piekł, smażył i robił nalewki oraz likiery po stokroć lepsze niż niejedna pani domu. Ubolewał jedynie nad tym, że nie ma komu dogadzać swymi specjałami, dlatego tym bardziej radowały go wizyty bratanicy. Miał wtedy kogo porozpieszczać. Nie bez znaczenia był także fakt, że Greta zawsze zjadała wszystko ze smakiem i jeszcze na koniec z wdziękiem mu dziękowała. A łasy był ksiądz na pochwały.
Czajnik właśnie głośno się rozgwizdał i Michał znów zniknął w kuchni. Greta powoli otworzyła oczy, rozejrzała się dookoła i zawiesiła wzrok na mężu. Grzegorz siedział niemal nieruchomo, od czasu do czasu tylko zerkał za okno.
– Grześ, uszy do góry – zareagowała na wyraz jego twarzy.
Energicznie wstała z kanapy i niemal pognała w stronę kuchni, po drodze musnąwszy policzek męża. Grzegorz drgnął lekko pod dotknięciem, ale ona tego nie zauważyła, już była przy wuju.
– Pomogę ci – zaszczebiotała. – Gdzie masz te rogaliki?
Nie czekając na odpowiedź, zabrała się do przeglądania półek w sosnowym kredensie księżowskiej kuchni. Sięgnęła po talerz i wiedziona zapachem otworzyła żeliwne wrota pieca chlebowego. Czas był najwyższy wyjmować blachę, bo żar zaczynał już mocno przyrumieniać posmarowane rozmąconym białkiem pękate brzuszki wiśniowych rogalików. Greta zakrzątnęła się jak u siebie – wciągnęła rękawice ochronne, chwyciła gracę i zamaszystym, pewnym ruchem przygarnęła blachę do siebie. Wokół rozszedł się szybko uwolniony z pieca obłędny zapach wiśni i gorącego ciasta. Chrupiące rożki napchano do granic możliwości najlepszymi owocami z sadu na plebanii. Rogale pięknie napęczniały i wypuściły gdzieniegdzie czerwone strumyczki wiśniowego soku, który skwierczał na rozgrzanej blasze.

Greta zręcznie przełożyła sporą część na talerz, napawając się zapachem. Mrużyła przy tym oczy i z lubością pomrukiwała.
– Ruda, gościem jesteś, wracaj na kanapę – zarządził Michał, rad w duchu, że Greta przyszła mu z pomocą.
Odkąd dziewczyna sięgała pamięcią, zawsze była pomiędzy nimi szczególna nić porozumienia. Kiedy była dzieckiem, Michał był dla niej świetnym towarzyszem zabaw, gdy z dziecka przekształciła się w podlotka, brzydkie kaczątko o zbyt długich kończynach i płaskiej piersi, jego dworek-plebania stał się dla niej azylem, gdzie znajdowała wytchnienie w okresie młodzieńczego buntu, a sam Michał zdawał się świetnie koić jej wybujałe emocje. Kiedy wreszcie nabrała kształtów pięknego łabędzia i wyrosła na ładną kobietę, on wciąż ją rozumiał jak nikt inny na świecie.
Taka to była dziwna przyjaźń ekscentrycznego księdza z dziewczyną, która w innych okolicznościach mogłaby być jego córką. Ona od dawna zazwyczaj mówiła mu po imieniu, a on często nazywał ją po prostu Rudą. Niekiedy zwracała się do niego „wujku”, choć nie było to poprawne, bo był on bratem jej ojca. Oboje jednak nie przepadali za słowem „stryj”. Lubił, kiedy mówiła mu po imieniu. A ją bawiła jego „Ruda”.

 
Wesprzyj nas