Choć powieść opowiada o sprawach mrocznych, nie brak w niej uśmiechu i południowej pogody ducha


Marco Malvaldi to autor kryminałów, które cieszą się we Włoszech podobną popularnością co powieści Andrei Camilleriego o komisarzu Montalbanie.

Ich akcja rozgrywa się w Pinecie, niewielkim włoskim miasteczku. Miejscowy komisariat nie może niestety pochwalić się komisarzem równie dzielnym i sprytnym, co Salvo Montalbano, wobec tego w prowadzeniu śledztw komisarza Fusco wspiera czterech rześkich staruszków i barman Massimo. Trzeba dodać: skutecznie wspiera. I choć powieści te opowiadają o sprawach mrocznych, nie brak w nich uśmiechu i południowej pogody ducha.

W małym miasteczku podobno wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich, a jednak ktoś spośród nich jest tajemniczym mordercą, który pozbawia życia młodą dziewczynę i porzuca jej ciało na śmietniku…

Marco Malvaldi (ur.1974) jest chemikiem i pisarzem. Debiutował w 2007 r. niniejszą powieścią, otwierającą serię czterech książek z tymi samymi bohaterami. W 2011 r. opublikował przewodnik po Pizie, swoim rodzinnym mieście.

Marco Malvaldi
Gra w ciemno
Przekład: Paweł Bravo
Oficyna Literacka Noir Sur Blanc
Premiera: 20 marca 2014


Aldo wstał, żeby sięgnąć po zapalniczkę do kieszeni płaszcza. To był dzień, kiedy restauracja „Boccaccio” miała wolne, a on, wdowiec bez zmartwień i towarzyski z usposobienia, wieczorem szedł do baru, gdzie zawsze mógł liczyć, że kogoś spotka.
— Chodzi o to — tłumaczył, starając się tak wyciągnąć zapalniczkę, by nie zwalić całego wieszaka — że teraz dużo młodych bawi się tylko wtedy, gdy to, co robią, kosztuje kupę forsy. Żeby było jasne, kiedyś też ludzie tak robili, to dobry sposób, by zaszpanować, pokazać, że masz kasę. Tylko że mody się zmieniają. Dziś, na szczęście dla mnie, jest modne udawanie, że się znasz na winie. Żebyście wiedzieli, ilu szczeniaków przychodzi już po kolacji, bierze kartę win i potem woła: „Chciałbym napić się…”, a później myli nazwę winnicy z nazwą wina albo prosi o chianti rocznik osiemdziesiąty siódmy, a każdy, kto ma chociaż blade pojęcie, wie, że chianti z osiemdziesiątego siódmego można używać co najwyżej do podpałki. A jakby tego było mało, zagryzają serem z miodem. Najtrudniej jest przyjąć zamówienie i powstrzymać się od śmiechu.
– A ty im powinieneś uświadomić, że gówno wiedzą — wtrącił się Pilade z typową dla siebie elegancją — a potem wyjaśnić co nieco przystępnie, tak po trochu się nauczą.
– Po trochu to się nauczą chodzić do innych lokali — odparł Aldo. — Oni nie chcą dobrze wypić i dobrze zjeść. Chcą pokazać, że się znają i są do przodu. – Niech tam robią, co im się podoba. Ja sprzedaję wino i jedzenie, a nie pogadanki.
Jedno trzeba przyznać: kiedy Aldo twierdził, że sprzedawał jadło i napitek bez zbędnych bajerów, miał całkowitą rację. Restauracja „Boccaccio” dysponowała przepastną piwniczką — ze szczególnym uwzględnieniem Piemontu — oraz wyjątkową kuchnią. Kropka. Obsługa była staranna, ale nieformalna, wyposażenie niezbyt wyszukane. Poza tym jeśli ktoś przypadkiem miał zastrzeżenia do jakości dań, zawsze to docierało w jakiś sposób do uszu szefa kuchni, Otella Brondiego, zwanego Stolnicą. Osobnik ten, choć wyposażony w niezaprzeczalne talenty w dziedzinie sztuki kulinarnej, nie cieszył się przychylnością muz pod innymi względami. Dlatego często obok stolika malkontenta wyrastał metr sześcienny kucharskiego brzucha okolony dwiema wielkimi kudłatymi łapami, po czym w tonie nie całkiem usłużnym padało pytanie: „Podobno coś było nie tak?”.
Aldo zapalił papierosa i ciągnął dalej: — Osobiście nie cierpię miejsc, gdzie jeśli wybierzesz wino niezupełnie zgodne z zamówionym jedzeniem albo spróbujesz wyłamać się z kanonów Gastronomii przez duże G, traktują cię jak ostatniego wała i mówią: „No nieee, dlaczego chce pan zepsuć sobie polędwiczkę króliczą z musem z fasolki i nerkowców? Proszę mi zaufać…”, albo jeszcze gorzej. Znam miejsca, gdzie albo jesteś znawcą i wtedy szef robi ci takie przyjęcie, jakiego nie zaznała żadna gwiazda filmowa, albo jesteś palantem niemającym zielonego pojęcia o winie i wtedy dają ci do zrozumienia, nawet bez owijania w bawełnę, że tacy jak ty powinni siedzieć w domu, a nie zawracać im głowę, kiedy tylu klientów czeka na stolik. Twoja kasa jest w porządku, ale ty nie.
Wywód przyjęto w ciszy. Środy nigdy nie były dniem wielkiego ruchu, a teraz na dodatek wiał ostry wiatr, rzucał klapami śmietników, miotał na wszystkie strony gałęziami i świszczał od czasu do czasu przez szczelinę podwójnych, przeszklonych drzwi. Sam odgłos wystarczał, żeby wyobrazić sobie, jak zimno było na dworze.
Massimo już nie miał siły udawać barmana za kontuarem, wyszedł przez wahadłowe drzwiczki i podjął nieśmiałą próbę pozbycia się staruszków — przesympatycznych, ale po jakimś czasie nieznośnych — żeby móc zamknąć i pójść do domu.
I tak zabawniej jest chodzić na dyskotekę niż grać w karty.
– Nie zagraliście partyjki dziś wieczorem? — powiedział, sprytnie ujmując wieczór w czas przeszły i chcąc dać w ten sposób do zrozumienia, że zaraz zamyka lokal.
– No popatrz, racja, zawsze jeszcze zdążymy — odrzekł Ampelio.
– Ale jesteśmy w piątkę — powiedział Massimo, przeklinając się w duchu. — Możecie zapomnieć o tym, że będę tu po północy siedział i patrzył, jak gracie w karty, a gry dla pięciu osób, z tego, co wiem, chyba jeszcze nie wymyślono.
– Studia może i skończyłeś, aleś nieuk. Nie grałeś nigdy w briscolę w pięciu?
– Nie…
– Nie grałeś w briscolę w pięciu?! Hej, Ampelio, czegoś uczył wnuczka, kiedy był mały?
– Jak prosić trzy razy dziennie babcię o czekoladę i odpalić połowę jemu, bo z powodu cukrzycy miał ściśle wydzielane słodycze.
– No proszę, nie wyglądał mi na takiego spryciarza ten twój dziadek. Masz ochotę spróbować? Daję słowo, że się ubawisz. Briscola w pięciu ubawi każdego.
Massimo się zamyślił. Na dworze był cholerny ziąb i perspektywa wyjścia nie była wcale taka nęcąca. To będzie nauczka, żeby nie stosować sprytnych odzywek, pomyślał, ale w gruncie rzeczy pretekst do uniknięcia zimna nie był taki zły.
Poszedł po papierosy, na dworze wiatr wył między okiennicami, latarnie kiwały się pod jego naporem, rzucając tylko pulsujące światło na ulicę, przez co świat za oknem nabierał upiornego wyglądu. Zrobił sobie kawę, nie pytając innych, czy mają ochotę, siadł przy stoliku, wyciągając nogi. Oparł łokcie o fotel, zapalił i powiedział:
— Proszę.
Pozostała czwórka zasiadła wokół stołu bez zwyczajowych wiązanek złośliwości, z całkiem innym wręcz nastawieniem, gdzieś w połowie między poczuciem wyższości a pełną koncentracją. Tak jakby byli depozytariuszami wielkiego sekretu i cieszyli się, że oto znaleźli kogoś zdolnego to docenić. Spodnie poprawione w kroku, rękawy podwinięte, papierosy położone rytualnym gestem na stole, co miało podkreślić, że będą bardzo potrzebne. Typowe zachowanie kogoś, kto szykuje się na coś ważnego.
Massimo też poczuł, że na ich widok zmienia mu się humor. W miarę jak staruszkowie kończyli przygotowania, naszło go dziwne uczucie. Czasami we wczesnym dzieciństwie zdarza się, że starsze dzieci zapraszają cię do zabawy z własnej inicjatywy, bez nacisków ze strony mamy. To coś na kształt dopuszczenia do tajnego rytuału i bez względu na to, co za głupoty robicie, świetnie się bawisz i pamiętasz długo ten dzień. Przez ułamek sekundy Massimo zawahał się, czy to nie jest aby objawem czegoś dziwnego, ale zaraz odpędził od siebie tę wątpliwość.
Mam przecież prawo decydować chociaż o tym, co mi się podoba? — pomyślał i skupił się na Arcykapłanie, który właśnie uchylał przed nim wrota Świątyni.
– A więc — zaczął Pilade pełniący funkcję mistrza ceremonii — wygląda to tak: na początku rozdaje się karty, wszystkie naraz, po osiem, potem jest licytacja. Każdy mówi na podstawie swoich kart, z iloma punktami wydaje mu się, że wygra. Konkretnie: licytacja zaczyna się od sześćdziesięciu, pierwszy mówi „Wygrywam z sześćdziesięcioma i jednym punktem”, drugi woła „Sześćdziesiąt trzy” i tak dalej, aż ktoś wyznacza taką wartość, że inni odpadają. Kto wygrywa licytację, ma prawo wybrać najstarszy kolor w ten sposób: załóżmy, że masz asa i trójkę dukatów, to jasne?
– Tak, to jasne.
– No więc opłaca ci się wywołać króla dukatów. W ten sposób ustalasz dwie rzeczy: po pierwsze, że atu to dukaty, po drugie, że twoim partnerem w tym rozdaniu jest ten, kto ma w ręku króla dukatów. Pozostała trójka gra przeciwko wam. Żeby wygrać, musicie we dwóch zarobić tyle punktów, ile ustaliłeś na początku. Opłaca się wygrać licytację, bo masz prawo wyboru atu, ale musisz grać na wygraną, podczas gdy inni grają tak, żebyś przegrał, gza tym jest was dwóch przeciwko trzem.
– Ale kiedy już ustali się zespoły, to w jakiej kolejności rozgrywa się rundy?
– Wedle miejsc przy stole. Cały wic w tej grze polega na tym, że nie wiesz, kto gra z tobą w parze. Kiedy tylko wywołasz kartę, pozostała czwórka zacznie na siebie krzywo patrzeć, zaczną zarzucać jeden drugiemu, że jest intruzem, każdy ogłosi uroczyście, że nie ma w ręku żadnych dukatów. Jeden z nich kłamie. Ale dopóki karta nie trafi na stół, nie możesz przewidzieć, jak potoczy się gra. Ani ty, ani twoi przeciwnicy. Tylko ten, kto ma w ręku króla dukatów, ma ogląd całej sytuacji i oczywiście zrobi wszystko, żeby się nie odkryć, może nawet stracić dobrowolnie mnóstwo punktów, byleby go odkryli jak najpóźniej. Kumasz?
– Dawaj karty, zrobimy jedną turę na próbę.

 
Wesprzyj nas