Książka Madeline Miller to powieść historyczna o bohaterze wojny trojańskiej, pokazująca jego losy z nowej perspektywy – miłości wojownika do najlepszego przyjaciela.


Achilles, syn okrutnej bogini morskiej Tetydy i legendarnego króla Peleusa, jest silny, zwinny i piękny. Nikt nie potrafi oprzeć się urokowi tego półboga.

Zaś Patroklos to młody książę, nieudacznik, skazany na wygnanie z rodzinnego pałacu za zabicie rówieśnika. Los sprawia, że on i Achilles poznają się i powstaje między nimi nierozerwalna uczuciowa więź, która naraża ich na gniew bogów.

Pod okiem centaura Chirona trenują razem sztuki walki i uczą się medycyny. Jednak gdy nadchodzi wieść o porwaniu Heleny Spartańskiej przez Parysa, księcia Troi, wszyscy wojownicy Grecji zostają wezwani na wyprawę przeciw bogatemu miastu.

Achilles nie chce walczyć, jednak skuszony obietnicą wiecznej chwały, idzie na wojnę. Wraz z nim rusza Patroklos, rozdarty między miłością a lękiem o przyjaciela. Obaj jeszcze nie wiedzą, że okrutne boginie Parki poddadzą ich wielkiej próbie i zażądają strasznej ofiary.

Trzymająca w napięciu i ekscytująca… Piękna rzecz.
– „Washington Post“

Urzekająca… Niesie prawdziwą mądrość i smak starożytności
– „The Times”

Madeline Miller – ukończyła filologię klasyczną na Uniwersytecie Browna i od kilkunastu lat uczy łaciny oraz greki. Studiowała też w School of Drama w Yale, specjalizując się w adaptacji klasyki dla współczesnego teatru. „Achilles” jest jej pierwszą powieścią. Książka została uhonorowana prestiżową nagrodą Orange Prize.

Madeline Miller
Achilles. W pułapce przeznaczenia
Wydawnictwo Burda Książki
Premiera: 19 marca 2014

Fragment rozdziału 7

W drodze do naszych pokojów musiałem podbiegać, żeby dotrzymać Achillesowi kroku. Myliśmy twarz bez słowa, ale był we mnie ból i dokuczał jak zgniły ząb. Nie mogłem tego tak zostawić.
– Tamta dziewczyna… podoba ci się?
Odwrócił się do mnie z drugiego końca pokoju.
– Bo co? Tobie się podoba?
– Nie, nie. – Poczerwieniałem. – Nie o to mi chodziło. – Od dawna nie byłem przy nim tak zmieszany. – Chciałem tylko wiedzieć, czy… czy chcesz…
Podbiegł, jednym pchnięciem obalił mnie na łóżko i pochylił się nade mną.
– Mam dość gadania o niej – powiedział.
Żar oblał mi szyję i owinął mackami twarz. Włosy Achillesa zasłoniły mi oczy, oddychałem powietrzem z jego ust, czułem tylko jego zapach. I nagle, tak jak owego rana, wycofał się. Przez cały pokój, po ostatni kubek wody. Na twarzy miał spokój.
– Dobranoc – powiedział.

Nocą w łóżku nachodzą mnie wizje. Na początku jako senne marzenia, leniwe miękkie pieszczoty we śnie, z którego wybudzam się, cały drżąc. Leżę przytomny, a one wciąż się pojawiają: mignięcie światła na szyi, linia biodra prowadząca w dół. Ręce, gładkie i silne, wyciągnięte ku mnie. Znam te ręce. Lecz nawet tutaj, za ciemną zasłoną powiek, nie umiem nazwać swojej nadziei. Za dnia robię się coraz bardziej niespokojny, zaganiany. Ale choćbym nie wiem ile krzątał się, biegał, śpiewał, nie panuję nad nimi. Wizje przychodzą i nic ich nie powstrzyma.

Jest lato, jeden z pierwszych ładnych dni. Po obiedzie siedzimy na plaży, oparci o wyrzuconą na brzeg kłodę, pławimy się w słońcu i cieple. Achilles mości się przy mnie na piasku i jego stopa opada na moją. Jest chłodna, różowa i delikatna po zimie spędzonej w pałacowych wnętrzach. Nuci coś pod nosem, jakiś fragment pieśni, którą już grał.
Zerkam na jego profil. Ma całkiem gładką cerę, bez krost i pryszczy, które zaczęły szpecić innych chłopców. Jego rysy wyszły spod niezawodnej ręki; żadnej bylejakości, żadnego przerysowania – wszystko precyzyjne, w sam raz, cięte najostrzejszym z dłut. Chociaż efekt sam w sobie nie razi ostrością.
Odwraca się i widzi, że na niego patrzę.
– Co?
– Nic.
Wyczuwam wszystko, czym pachnie. Olejki, którymi namaszcza stopy, z granatowca i drzewa sandałowego; słoność czystego potu; hiacynty z łąki, przez którą szliśmy, zatrzymując ich woń na nogach. Pod tym wszystkim jest jego własny zapach, ten, z którym idę spać, ten, na który się budzę. Nie umiem go opisać. Jest słodki, ale nie tylko. Jest mocny, ale nie nazbyt mocny. Coś jak migdały, ale to wciąż nie to. Czasem po tym, jak się mocujemy, moja skóra pachnie tak samo.
Opuszcza rękę, żeby się na niej oprzeć. Kiedy się rusza, mięśnie jego ramion łagodnie nabrzmiewają, to znów nikną. Jego ciemnozielone oczy przeglądają się w moich.
Bez wyraźnego powodu skacze mi puls. Patrzył na mnie tysiące razy, ale w tym spojrzeniu jest coś innego, intensywność, jakiej nie znam. Zaschło mi w ustach i słyszę dźwięki z własnego gardła.
Achilles nie odrywa ode mnie oczu, jakby czekał.
Zbliżam się do niego miękkim, niezauważalnym ruchem. To jest jak skok z wodospadu. Aż do ostatniej chwili nie wiem, co robię. Pochylam się i nasze wargi niezdarnie się stykają. Są jak opasłe pszczoły, miękkie i krągłe, i odurzone pyłkami. Czuję na jego ustach smak miodu z deseru. Drżę w środku i ciepła kropla przyjemności rozpływa się pod moją skórą. Więcej.
Siła mojego pożądania, szybkość, z jaką ono rozkwita, wprawiają mnie w szok; wzdrygam się i cofam jak oparzony. Tylko przez moment, jedną krótką chwilę, widzę jego twarz w przedwieczornym świetle, lekko rozchylone wargi, wciąż jakby ułożone do pocałunku. Oczy ma okrągłe ze zdumienia.
Jestem przerażony. Co ja zrobiłem? Ale nie mam szansy przeprosić. Achilles wstaje i cofa się z nieprzeniknioną twarzą, nagle chłodny i zamknięty, nie dając mi czasu na wyjaśnienia. Odwraca się, biegnie przez plażę – najszybszy chłopiec świata – i znika mi z oczu.
Czuję u boku chłód jego nieobecności. Mam napięte do bólu mięśnie i straszliwie pali mnie twarz.
O bogowie, myślę, nie pozwólcie, żeby mnie znienawidził.
Powinienem był się zastanowić trzy razy, nim wezwałem bogów.

Kiedy skręciłem w ścieżkę ogrodową, ukazała się ona – ostra, wyraźna postać, świetlista na tle zmierzchu. Niebieska suknia przylegała do jej ciała, jakby była mokra. Przyszpiliła mnie swoimi ciemnymi oczami i chwyciła rozczapierzoną ręką o lodowatych i nieludzko bladych palcach. Gdy zawisłem nad ziemią, moje stopy uderzały jedna o drugą.
– Widziałam – syknęła. Jej głos przypominał dźwięk fal roztrzaskujących się o skały.
Nie mogłem mówić, bo trzymała mnie za szyję.
– On stąd odchodzi. – Jej oczy były teraz czarne jak oblewane morzem skały. I takie jak szpilki. – Powinnam była go wysłać dawno temu. Nie waż się iść za nim.
Straciłem dech, ale nie próbowałem walczyć. Przynajmniej na tyle miałem rozumu. Wyglądało na to, że Tetyda robi pauzę, i przez sekundę myślałem, że powie coś jeszcze. Jednak nie; bez słowa zwolniła uścisk i puściła mnie na ziemię.
Wola matki niewiele znaczyła w naszych krajach. Lecz ona, po pierwsze i nade wszystko, była boginią.
Kiedy wróciłem do pokoju, było całkiem ciemno. Achilles siedział na swoim łóżku ze wzrokiem wbitym w podłogę. Na mój widok uniósł głowę, jakby z nadzieją. Nie odezwałem się; wciąż widziałem czarne, pałające oczy Tetydy i jego pięty, kiedy jak wiatr mknął przez plażę. Wybacz, to był błąd. Na to mogłem był się wtedy zdobyć, gdyby nie ona.
Wszedłem do pokoju, usiadłem na własnym łóżku. Poruszył się w miejscu, chwytając moje spojrzenie. Nie był do niej podobny w sposób, w jaki dzieci zwykle przypominają rodziców – linią podbródka czy kształtem oczu. Miał z niej coś w ruchach, w świetlistości cery. Syn boginki. Co ja sobie wyobrażałem? Że co się stanie?
Nawet z drugiego końca pokoju czułem od niego zapach morza.
– Jutro mam ruszyć w drogę – powiedział z nutą oskarżenia
– Och… – Miałem zbyt odrętwiałe i spuchnięte usta, żeby wydobyć z siebie choć zdanie.
– Będę uczyć się u Chirona. – I dodał po chwili: – On uczył Heraklesa. I Perseusza.
Jeszcze nie, powiedział mi któregoś dnia. Ale jego matka zdecydowała inaczej.
Wstał i zdjął tunikę. Było gorąco, pełnia lata, i mieliśmy w zwyczaju spać nago. Księżyc świecił na jego tors, gładki, muskularny, z jasnobrązowymi włosami, które ciemniały poniżej pasa. Odwróciłem wzrok.
Rano, o świcie, Achilles wstał i ubrał się. Przyglądałem mu się spod przymkniętych powiek, udając, że śpię, choć w nocy nie zmrużyłem oka. Od czasu do czasu patrzył w moją stronę. W mlecznym półmroku jego skóra był lśniąco szara i gładka jak marmur. Potem z przewieszonym przez ramię workiem zatrzymał się, ostatni raz, przy drzwiach. Pamiętam go tam dobrze – w ramie kamiennej framugi, z luźno opadającymi włosami, jeszcze w porannym nieładzie. Zamknąłem oczy i przeczekałem moment. Kiedy je otworzyłem z powrotem, byłem sam.

 
Wesprzyj nas