Porywający debiut! Wzruszająca opowieść o zakazanej miłości i ogromnej tęsknocie. Dla wielbicieli serialu Czas honoru.



Jest upalne lato 1939 roku. Młody warszawiak Piotr Ochocki przyjeżdża do Bedryczan, małej wioski na Kresach, żeby poznać rodzinne strony swojej matki. Ale nie będą to zwykłe beztroskie wakacje. Znad obu granic nadciąga widmo wojny – nawet w malutkich Bedryczanach, gdzie wszyscy się znają, narasta wrogość między sąsiadami: Polakami i Ukraińcami. Piotr wie, że zapuszczanie się na ukraińską stronę wsi naraża go na wielkie niebezpieczeństwo.

A jednak to wszystko przestaje mieć znaczenie w dniu, kiedy po raz pierwszy spotyka piękną Ukrainkę Swietę. Już wie, że teraz nic nie będzie takie samo, wszelkie zakazy przestają się liczyć…
Ale co się wydarzy, kiedy rozdzieli ich wojna? Czy czas tęsknoty się skończy?

Znakomita powieść, której głównymi bohaterkami są historia, wojna i miłość. Polecam.
Anna Ficner-Ogonowska, pisarka

Czas tęsknoty to wyjątkowe połączenie historii miłosnej i wojennego dramatu, które na pewno podbije serca czytelniczek. Takiego debiutu nie było już od dawna!
Aleksandra Kamińska, redaktorka książki Czas tęsknoty

Sprawy, które nie mogą ulec zapomnieniu.
Wśród licznych książek inspirowanych faktami historycznymi z okresu II wojny światowej Czas tęsknoty jest pozycją wyjątkową. Jej autor, jako jeden z niewielu współczesnych pisarzy, opowiada o relacjach polsko-ukraińskich na Kresach w 1939 roku i mierzy się z opisem niewyobrażalnego bestialstwa dokonanego podczas rzezi wołyńskiej.
W ogniu wojny pojawia się nie tylko żar okrucieństwa, ale też wielkiej, zakazanej miłości. Dla Polaka Piotra i Ukrainki Swiety zakazy nie mają znaczenia. Gdy rozdziela ich wojna, nie zapominają o sobie nawet na chwilę. Ale tytułowa tęsknota to nie tylko tęsknota tych dwojga…

Adrian Grzegorzewski mieszka i pracuje w Londynie. Czas tęsknoty to książka, która powstała z tęsknoty za Polską, fascynacji historią i z rodzinnych opowieści.

Adrian Grzegorzewski urodził się w Żarowie, małym mieście na Dolnym Śląsku, 8 lutego 1975 roku. Jego rodzice pochodzili z Kresów i miłość do tych rejonów zaszczepili synowi. Ojciec urodził się w Wilnie, mama w Rychcicach pod Drohobyczem. Właśnie ta wioska jest pierwowzorem Bedryczan, miejscowości, w której toczy się akcja powieści Czas tęsknoty.
Autor już w dzieciństwie fascynował się literaturą i historią, a tematyka Powstania Warszawskiego stała się jego największą pasją. Jak każdy, w pewnym momencie musiał zmierzyć się z prozą życia. Przerwał studia i podjął pracę zawodową. W 2002 roku wyjechał do Wielkiej Brytanii, gdzie mieszka do dziś i pracuje jako listonosz w Royal Mail. Dwa lata temu rozpoczął pracę nad powieścią historyczną, a raczej powieścią historical fiction. Pierwotnie jego zamiarem było pokazanie sytuacji, jaka miałaby miejsce, gdyby Powstanie Warszawskie nie wybuchło. Jednak gdy zaczął pisać, szybko okazało się, że pierwotny zamysł uległ zmianie i powstała pierwsza część cyklu opisującego dzieje dwojga młodych ludzi: Polaka z Warszawy, odkrywającego swoje kresowe korzenie, i Ukrainki, córki wysokiego rangą lokalnego działacza Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów.
Adrian Grzegorzewski interesuje się też polityką, lubi literaturę spod znaku political fiction, uwielbia Tolkiena, a na jego półce można znaleźć całą gamę książek historycznych. Uwielbia muzykę. Czasem strzela. Mówi, że gdyby był młodszy, z pewnością trafiłby do wojska.

Adrian Grzegorzewski
Czas tęsknoty
Wydawnictwo Znak
Premiera: 20 marca 2014


Te wakacje miały być sentymentalną podróżą w przeszłość. Piotr Ochocki od dawna miał w planach wyjazd na południe kraju. Strony, z których pochodziła jego matka, odwiedził tylko raz, gdy miał siedem lat. Z wyjazdu pamiętał jedynie ukwieconą łąkę, nogi moczone w strumieniu i smak kradzionych u sąsiada czereśni. Gdy matka zmarła niedługo potem, ojciec nie chciał się zgodzić na wyjazd do Bedryczan. Na początku Piotr tego nie rozumiał. Jednak widząc, z jakim uczuciem pielęgnował wspomnienia o żonie, pojął, że dla ojca taki wyjazd to wysiłek uczuciowo niemożliwy. Pękłoby mu chyba serce z żalu. Piotr za całą rodzinę w Bedryczanach miał przyjaciółkę matki, panią Marię. Gdy jedynaczka, panna Judyta Kowalewska, została panią Judytą Ochocką i wyjechała z mężem do Warszawy, kontakt między przyjaciółkami nieco się rozluźnił, ale dalej pisały do siebie dość regularnie. Po śmierci dziadków Piotra Ochoccy sprzedali odziedziczone dom i gospodarkę i na dobre rozstali się z Kresami. Jednak to sam ojciec wiosną zaproponował Piotrowi, gdy ten kolejny raz próbował namówić go na wakacje na wsi, że napisze do pani Kosieckiej z prośbą o gościnę dla syna. Odpowiedni list wyruszył w kierunku Bedryczan, a odpowiedź, zawierająca magiczne słowa „zapraszam serdecznie Was obu”, przywędrowała tydzień później.
Starszy Ochocki nie zdecydował się jednak na podróż. Za to syn nie mógł się doczekać wyjazdu. Jeszcze tylko zaliczenie pierwszego roku na Uniwersytecie Warszawskim na kierunku architektura i żak Piotr dziarsko przemierzał na piechotę siedem kilometrów, dzielących stację kolejową w Drohobyczu od domu pani Marii.
Wszystko tutaj było inne niż to, co znał z wycieczek poza miasto. Niby takie same drzewa, niby podobne do mazowieckich pola złocące się łanami zbóż i niby droga jak każda inna wiodła pomiędzy nimi, a jednak Piotr miał wrażenie, że tutaj jest się jakby „bardziej”, „głębiej”.
Wciągnął haust powietrza. Przesycone zapachem ziół, rozedrgane od gorąca, upajało zmysły. Intensywniej niż w domu. Jakby malarz zamiast „mazowieckich” akwareli użył do stworzenia tego krajobrazu mocniejszych, olejnych farb. A może tylko się tak Piotrowi wydawało? Może to emocje towarzyszące przygotowaniom do wyprawy i sama podróż spowodowały, że chłonął otaczający go świat z pasją małego dziecka, które widzi rzeczy po raz pierwszy? Może to tak jak z tym chlebem, który zawsze bardziej będzie smakował głodnemu niż sytemu, choć kupiony w tej samej piekarni?
Dziś Polska, ta magiczna piekarnia, odsłaniała przed nim swą kolejną tajemnicę, wypiek pod nazwą „Kresy”. Z niewysokiego wzgórza, na którym droga skręcała lekko w prawo, roztaczał się widok na Bedryczany. Piotr przystanął na chwilę. Ściągnął plecak i popatrzył przed siebie. Chłonął każdy szczegół tego miejsca: od zieleni drzew po błękit nieba. Przypatrywał się chwilę małym postaciom pracującym w polu na obrzeżach wsi, chatom, z tej odległości niewielkim, wieży kościelnej i leżącej bliżej niego kopule cerkwi, po czym szepnął: „Mamo, wróciłem”.
– Gdzie on jest?! Mamo! Gdzie?! – Marta wpadła do domu niczym huragan.
– Uspokój się, dziewczyno – rzekła pani Maria udawanym srogim tonem, ale po chwili na widok szarpiącej ją za rękaw bluzki podekscytowanej córki, powtarzającej niczym katarynka: „Gdzie? Gdzie?”, wybuchnęła śmiechem.
– Zaraz przyjdzie na kolację, na razie rozpakowuje się w gościnnym pokoju – odpowiedziała i spojrzała na Martę podejrzliwie.
– A gdzie się włóczyłaś do tej pory, pannico? Ciemno już, a ty ganiasz gdzieś po wsi.
– Oj, mamo. – Dziewczyna zrobiła minę w stylu „nie truj, proszę”.
– Wakacje mam przecież. Nie będę siedziała w domu. Poza tym, jakie tam ciemno? Jeszcze kury łażą po podwórku – odpowiedziała.
Wbiła zęby w porwane ze stołu jabłko, obróciła się na pięcie, wybiegła z kuchni i rzuciła z pełnymi ustami: – Przyhde na kohaczie.
– Co? – Matka nie zrozumiała bełkotu, ale machnęła ręką. – Skaranie boskie z tą dziewuchą.
Uśmiechnęła się pod nosem i wróciła do przygotowywania kolacji. Kiedy nakrywała do stołu, w jadalni pojawił się Piotr. Odświeżony, w czystej koszuli wyglądał jeszcze przystojniej niż w chwili, gdy zobaczyła go wchodzącego na ganek jej domu. Wysoki ciemny blondyn o szczupłej sylwetce w niczym nie przypominał siedmiolatka, którego poznała kilkanaście lat temu. Uśmiechnęła się.
– Jest pan taki podobny do matki. Ma pan jej oczy i brwi.
– Pani Mario – chrząknął Piotr z zakłopotaniem. – Jaki tam ze mnie pan. Na pana to trzeba wygląd mieć. I pieniądze. A u mnie ani tego, ani tamtego.
– Pieniądze są, a potem ich nie ma, i tak w kółko. A na wygląd niech pan nie narzeka. – Gospodyni podała chłopakowi talerz z kiełbasą. – Bo brzucha nie ciągnie pan po ziemi ani garba też nie ma. Nie jest tak źle – żartowała dalej.
– Piotr, a nie pan, proszę – odpowiedział z udawaną powagą. – Poza tym jesteśmy prawie rodziną. W końcu moja mama była pani przyjaciółką.
– To prawda – pani Maria westchnęła smutno. – Brakuje mi jej bardzo. Zresztą zawsze mi jej brakowało. Gdy wyjeżdżała do Warszawy, powiedziałam pańskiemu… twojemu ojcu – poprawiła się z uśmiechem – że jest złodziejem, bo skradł mi najważniejszą osobę po rodzicach. Ech, płakałam za Judytką długo. Teraz też czasem płaczę…

( … )

Swieta zamknęła drzwi od cerkwi i przekręciła klucz. Przychodziła tu kilka razy w tygodniu, żeby pośpiewać w ciszy. Mogła wtedy spokojnie zebrać myśli i zapalić świeczkę babci, osobie, którą kochała najbardziej na świecie, a którą Pan Bóg zabrał zeszłego lata. Miała zamiar oddać teraz klucz jak zwykle Witalijowi, kościelnemu opiekującemu się cerkwią już od wielu lat, jednak usłyszała dobiegające zza rogu głosy. Ktoś rozmawiał w przylegającym do świątyni ogrodzie należącym do Kosieckich. Marta? Raczej na pewno. Drugiego głosu jednak nie rozpoznała. Obeszła budynek dookoła i zatrzymała się za pniem kasztanowca rosnącego na placu. Chłopak stojący za płotem i wpatrujący się w cerkiew nie zauważył jej. Marty już nie dostrzegła. Popatrzyła na nieznajomego. Musiał być od niej młodszy. Przekrzywił lekko głowę, nasłuchując czegoś. Nagle Swieta zrozumiała, że to jej śpiew był powodem, dla którego ten młokos stoi teraz przy ogrodzeniu.
Uśmiechnęła się rozbawiona, zakrywając dłonią usta.
– No, no, Polaczek ma dobry słuch – szepnęła sama do siebie.
Patrzyła na niego z ukrycia. Podobał się jej ten chłopak o całkiem ładnej jak na męską twarzy. Dość wysoki i szczupły różnił się nieco od miejscowych Lachów, jak pogardliwie nazywano tu Polaków. Ciekawe, skąd go tu przywiało? Kim jest dla Marty?
„Nie daj się zauroczyć Lachowi” – zażartowała w duchu. Zapyta o niego Annę, żonę Witalija, może ona będzie coś wiedzieć, w końcu to Polka.
Nagle na plac wszedł kościelny. Zauważył chłopaka opartego o płot i zawołał do niego:
– Co tak się opierasz, chcesz mi płot połamać?
Tamten chyba jednak nie zrozumiał, co Witalij do niego mówi. Zobaczyła tylko jeszcze, jak znika w głębi sadu po drugiej stronie.

( … )

Nie posłuchał. Wymknął się chyłkiem po obiedzie. Przez stodołę przedostał się do ogrodu. Podszedł szybkim krokiem do płotu cerkiewnego i oparł na nim dłonie. Budynek świątynny fascynował go bardzo. Nie chodziło już nawet o zainteresowanie architekturą sakralną. Pociągała go atmosfera. Przyzwyczajonemu do kościółka na ulicy Karolkowej w Warszawie Piotrowi prawosławie jawiło się niemalże jako sztuka czarnoksięska. Niezrozumiały język i śpiewy, które nieraz słyszał, przechodząc obok cerkwi św. Jana Klimaka na Woli, budowały niesamowitą aurę wyjątkowości i uduchowienia. Miał wtedy wrażenie, że doświadcza samej esencji duchowości, jakby wokół świątyni rozpylono ledwie uchwytny posmak tajemnicy. Nigdy wcześniej jednak nie miał okazji zobaczyć tego wszystkiego od środka. Pragnienie, by dotknąć tabu, było silniejsze niż rozsądek podpowiadający, aby posłuchać pani Marii i Marty. Jeszcze chwilę się wahał. Chwilę. Do momentu, aż usłyszał śpiew…
Delikatny, wysoki i swobodny głos ślizgał się po tonacjach z wielką wprawą. Piotr miał wrażenie, że słyszy raczej melodię wygrywaną na flecie niż kobiecy śpiew. Musiał ją zobaczyć. Podciągnął się na dłoniach i już po chwili stał po drugiej stronie ogrodzenia. Czuł się jak złodziej podkradający się do jabłoni w ogrodzie sąsiada. Szybkim krokiem przemierzył placyk i przylgnął do ściany świątyni, ciężko oddychając. Ostrożnym krokiem niczym zwiadowca przesunął się w kierunku drzwi. Zauważył, że są uchylone. Uśmiechnął się z zadowolenia. Nie spłoszy więc tajemniczej śpiewaczki. Wsunął się do środka. Wewnątrz panował lekki półmrok.
Światło sączyło się jedynie z maleńkich, wąskich okienek tuż przy sklepieniu. Rozejrzał się wokół i zobaczył ją.

Swieta przekręciła klucz w zamku i po chwili była już w środku. Ukłoniła się i podeszła do świecznika. Zapaliła długą cienką świecę, szepcząc cichutko modlitwę. Stanęła po prawej stronie carskich wrót, przy małym podeście dla piewczego. Nie próbowała uspokoić skołatanych myśli. Nie zawraca się przecież rzeki kijem od miotły. Poddała się emocjom, które nią targały, i zamknęła oczy. Tysiące pytań i wątpliwości biegło jej w tej chwili przez głowę. Nie potrafiła sobie z nimi poradzić. Nie chciała nawet. Nie po to tu przyszła. Pośród tego całego kołowrotu mielącego jej myśli wyłowiła tę jedną delikatną jak jedwabna nić modlitwę i chwyciła się jej.
– Hospody pomyłuj, Panie zmiłuj się nade mną. Zlituj się i pomóż, bo gubię drogę. Boże Wszechmogący, nie pozwól, bym zwątpiła. Odebrałeś mi babcię, teraz odbierasz ojca. Pozwól wierzyć, że masz w tym wszystkim swój plan…
Nawet nie zauważyła, kiedy słowa zamieniły się w melodię.
Śpiewała z zamkniętymi oczami z lekko uniesioną głową. Chusta zasłaniająca jej włosy zsunęła się lekko i niewielki kosmyk włosów wysunął się na policzek. Nie słyszała już myśli. Nie czuła nawet, że jej bijące szybko serce odnajduje właściwy rytm. Poddała się całkowicie temu spokojowi płynącemu gdzieś ze środka. Przestała odczuwać upływający czas…
Gdy wybrzmiała ostatnia nuta pieśni, Swieta spuściła głowę. Trwała jeszcze chwilę w zasłuchaniu. Nagle usłyszała za sobą szelest. Podniosła głowę i w przekonaniu, że to Witalij wszedł do cerkwi, odwróciła się. Otworzyła szeroko swoje ciemne oczy. To nie był Witalij. To był on. Nieznajomy chłopiec zza ogrodzenia.

Tylko ten, kto tego nie przeżył sam, może szydzić z romansu. Tego słodkiego aż do znudzenia, z cielęcymi spojrzeniami i niezdarnością pierwszych podchodów. Na ten jeden moment, przemieniający najtwardszego cwaniaka w pluszowego misia i najbardziej niewinne dziewczę w świadomą swojego piękna kobietę, nie ma rady. Serce natychmiast puchnie tak, że przestaje mieścić się w piersiach, a drżenia rąk nie powstydziłby się alkoholik. Takie momenty pozostawiają w człowieku bruzdy niczym górskie wąwozy, niemożliwe do uleczenia i zabliźnienia. Takie chwile pamięta się nawet na łożu śmierci, mimo otaczającego je wianuszka dzieci i wnuków. Jedynym sposobem na to, żeby złagodzić skutki tego zaklęcia, jest przejście przez wszystkie jego etapy. Od gorących dłoni, żaru pocałunków i pozbawiającego snu szczęścia, poprzez zmęczenie zwykłą codziennością, z kłótniami i urodzinami u teściów, aż do momentu, w którym odkrywa się, że każdy kolejny przeżyty ze sobą dzień jest nagrodą wyrwaną z pyska czającej się za progiem śmierci. W przeciwnym razie ten magiczny moment przerodzi się w niebezpieczną legendę. Dzieje się tak, gdyż pamięć o nim nadaje mu złudny walor nieskażonej prozą życia doskonałości, zdolny rozsadzić od środka niejeden późniejszy związek. Nie można bowiem konkurować z aniołem, który przywłaszczył sobie na wieczność serce i rozum kochanej osoby, czyniąc ją istotą zdolną jedynie do odtwarzania tego pierwotnie zaznanego uczucia. Piotr zobaczył anioła. Pięknego jak najpiękniejsza gwiazda w bezchmurną noc. Spojrzał mu w oczy, ciemne i głębokie niczym studnie, w które można wpaść, ale wyjść już z nich niepodobna. W jednej chwili zrozumiał, co oznacza zostać uderzonym przez grom z jasnego nieba. Anioł milczał i tylko wpatrywał się w niego. Wskazówki zegara stanęły, a ziemia przestała się obracać.

( … )

Lato na wsi różni się znacznie od tego spędzanego w mieście. Czas nie nabiera tu szalonej prędkości niczym pędzący Alejami Jerozolimskimi policyjny samochód. Wręcz przeciwnie. Upalne sierpniowe słońce zamieniało powietrze w gęstą galaretę, w której ciężko było oddychać, nie wspominając już o poruszaniu. Nawet krowy na łące szukały cienia, redukując swe czynności życiowe do leniwego mielenia pyskiem. Jednak powszechnie panująca w mieście opinia, że chłop śpi, a w polu samo mu rośnie, daleka była od prawdy. Od rana do nocy okoliczne pola zapełniały się żeńcami. Żniwa rozpoczęły się na dobre. Od czasu do czasu można było usłyszeć metaliczny zgrzyt, kiedy trzymana wprawną dłonią osełka przywracała kosom i sierpom ich ostrość. Bedryczany zamieniały złote łany w ściernisko dłońmi swoich mieszkańców. Na te kilkanaście dni ludzie zapominali o wzajemnej niechęci i waśniach. Nie było na nie czasu. Zmęczeni pracą mężczyźni tylko wypatrywali około południa żon taszczących z domu garnki pełne jedzenia, a wieczorem schodzili z pól na wpół żywi. Nie tylko spichlerze zapełniały się zebranym plonem. Leśna kryjówka Jegora i jego ludzi wzbogaciła swój asortyment o kolejne dwa karabiny typu Mauser. Operacja, przygotowywana w ukryciu od dawna, nabierała wreszcie kształtów. Niesnaski pomiędzy Ukraińcami a ich polskimi sąsiadami zaostrzały się coraz bardziej. Rozbudzona świadomość narodowa podsycana ideologią Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów powoli stawała się glebą, na której wyrosnąć miał niebawem owoc, niepodległe państwo ukraińskie. W ich wizjach nie było w nim miejsca dla tych, którzy nie byli rdzennymi Ukraińcami. Przygotowywana od dawna akcja miała na celu wysiedlenie albo zmuszenie do ucieczki głównie Polaków, którzy mogliby być zagrożeniem dla integralności mającego się narodzić państwa. Choć oficjalnie głównym wrogiem nadal pozostawał Związek Radziecki, to Polacy byli tak naprawdę pierwszym elementem, który miał zostać usunięty z ukraińskiej układanki. Swoje trzy grosze wtrącili również Niemcy. Hitlerowski wywiad wspomagał ukraińskich nacjonalistów w nadziei na to, że w razie wojny z Polską staną się siłą zdolną do wszczęcia antypolskiego powstania. Zredukowałoby to Wojsko Polskie na Kresach do roli strażaka gaszącego własne podwórko. Ukraińcy mieli rozbrajać polskie patrole i siać terror na tyle skuteczny, żeby ludność cywilna bała się nawet wspomagać swoich żołnierzy. Do tego potrzebna była broń. Część przerzucano ze Słowacji przez zieloną granicę. Trochę udawało się zdobyć na miejscu, choć przypadki kradzieży czy rozbrajania policjantów powodowały natychmiast ostre reakcje władz. Ograniczano więc tego typu akcje do minimum. OUN-owcy
czekali. Byli gotowi. Teraz wszystko pozostawało tylko w rękach Hitlera.

 
Wesprzyj nas