Pierwszy tom nowego bestsellerowego cyklu romansów Nory Roberts.


Iona Sheehan dorastała w obojętnej rodzinie i od zawsze pragnęło bliskości i akceptacji. Dopiero od babci ze strony matki dowiaduje się, gdzie znaleźć jedno i drugie – w kraju bujnych lasów, głębokich jezior i wiekowych legend. W Irlandii. A dokładnie w Hrabstwie Mayo, gdzie w ludziach od pokoleń płynie krew i magia jej przodków – i gdzie czeka jej przeznaczenie.

Iona przyjeżdża do Irlandii wyposażona jedynie we wskazówki babci i niewyczerpany optymizm. Niedaleko luksusowego zamku, w którym spędza pierwszy tydzień, odnajduje kuzynostwo, Brannę i Connora O’Dwyer, którzy – wszak rodzina to rodzina – zapraszają ją do swojego domu i życia.

Iona dostaje pracę w lokalnej stadninie i poznaje jej właściciela, Boyle’a McGratha. Kowboj, pirat, dziki jeździec – jest on uosobieniem jej wszystkich najskrytszych fantazji.
Iona zaczyna rozumieć, że właśnie tutaj może zbudować swój dom i żyć tak, jak chce – i bez pamięci zakochuje się w Boyle’u. Jednak w rzeczywistości nic nie jest takie, jak się wydaje. Pradawne zło od stuleci wije się wokół drzewa genealogicznego Iony i ktoś wreszcie musi położyć mu kres. Rodzina i przyjaciele ramię w ramię staną do walki, aby obietnica nadziei i miłości nie umarła…

Jeżeli chodzi o prawdziwy romans, to nikt nie pisze ich lepiej, niż Nora Roberts.
„Booklist”

Nora Roberts jest autorką ponad 200 romantycznych powieści. Pod pseudonimem J.D. Robb pisze również bestsellerowe kryminały futurystyczne. Wydrukowano ponad 400 milionów egzemplarzy jej książek. „Siły ciemności” to pierwsza część nowego bestsellerowego cyklu romansów.

Nora Roberts
Siły ciemności
Tłumaczenie: Xenia Wiśniewska
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 11 marca 2014

Rozdział pierwszy
Zima, 1263

W głębi zielonego lasu, w cieniu zamku, Sorcha prowadziła swoje dzieci przez mrok do domu. Dwoje młodszych jechało na krzepkim koniku, główka małej Teagan, która niedawno skończyła trzy lata, podskakiwała przy każdym kroku Alastara. Jest zmęczona, pomyślała Sorcha, po atrakcjach Imbolg*, ogniskach i ucztach.
* Imbolg – celtyckie święto, odbywające się 1 lutego, oznaczające oczyszczenie przez ogień i wodę, poświęcone bogini wiosny, poezji, lecznictwa i rzemiosła, Brighid.

– Uważaj na siostrę, Eamon.
Eamon miał pięć lat i jego „uważanie” ograniczyło się do szturchnięcia małej Teagan; gdy to zrobił, ponownie zajął się podpłomykiem, który jego matka upiekła rano.
– Zaraz będziemy w domu – powiedziała łagodnym głosem Sorcha, gdy Teagan zakwiliła. – Już blisko.
Zbyt długo szli przez polanę, pomyślała. I chociaż Imbolg było świętem ku czci pierwszych ruchów w łonie Matki Ziemi, zimą ciemność zapadała szybko i niespodziewanie.
Noc była zimna, świstał lodowaty wiatr, niosący śnieg i marznący deszcz. Mgła utrzymywała się przez całą zimę, skradała się i pełzła, przysłaniając słońce i księżyc. Zbyt często w tym wietrze, w tej mgle, Sorcha słyszała swoje imię – wezwanie, którego nie zamierzała słuchać. Zbyt często w tym świecie bieli i szarości widziała ciemność.
Nie chciała mieć z nią nic wspólnego.
Jej mężczyzna błagał, aby zabrała dzieci i zamieszkała u jego fine*, gdy on toczył swoje bitwy przez całą bezkresną zimę.
Przed żoną cennfine** wszystkie drzwi stanęłyby otworem, a dzięki temu, kim była, wszędzie spotkałaby się z ciepłym przyjęciem.
* Fine – wielka rodzina patriarchalna.
** Cennfine – głowa klanu.

Jednak nie chciała opuszczać swoich lasów, swojej chaty, gdyż tu było jej miejsce. Potrzebowała samotności tak jak powietrza. Sama będzie dbała o to, co do niej należało, zawsze, o swój dom i ognisko, swój dar i obowiązki. A przede wszystkim o swe najdroższe dzieci, które spłodzili razem z Daithim. Nie lękała się nocy. Nazywano ją Czarownicą z Ciemności, a jej moc była potężna.
W tamtej chwili jednak czuła się po prostu jak kobieta, która dotkliwie tęskni za swoim mężczyzną, pragnie jego ciepła, jego silnego, twardego ciała tuż obok, w zimnej, samotnej ciemności.

Co ją obchodziła wojna? Co ją obchodziły ambicje i chciwość maluczkich władców? Ona chciała tylko, żeby jej mężczyzna wrócił do domu cały i zdrowy. Kiedy wróci, będą mieli kolejne dziecko, a ona znowu poczuje w sobie życie. Wciąż nosiła żałobę po tym, które straciła pewnej okrutnej, czarnej nocy, gdy pierwszy zimowy wiatr przeszył lasy jak głuchy szloch. Jak wielu ludzi wyleczyła? Ilu ocaliła? A mimo to, kiedy wypłynął z niej strumień krwi, gdy wypłynęło z niej to kruche życie, nie uratowała go żadna magia, żadna ofiara ani żadne błagania.
Sorcha bardzo dobrze wiedziała, że leczenie innych jest łatwiejsze niż uzdrowienie siebie. A bogowie byli równie niestali jak trzpiotowata dziewczyna w maju.
– Spójrz! Spójrz! – Brannaugh, jej najstarsza, siedmioletnia córka, zatańczyła na zmrożonej ziemi. Dziewczynce towarzyszył wielki pies. – Tarnina kwitnie! To znak.
Teraz Sorcha też to dostrzegła, delikatną zapowiedź kremowobiałych kwiatów wśród czarnych, poplątanych gałęzi. Bogini płodności Brighid błogosławiła ziemię, jej, Sorchy, łono było puste – taka pierwsza, gorzka myśl przyszła jej do głowy.
Lecz potem spojrzała na swoją pierworodną, pierwszą dumę, bystrooką dziewczynkę, o zarumienionych policzkach, obracającą się na śniegu. Została pobłogosławiona, upomniała samą siebie Sorcha. I to trzykrotnie.
– To znak, mamo. – Ciemne włosy Brannaugh wirowały przy każdym obrocie, córka uniosła twarz ku gasnącemu światłu. – Nadchodzi wiosna.
– Masz rację. To dobry znak. – Podobnie jak to, że dzisiejszy dzień był tak pochmurny, iż stara wiedźma Cailleach nie mogła znaleźć drewna na opał*.
* Irlandzka legenda głosi, że 1 lutego wiedźma Cailleach zbiera drewno na resztę zimy. Jeśli chce, aby zima trwała jeszcze długo, sprawia, że ten dzień jest ciepły i jasny, aby zdążyła nazbierać jak najwięcej opału.

Wiosna przyjdzie wcześnie, tak mówiła legenda. Tarnina uginała się od pąków zwiastujących mnóstwo białych kwiatów. Sorcha widziała nadzieję w oczach swoich dzieci, tę samą, co w oczach innych, zgromadzonych wokół ognisk, tę, którą słyszała w ich głosach. I której szukała w sobie. Ale znajdowała tylko strach. On znów przyjdzie dziś w nocy – już go wyczuwała. Będzie krążył, czekał, kusił. Ale Sorcha zamknie się w swojej chacie, zarygluje drzwi i rozłoży amulety, by chroniły dzieci. By ją także chroniły.
Cmoknęła na konia, by przyspieszył kroku, gwizdnęła na psa.
– Chodź, Brannaugh, twoja siostra już prawie śpi.
– Wiosną tata wróci do domu.
Choć nadal było jej ciężko na sercu, Sorcha uśmiechnęła się i wzięła córkę za rękę.
– To prawda, wróci przed Beltane** i wydamy wielką ucztę.
** Beltane – celtyckie święto rozpoczynające lato, przypadające w nocy z 30 kwietnia na 1 maja, podczas którego gaszono stare ogniska i rozpalano nowe.

– Mogę go dziś z tobą zobaczyć? W ogniu?
– Mamy jeszcze dużo pracy. Przed snem trzeba oporządzić zwierzęta.
– Tylko na chwilę? – Brannaugh uniosła twarz i spojrzała błagalnie na matkę oczami szarymi jak dym. – Popatrzę na niego tylko przez chwilę, żebym potem mogła śnić, że wrócił do domu.
Tak jak ja sama, pomyślała Sorcha i teraz jej uśmiech pochodził z głębi serca.
– Ale tylko na chwilę, córko, jak już wszystko będzie zrobione.
– A ty weźmiesz swoje lekarstwo.
Sorcha uniosła brwi.
– Doprawdy? Czy wyglądam, jakbym go potrzebowała?
– Wciąż jesteś blada, mamo. – Brannaugh ściszyła głos.
– Tylko odrobinę zmęczona, a ty nie masz się czym martwić. Eamon, trzymaj siostrę! Alastar już czuje zapach domu i Teagan zaraz spadnie.
– Ona jeździ lepiej niż Eamon i ja.
– To prawda, koń jest jej talizmanem, ale mała prawie śpi na jego grzbiecie.
Ścieżka skręciła, końskie kopyta zadźwięczały na zamarzniętej ziemi, gdy Alastar potruchtał do szopy obok chaty.
– Eamon, zadbaj, żeby Alastar dostał dzisiaj dodatkową porcję owsa. Ty się najadłeś, prawda? – dodała, kiedy chłopiec zaczął mamrotać.

Uśmiechnął się do niej szeroko, śliczny niczym letni poranek i chociaż potrafił zeskoczyć z konia zwinnie jak królik, wyciągnął ramiona do matki. Zawsze uwielbiał pieszczoty, pomyślała Sorcha, tuląc chłopca i stawiając na ziemi.
Nie musiała mówić Brannaugh, by wzięła się do swoich zajęć. Dziewczynka prowadziła dom niemal równie sprawnie jak jej matka. Sorcha wzięła Teagan na ręce i mrucząc uspokajająco, zaniosła córeczkę do chaty.
– Pora śnić piękne sny, moja ukochana.
– Jestem konikiem i galopuję przez cały dzień.
– Och tak, najpiękniejszym z koników, i najszybszym.
Wygasłe po wielu godzinach palenisko nie mogło odgonić chłodu. Niosąc dziecko do łóżka, Sorcha wyciągnęła dłoń w stronę ognia. Płomienie skoczyły w górę, rozjarzyły w popiołach.
Otuliła Teagan do snu, wygładziła jej włosy – jasne niczym promienie słońca, jak u jej ojca – i odczekała, aż dziewczynka zamknie oczy – głębokie i ciemne, jak jej samej.
– Miej tylko słodkie sny – szepnęła, dotykając talizmanu, który powiesiła nad łóżkami dzieci. – Przejdź cała i zdrowa przez noc. To, kim jesteś, i wszystko, co widzisz, niech cię przeprowadzi przez ciemność ku światłu.

Pocałowała miękki policzek córeczki i prostując się, syknęła, czując ukłucie w brzuchu. Ból pojawiał się i znikał, ale przybierał na sile przy ciągnącej się bez końca zimie. Dlatego posłucha rady córki i przygotuje napar.
– Brighid, w dniu twojego święta pomóż mi ozdrowieć. Mam trójkę dzieci, które mnie potrzebują. Nie mogę pozostawić ich samych.
Zostawiła śpiącą Teagan i poszła pomóc pozostałej dwójce w domowych obowiązkach.
Gdy zapadła noc, zbyt szybko, zbyt wcześnie, zamknęła starannie drzwi i powtórzyła wieczorny rytuał z Eamonem.
– Nie jestem śpiący, ani trochę – protestował, a oczy same mu się zamykały.
– Och, właśnie widzę, jesteś zupełnie rześki i pełen wigoru. Czy dziś w nocy znowu będziesz fruwał, skrzacie?
– Tak, będę, wysoko na niebie. A jutro nauczysz mnie więcej? Będę mógł rano zabrać Roibearda na dwór?
– Nauczę cię i będziesz mógł. Sokół jest twój, musisz o niego dbać i dobrze go poznać. A teraz odpoczywaj.
– Potargała jego brązowe włosy, pocałowała powieki, gdy zamknął oczy – bezkreśnie błękitne jak jego ojca.

Kiedy zeszła ze stryszku, Brannaugh siedziała przy ogniu razem ze swoim psem. Jaśniała zdrowiem, pomyślała Sorcha – dzięki, bogini – i mocą, nad którą jeszcze w pełni nie panowała ani której nie pojmowała. Ma na to czas, powtarzała sobie w duchu Sorcha, ma czas.
– Przygotowałam napar – powiedziała Brannaugh. – Tak jak mnie uczyłaś. Poczujesz się lepiej, kiedy go wypijesz.
– Teraz ty się mną opiekujesz, mo chroi? – Sorcha z uśmiechem wzięła kubek, powąchała, skinęła głową.
– Masz do tego talent, bez wątpienia. Moc uzdrawiania to wielki dar. Dzięki niemu będziesz mile widziana tutaj i wszędzie tam, dokąd pójdziesz.
– Nie chcę nigdzie iść. Chcę być tutaj z tobą i tatą, z Eamonem i Teagan, na zawsze.
– Pewnego dnia możesz chcieć wyjrzeć poza nasz las. Pojawi się mężczyzna.
Brannaugh prychnęła.
– Nie chcę mężczyzny. Co ja bym z nim robiła?
– No cóż, to opowieść na inny dzień. – Usiadła z córką przy ogniu, otuliła je obie szerokim szalem i wypiła napar. A kiedy Brannaugh dotknęła jej dłoni, obróciła rękę i splotły palce.
– No dobrze, ale tylko na chwilę. Pora spać.
– Mogę ja to zrobić? Przywołać wizję?
– Zobaczymy, co potrafisz. Spróbuj. Ujrzyj go, Brannaugh, mężczyznę, od którego pochodzisz. To miłość go przywoła.
Sorcha patrzyła, jak dym zawirował, płomienie podskoczyły i przygasły. Całkiem dobrze, pomyślała zdumiona. Córka tak szybko się uczy. Obraz powoli formował się w głębinach i dolinach płomieni. Ogień w ogniu. Cienie, ruch i, przez chwilę, pomruk głosów dolatujących z tak daleka. Sorcha widziała skupienie na twarzy córki i lśniące krople potu na jej czole. Zbyt duży wysiłek dla tak młodej dziewczyny, uznała.
– Poczekaj – powiedziała cicho. – Zrobimy to razem.
Zebrała całą swą moc, połączyła z siłą Brannaugh. Trzask, wir dymu, taniec iskier. I cisza. I oto był tam, mężczyzna, za którym obie tak bardzo tęskniły. Siedział przy innym ogniu, w kręgu z kamieni. Jasny warkocz opadał na jego szerokie ramiona, okryte peleryną. Dealg oznaczający rangę lśnił w świetle płomieni. Zobaczyła broszę, którą dla niego wykuła z ognia i magii – pies, koń, sokół.
– Wygląda na zmęczonego – zauważyła Brannaugh i wsparła głowę na ramieniu matki. – Ale jest taki przystojny. Najprzystojniejszy z mężczyzn.
– To prawda. Przystojny, silny i odważny. – I och, tak bardzo za nim tęskniła.
– Możesz zobaczyć, kiedy wróci do domu?
– Nie wszystko można ujrzeć. Może dostanę znak, jak będzie bliżej. Jednak dziś wieczorem widzimy, że jest bezpieczny i w dobrym zdrowiu, i to musi wystarczyć.
– On myśli o tobie. – Brannaugh spojrzała jej w twarz.
– Czuję to. Czy on czuje, że o nim myślimy?
– On nie ma daru, jednak ma serce, miłość. Więc być może tak. A teraz do łóżka. Niedługo przyjdę.
– Tarnina kwitnie, a stara jędza nie widziała dziś słońca. On wkrótce wróci. – Brannaugh pocałowała matkę i wstała. Pies podreptał za nią do drabiny. Sorcha została sama i patrzyła na swoją miłość w ogniu. Zaczęła szlochać. Usłyszała to, gdy ocierała łzy. Nawoływanie.
On ją pocieszy, ogrzeje – takimi kłamstwami ją kusił. Da jej wszystko, czego mogłaby zapragnąć, i jeszcze więcej. Tylko musi mu się oddać.
– Nigdy nie będę twoja.
Będziesz. Jesteś. Chodź i poznaj wszystkie rozkosze, całą chwałę. Całą moc.
– Nigdy nie dostaniesz ani mnie, ani tego, co mam w sobie.
Obraz w ogniu zmienił się i w płomieniach pojawił się on. Cabhan. Czarnoksiężnik, którego moc i zamiary były mroczniejsze niż zimowa noc. Który pragnął Sorchy – jej ciała, duszy i magii.
Pragnął jej, Sorcha czuła jego pożądanie niczym spocone dłonie na skórze. Jednak, co gorsze, o wiele gorsze, on pożądał jej daru. Jego chciwość unosiła się ciężko w powietrzu. Uśmiechał się w płomieniach, taki przystojny, tak okrutny.
Będę cię miał, Sorcho z Ciemności. Ciebie i wszystko to, czym jesteś. Zostaliśmy sobie przeznaczeni. Jesteśmy tacy sami.

Nie, pomyślała, nie jesteśmy tacy sami, różnimy się jak dzień i noc, jak światło i ciemność, które łączą się jedynie w cieniu.
Jesteś taka samotna i zmęczona. Twój mężczyzna pozostawił cię w zimnym łożu. Przyjdź, ogrzej się przy mnie, poczuj żar. Rozpal ten żar ze mną. Razem zapanujemy nad całym światem.
Sorcha zaczęła tracić odwagę, kłucie w brzuchu przechodziło w ból.
Dlatego wstała, pozwoliła, by ciepły wiatr rozwiał jej włosy, by wypełniła ją moc, dopóki cała nią nie zajaśniała. I ujrzała, nawet w płomieniach, pożądanie i chciwość na twarzy Cabhana. Wiedziała, że tego właśnie pragnął, chwały, która płynęła w jej krwi. I właśnie tego nigdy nie dostanie.
– Poznaj mój umysł i poczuj mą moc, w każdą godzinę, w dzień i w noc. Dajesz mi ciemne swe pragnienia, przyjdź do mnie z dymu i z płomienia. Zdradzę me dzieci, mężczyznę, krew, zawładnę światem, gdy przyjmę twój zew. Moją odpowiedź niesie ci wiatr i fale, powstań, panno, matko, staruszko w trójjedynej chwale. I ja powstanę, więc niech tak się stanie.
Rozpostarła ramiona i uwolniła swą wściekłość, którą zwinęła w kłąb, i cisnęła w sam środek jego serca. Poczuła czystą, dziką rozkosz, gdy usłyszała jego krzyk wściekłości i bólu, gdy zobaczyła tę wściekłość i ból na jego twarzy.
A potem ogień znów był tylko ogniem, pełgającymi płomieniami, niosącymi ciepło w zimną noc. Jej chata była tylko chatą, cichą, pogrążoną w półmroku, a ona jedynie samotną kobietą, czuwającą nad śpiącymi dziećmi.

Sorcha opadła na ławę i otoczyła ramionami pulsujący bólem brzuch. Cabhan zniknął, na razie. Jednak jej lęk pozostał: strach przed napastnikiem, a także obawa, że jeżeli żaden napar ani modlitwa nie uleczą jej ciała, jej dzieci zostaną same. Bezbronne.
Obudziła się; najmłodsza córka leżała obok wtulona w nią tak mocno, że nie chciała jej puścić, nawet gdy Sorcha zaczęła wstawać, by rozpocząć dzień.
– Mamo, mamo, zostań.
– No już, mój promyczku, mam dużo pracy. A ty powinnaś spać we własnym łóżku.
– Przyszedł tamten zły pan. Zabił moje kucyki.
Panika ścisnęła Sorchę za serce. Cabhan dotknął jej dzieci – ich ciał, umysłów, dusz. Poczuła niewypowiedziany strach i niewypowiedzianą wściekłość.
– To tylko sen, maleńka. – Przytuliła Teagan mocno, ukołysała, uspokoiła. – Tylko sen.
Jednak sny miały moc i niosły ryzyko.
– Moje kucyki krzyczały, a ja nie mogłam ich uratować. Ten zły pan je podpalił, a one krzyczały. Alastar przyszedł i go przewrócił. Odjechałam na Alastarze, ale nie mogłam ocalić kucyków. Boję się złego pana ze snu.
– On cię nie skrzywdzi. Nigdy nie pozwolę mu cię skrzywdzić. Może zrobić krzywdę tylko kucykom ze snu. – Sorcha zacisnęła mocno powieki i ucałowała jasne, potargane włosy Teagan, jej policzki. – Wyśnimy ich więcej. Zielone i niebieskie.
– Zielone kucyki!
– O tak, zielone jak wzgórza. – Tuląc małą, Sorcha uniosła dłoń, zakreśliła palcem koło i kręciła nim długo, aż kucyki – niebieskie, zielone, czerwone i żółte – zaczęły tańczyć nad ich głowami. Wsłuchana w śmiech najmłodszej córki opanowała strach i gniew, przygniotła je determinacją. Cabhan nigdy nie skrzywdzi jej dzieci. Prędzej ujrzy go martwego i siebie razem z nim, niż na to pozwoli.
– Teraz wszystkie kucyki idą na owies. A ty idziesz ze mną, też zjemy śniadanie.
– Będzie miód?
– Będzie. – Dziecięcy apetyt na smakołyk wywołał uśmiech na twarzy Sorchy. – Będzie miód dla grzecznych dziewczynek.
– Ja jestem grzeczna!
– Jesteś moim najsłodszym i najczystszym serduszkiem.
Sorcha wzięła Teagan na ręce, a mała przytuliła się do niej mocno i szepnęła do ucha:
– Zły pan powiedział, że zabierze mnie pierwszą, bo jestem najmłodsza i słaba.
– Nigdy cię nie zabierze, przysięgam na swoje życie. – Odsunęła Teagan od siebie, żeby córeczka mogła zobaczyć prawdę w jej oczach. – Przysięgam ci. I, moja najdroższa, nie jesteś słaba i nigdy nie będziesz.

W kuchni dołożyła drew do ognia, polała chleb miodem, przygotowała gorący napój i owsiankę. Wszyscy będą potrzebowali siły na to, co czeka ich tego dnia. Co muszą zrobić. Jej synek zszedł ze strychu, włosy miał potargane od snu. Potarł oczy i powąchał powietrze jak ogar.
– Walczyłem ze złym czarnoksiężnikiem. Nie uciekłem.
Serce Sorchy załomotało gwałtownie.
– Śniłeś. Opowiedz mi o tym.
– Byłem na zakręcie rzeki, gdzie trzymamy łódź, a on tam przyszedł i wiedziałem, że to czarnoksiężnik, od czarnej mocy, bo miał czarne serce.
– Serce.
– Widziałem jego serce, chociaż uśmiechał się do mnie, jakby był moim przyjacielem, i częstował mnie miodowym ciastkiem. „Weź, chłopcze – powiedział – mam dla ciebie pyszne łakocie”. Ale w środku ciastko było pełne robaków i czarnej krwi. Wiedziałem, że jest zatrute.
– Widziałeś we śnie jego serce i to, co było w środku ciastka?
– Widziałem, przysięgam.
– Wierzę ci. – A zatem jej mały mężczyzna miał większy dar, niż przypuszczała.
– Powiedziałem do niego: „Sam sobie zjedz to ciastko, bo trzymasz w ręku śmierć”. Ale rzucił je na bok i wtedy wypełzły z niego robaki i spaliły się na popiół. On chciał utopić mnie w rzece, ale zacząłem rzucać w niego kamieniami. A potem przyleciał Roibeard.
– Czy we śnie wzywałeś sokoła?
– Chciałem, żeby tam był, a on przyfrunął i wystawił szpony. Zły czarnoksiężnik zniknął jak dym na wietrze. A ja się obudziłem we własnym łóżku.
Sorcha przyciągnęła syna do siebie, pogłaskała go po włosach. Okazała Cabhanowi wściekłość, a on zaczął nękać jej dzieci.
– Jesteś odważny i lojalny, Eamonie. A teraz posil się. Musimy się zająć obrządkiem.

Sorcha podeszła do Brannaugh, która stała przy drabinie.
– Ty także go widziałaś.
– Przyszedł do mnie we śnie. Powiedział, że uczyni mnie swoją oblubienicą. On… próbował mnie dotknąć. Tu. – Na samo wspomnienie zbladła i przykryła piersi dłońmi. – I tu. – Wskazała między nogi.
Roztrzęsiona Brannaugh przycisnęła twarz do ramienia matki, która ją objęła.
– Oparzyłam go. Nie wiem jak, ale sprawiłam, że jego palce stanęły w ogniu. Przeklął mnie, zacisnął pięści. A wtedy Kathel wskoczył na łóżko, warczał, kłapał zębami. I ten mężczyzna zniknął. Ale próbował mnie dotknąć i powiedział, że uczyni mnie swoją panną młodą, ale…
Wściekłość Sorchy wyparła strach.
– Nigdy tego nie zrobi. Ja ci to przysięgam. Nigdy cię nie dotknie. A teraz siadaj i jedz. Mamy dużo pracy.
Po śniadaniu wysłała dzieci, żeby nakarmiły i napoiły zwierzęta, posprzątały zagrody, wydoiły tłustą krowę. Sama zaś zaczęła się przygotowywać. Zebrała narzędzia: misę, dzwonki, świece, święty nóż i kociołek. Wybrała zioła, które sama wyhodowała i ususzyła. I wzięła trzy miedziane bransolety, kupione jej przez Daithiego dawno temu na letnim jarmarku.
Wyszła na zewnątrz, zaczerpnęła powietrza, uniosła ramiona, by wzbudzić wiatr. I zawołała sokoła. Przyfrunął z krzykiem, który poniósł się echem nad drzewami i odległymi wzgórzami, aż słudzy w zamku unieśli wzrok do nieba. Na szeroko rozpostartych skrzydłach zabłysnął promień słońca. Sorcha uniosła rękę, a ptak zacisnął groźne szpony na skórzanej rękawicy.

 
Wesprzyj nas