Opowieść Lutza przyspiesza puls jak przejażdżka na diabelskim młynie.


Miasto, które nigdy nie śpi, stało się miastem, któremu nie pozwala zasnąć lęk przed koszmarem. Seryjny morderca zwany Nocnym Łowcą wciąż pozostaje nieuchwytny. Pojawia się niespodziewanie. Wkracza w życie nieprzeczuwających niebezpieczeństwa ofiar i cierpliwie czeka na odpowiedni moment.

Pojedynek z seryjnym mordercą nie jest dla detektywa Franka Quinna tylko kolejną sprawą do rozwiązania. Schwytanie Nocnego Łowcy to dla niego ostatnia szansa, by odbudować życie, które legło w gruzach wskutek misternie skonstruowanej intrygi. Tym razem Quinn będzie walczył przede wszystkim o samego siebie.

Odkrycie tajemnicy drzemiącej w mrocznej przeszłości szaleńca to jedyny sposób, by położyć kres krwawej krucjacie. Quinn musi się spieszyć. Liczba ofiar rośnie. Każda z twarzy, które widzi na ulicach miasta, może być twarzą mordercy… albo kolejnej ofiary.

Lutz wie, jak wzbudzić w czytelniku dreszcz.
Harlan Coben

Opowieść Lutza przyspiesza puls jak przejażdżka na diabelskim młynie.
Jeffery Deaver

John Lutz – autor prawie pięćdziesięciu powieści kryminalnych, wielokrotny laureat nagród Edgar i Shamus, w tym Shamus Lifetime Achievement Award, przyznawanej za całokształt osiągnięć, były prezes Mystery Writers of America i Private Eye Writers of America. W Polsce ukazały się dotychczas dwie powieści autora: „Seryjny” i „Puls”.

John Lutz
Mrok
Tłumaczenie: Bartosz Kurowski
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 13 marca 2014

1

Jan Elzner drgnęła zaalarmowana, gdy coś wyrwało ją ze snu. Coś… dźwięk z kuchni wdarł się w miłe sny, których już nie pamiętała. Wyciągnęła ramię, żeby potrząsnąć mężem Martinem, ale jej ręka natrafiła jedynie na gładką pościel i chłodną poduszkę. Może obudził się przed nią i poszedł sprawdzić, co to za dźwięk?
Jan uśmiechnęła się, z powrotem odpływając w płytki sen, pewna, że jej mąż wróci do łóżka i że znów wszystko będzie dobrze. Dźwięk pewnie był jakimś głupstwem – ot, zamrażarka pracująca w swoim zwykłym rytmie albo przedmiot, który stał tak niepewnie, że w końcu spadł z jednej z szafek. Martin sobie z tym poradzi, tak jak radził sobie prawie ze wszystkim. Był mężczyzną, który…
Głos. Niewyraźny, ale to na pewno mówił Martin.
Z kim mógł rozmawiać o – raz jeszcze zerknęła na radiobudzik przy łóżku – trzeciej nad ranem? Głos umilkł.
Jan szerzej otworzyła oczy, leżąc bez ruchu w ciemnościach. Odległe brzmienia na pół rozbudzonego Manhattanu sączyły się przez okno sypialni. Czyjeś słabe, dalekie zawołanie, syrena jak polujący gdzieś w oddali wilk, szmer gardłowo warczącego pod oknem ruchu ulicznego. Odgłosy nocy. Przewróciła się na plecy, słuchając, nasłuchując… Z lękiem. Choć nie powinna się lękać. Nie boję się! Nie ma czego się bać!
Ale wiedziała, że to nieprawda.
Martin nigdy nie mówił do siebie. Nie wyobraziłaby sobie czegoś takiego. Coś brzęknęło, odbiło się, choć słabo, i potoczyło po płytkach kuchennej podłogi.
Obróciła się i usiadła na skraju łóżka, z sercem gwałtownie bijącym na alarm. Przypomniała sobie słowa, które wiele lat temu usłyszała od babci: „Serce wie wcześniej niż głowa. Zawsze wie pierwsze”. Za drzwiami sypialni widziała padający z kuchni prostokąt światła, kładący się ukośnie na podłodze korytarza. Zamigotał, gdy przemknął przez niego cień. Co też Martin może tam robić?

Podniosła się, jedną nogę stawiając na plecionym dywaniku, który leżał przy łóżku, a drugą na chłodnym parkiecie z twardego drewna. Do zamieszkania w apartamencie na Upper West Side zachęciły ją i Martina między innymi te wypolerowane dębowe parkiety. W jakiś sposób wiedzieli, że mogą być tu szczęśliwi. I byliśmy szczęśliwi. Jesteśmy szczęśliwi! Co takiego wie jej serce, że jeszcze nie dostrzegła tego głowa?
Strach działał jak narkotyk, a jednak pchał ją poprzez grozę w kierunku światła na drugim końcu korytarza. Musiała sprawdzić, musiała się dowiedzieć, co tak ją przeraziło. Szła na sztywnych nogach, w jedwabnej nocnej koszuli, a jej pobladłe palce zaciskały się wokół kciuków. Jedyne, co teraz słyszała, to ciche tup-tup! własnych nagich stóp uderzających o podłogę, niosących ją w kierunku światła i straszliwej wiedzy, której musiała stawić czoła.
Skręciła za róg i stanęła w drzwiach do kuchni. Jej oddech zatrzymał się, gdy objęła wszystko wzrokiem: oświetloną jasno kuchnię, Martina zwiniętego na podłodze w dziwnie czarnej plamie, reklamówkę i zakupy rozsypane na błyszczącym, szarym blacie stołu. Przy prawym ramieniu Martina leżała puszka tuńczyka. To ją słyszałam, jak upadła! Musiała stoczyć się ze stołu.
Słyszała siebie, mamroczącą imię Martina, gdy dawała krok w jego stronę. Nie zdziwiła się – naprawdę prawie wcale – gdy zza kuchennej wyspy wyłoniła się ciemna sylwetka i ruszyła w jej kierunku. Było to raczej potwierdzenie tego, co zdążył podpowiedzieć jej strach. Coś w prawej ręce. Pistolet? Nie. Tak! Pistolet, do którego coś było przytwierdzone. Pistolet z tłumikiem.
– Proszę! – Zasłoniła twarz dłonią. – Proszę! – Nie mnie! Nie mnie! Jeszcze nie teraz!
Ledwie usłyszała pyk! pistoletu, gdy kula przedarła się przez tkankę i kość, spomiędzy piersi pomknęła ku sercu – ołowiany pocisk burzący i rozdzierający jej świat, jej życie, kładący kres jej przeszłości, przyszłości, wszystkiemu.

Żyła jeszcze, leżąc na podłodze, z dala od bólu, chociaż nie od strachu, gdy uzbrojony mężczyzna na sekundę pochylił się nad Martinem, a potem ostrożnie przeszedł nad nią, uważając, żeby nie powalać butów krwią, i dalej zmierzał w kierunku drzwi. Przez chwilę widziała wyraz twarzy potwora, który zabrał jej wszystko, co miała i czym była. To on! Był taki spokojny, uśmiechał się z zadowoleniem, jak zwykły robotnik, który zakończył rutynową, ale konieczną pracę. Zerknął na nią z nikłym zainteresowaniem, po czym najwyraźniej uznał, że jest martwa. Nie pomylił się. Pospieszył się tylko o kilka sekund.

2

Błysk!
Fedderman zamrugał, gdy zrobiono jeszcze jedno zdjęcie i gdy mechanizm przesuwający kliszę w aparacie zabrzęczał jak miniaturowy mikser. Technicy kryminalistyczni kręcili się po całym mieszkaniu, robiąc zdjęcia, spryskując powierzchnie luminolem, odkurzając, skubiąc pęsetami. Elznerom intruzi najwyraźniej nie przeszkadzali. Tak jak jatka w kuchni. Nie przeszkadzało im nawet to, co im zrobiono. Tak już mieli ci, których spotkała nagła śmierć. Osaczany przez wszystkie potworności, jakie widział, pracując w nowojorskiej policji, Fedderman często myślał, że było to dla nich jedynym miłosierdziem.
– Kończysz już z tą dwójką? – Jego partnerka Pearl zadała to pytanie lekarzowi medycyny sądowej, zadufanemu i aż przesadnie zadbanemu człowieczkowi nazwiskiem Nift, który – gdyby jego życie potoczyło się inaczej – mógł zrobić karierę w filmie, grając Napoleona. Miotał się nad ciałami już dobrych piętnaście minut, dzieląc się z Pearl i Feddermanem pierwszymi spostrzeżeniami.
– Pewnie. Możecie sobie trochę z nimi pofiglować. Nie zapomnijcie tylko zapiąć rozporków, gdy skończycie.
Odrażający Napoleon.
Fedderman patrzył na Pearl, która, być może specjalnie, mocno nadepnęła Niftowi na stopę, gdy szła w kierunku ciała Martina Elznera. Jej sprawiające wrażenie wygodnych czarne buty na wysokich obcasach (żeby wydawała się wyższa nad swoje metr sześćdziesiąt) potrafiły być niebezpieczne.

Nift skrzywił się i szarpnął w tył, niemal posyłając przy tym kopniakiem w dal puszkę tuńczyka.
– Tylko w krew nie wdepnij – ostrzegła go Pearl. Po czym kompletnie przestała zwracać na niego uwagę. Pochyliła się i delikatnie podważyła półautomatyczny pistolet marki Walther, wokół którego zaciskały się martwe palce Elznera, a potem wsuniętym w lufę ołówkiem przeniosła go do plastikowej torebki na dowody rzeczowe.
Nift łypnął na nią i ruszył ku drzwiom, zabierając swoje chore poczucie humoru i nie oglądając się za siebie. Fedderman wiedział jedno o detektyw Pearl Kasner: na pewno nie pozwalała, żeby ktokolwiek sobie z nią pogrywał. Nawet Napoleon. Właśnie ta cecha charakteru pakowała ją często w kłopoty i skierowała jej karierę na boczny tor. I dlatego Fedderman ją lubił, choć podejrzewał, że niedługo przestanie być jego partnerką. Za rok o tej porze będzie prawdopodobnie prowadziła taksówkę lub namawiała klientów do zakupu perfum w którymś z marketów Macy’s.

Fedderman pomyślał, że była niezłą laską ze świetnymi cyckami i kształtnym tyłkiem i że gdyby była wyższa, mogłaby zostać aktorką lub modelką. Uważne ciemne oczy, czarne włosy, zadarty nosek, charakterystyczny urok. Fedderman dumał niekiedy, że gdyby był młodszy, nieżonaty, gdyby nie zdarzały mu się sporadyczne problemy ze wzwodem, gdyby nie miał nieświeżego oddechu, chronicznie buntującego się żołądka, trzydziestu kilogramów nadwagi i powiększającej się łysiny, mógłby do niej wystartować.
Pearl podała jednemu z techników plastikową torebkę z pistoletem, zerkając przy tym na Feddermana, jakby wiedziała, o czym myślał.
Wie. Byli partnerami, i to na miesiące przed tym, zanim zaczęły się kłopoty Pearl. Żadne nie mogło liczyć na taryfę ulgową i oboje dobrze o tym wiedzieli. Tak to działało. Gdyby zmęczyli się swoim towarzystwem, znaczyłoby, że mieli, kurwa, pecha. Zupełnie jak tych dwoje na kuchennej podłodze. Wydział Zabójstw dostał wezwanie po tym, jak mundurowi z wozu patrolowego zjawili się na miejscu zbrodni, zawiadomieni przez sąsiada zza ściany, który zauważył na tapecie w swojej kuchni coś, co wyglądało na otwór po kuli.

Kiedy dozorca ich wpuścił, okazało się, że otwór rzeczywiście wybiła kula. Przeszła przez Jan Elzner, a potem przez ścianę oddzielającą mieszkanie Elznerów od sąsiedniego lokalu. Mundurowi przestali się tam kręcić i zabezpieczyli miejsce zdarzenia. Pearl i Fedderman przesłuchali lokatorów mieszkających z lewej, z prawej, pod i nad Elznerami. Nikt nie pamiętał, żeby słyszał coś przypominającego wystrzał z broni palnej, ale zdaniem Nifta strzały padły gdzieś między drugą a czwartą nad ranem, kiedy sen jest najgłębszy. Albo powinien taki być. Fedderman wiedział, że gdy ludzie budzili się o tej porze, z niejasnych powodów działy się niekiedy potworne rzeczy.
Przypatrzył się jatce, czując, jak – nawet po tylu latach, po wszystkim, co widział – zawartość żołądka podchodzi mu do gardła. Spojrzał na stół kuchenny.
– Co sądzisz o tych zakupach? Wygląda na to, że któreś z Elznerów, a może nawet oboje, właśnie wróciło ze sklepu i je wypakowywało.
Ciemne oczy Pearl posłały mu ponure spojrzenie.
– O trzeciej nad ranem? Jedno w piżamie, drugie w nocnej koszuli?
– Wiem, że nie brzmi to najsensowniej, ale zakupy mogli zrobić wcześniej, tylko zapomnieli je wypakować. A jak sobie przypomnieli, wstali, żeby to zrobić, i pokłócili się. Małżonek wyciągnął gnata, załatwił żonkę, a potem siebie. W prawdziwym świecie to się zdarza.
– Chodzi ci o świat, w którym żyjemy?
Fedderman nie miał ochoty wdawać się w dysputę, która skręcała w kierunku cokolwiek filozoficznym.
– To co powiemy kapitanowi Eganowi? Morderstwo z samobójstwem?
– Najchętniej nic bym chujowi nie mówiła.
– Pearl!
– Dobrze, dobrze… To rzeczywiście wygląda na morderstwo i samobójstwo, więc pewnie nim było. Eksplodowało tłumione napięcie, skutek życia w wielkim mieście i tak zwanego małżeńskiego szczęścia.

Fedderman odetchnął. Nie zamierzała bóść systemu i powodować problemów. I bez tego miał ich pod dostatkiem.
– Ale coś mi się tu nie domyka.
– Zawsze coś się nie domyka – odparł Fedderman – ale musimy polegać na dowodach. Dwa trupy. A to, co małżonek trzymał w ręce, bez wątpienia było bronią. Wokół dziury w głowie widać oparzenia od prochu. Najwyraźniej zastrzelił żonę, zorientował się, jakie kurewstwo zrobił, i palnął sobie w łeb. Honorowo. Morderstwo i samobójstwo. Wyjaśnianie przestępstw to robota jak przy taśmie montażowej, bo zaraz pojawia się nowe, któremu trzeba poświęcić uwagę. Odhaczamy problem i bierzemy się za następny, który nadjeżdża.
– Choć sami stoimy w miejscu.
Fedderman wiedział, co miała na myśli. Nawet jeśli udałoby jej się zachować pracę w nowojorskiej policji, nie miała szans, żeby awansować. Awanse nie były dla Pearl. Zdawała sobie sprawę ze swojej sytuacji, tak jak wszyscy inni, po tym, co zrobiła kapitanowi Eganowi.
Pearl i Egan.
Myśląc o nich, Fedderman czasami łapał się na tym, że ma uśmiech na twarzy.

 
Wesprzyj nas