Drugi tom nowej sagi o rodzinie Casteel. Po mistrzowsku opowiedziana współczesna baśń z zaskakującymi zwrotami fabuły.


Siedemnastoletnia Heaven Leigh Casteel otwiera kolejny rozdział swego życia, przenosząc się do babci Gillian i jej znacznie młodszego męża, Tony’ego Tattertona. Tony, właściciel zabawkowego imperium Tatterton Toys, jest człowiekiem zamożnym i powszechnie szanowanym.

Dla Heaven, obciążonej traumą dzieciństwa spędzonego w nędzy i upodleniu pośród dzikich wzgórz Zachodniej Wirginii, a potem koszmaru, jakiego doświadczyła w przybranej rodzinie, nowe miejsce wydaje się rajem. A jednak Farthingale Manor, pełna przepychu posiadłość, w której wreszcie może żyć w dostatku, wkrótce narzuca dziewczynie swój ponury, gotycki klimat.

Pewnego dnia Heaven, błądząc w zielonym labiryncie wielkiego ogrodu, natyka się na maleńki domek, jakby żywcem wyjęty z bajek. I jak w bajce, spotyka tam swoją nową miłość – Troya, młodszego brata Tony’ego, zadeklarowanego samotnika i odludka. Troy, choć zrazu niechętnie, dopuszcza ją do swojego życia i romans w cieniu labiryntu zaczyna rozkwitać. Dokąd zaprowadzą tych dwoje poplątane ścieżki?

Fenomen popularności V.C. Andrews trwa nieustannie od czasu wydania „Kwiatów na poddaszu”. Książki autorki, tworzące prawie dwadzieścia bestsellerowych serii, osiągnęły łączny nakład ponad 106 milionów egzemplarzy i zostały przetłumaczone na dwadzieścia dwa języki. „Mroczny anioł” to druga część nowego cyklu, którego kolejne tomy wkrótce ukażą się nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka.

Po mistrzowsku opowiedziana współczesna baśń z zaskakującymi zwrotami fabuły.
„The Times Magazine”

Virginia C. Andrews
Mroczny anioł
Tłumaczenie: Małgorzata Fabianowska
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 18 marca 2014

Część pierwsza

Rozdział pierwszy
PRZYJAZD DO DOMU

Ogromny dom na odludziu wydał mi się mroczny i tajemniczy. Podszepty cieni wyjawiały sekrety dawno zapomnianych wydarzeń i gróźb, nie dając nawet ułamka poczucia bezpieczeństwa czy pewności, których najbardziej potrzebowałam. To był dom mojej matki, mojej zmarłej matki. Wytęskniony dom, który przyzywał mnie, kiedy mieszkałam w nędznej chałupie na Wzgórzach Strachu. Jego słodkie wołanie głośno brzmiało w moich dziecięcych uszach, mamiąc wizją przemożnego szczęścia, jakie mnie tu czekało. Tu, we wnętrzu, które tyle razy widywałam w marzeniach, odnajdę złoty puchar pełen rodzinnej miłości, jakiej nigdy nie zaznałam.
Na szyi będę nosić kolię z pereł kultury, mądrości i dostatku, które ochronią mnie przed krzywdą, pogardą i lekceważeniem. Niczym panna młoda wyczekiwałam chwili, kiedy pojawią się te wszystkie cudowności i opromienią mnie swoim blaskiem. Nadaremnie. Gdy usiadłam na łóżku matki, wibracje unoszące się w pokoju wzbudziły niespokojne myśli, które zawsze kłębiły się w mrocznych zakamarkach mojego umysłu.
Dlaczego moja matka uciekła z takiego domu? Babcia przed wielu laty zaprowadziła mnie w zimną, wietrzną noc na cmentarz, aby zdradzić mi, że nie jestem najstarszą córką Sary. Pokazała mi grób Leigh, mojej prawdziwej matki, pięknej uciekinierki z Bostonu. Biedna babunia, analfabetka o niewinnym umyśle i ufnej duszy, wierzyła, iż jej najmłodszy syn Luke kiedyś wreszcie udowodni, że jest coś wart, przywróci należną rangę wzgardzonemu i wyszydzanemu nazwisku Casteel. Określenie „wywłoki z gór” stale rozbrzmiewało wokół mnie jak bicie kościelnych dzwonów w ciemności.

„To hołota, jedno w drugie nic niewarte”… Zakryłam uszy rękami, aby stłumić ten dźwięk. Kiedyś sprawię, że babcia będzie ze mnie dumna, choć już dawno jej nie ma. Któregoś dnia, gdy skończę szkoły, wrócę na Wzgórza Strachu, uklęknę przy jej grobie i wypowiem słowa, które uczynią ją szczęśliwszą, niż kiedykolwiek była za życia. Ani na moment nie wątpiłam, że babunia w niebie będzie zadowolona, bo przynajmniej jedno z Casteelów skończyło liceum, a potem studia.
Wszystko działo się tak szybko – lądowanie samolotu, gorączkowa szamotanina na zatłoczonym lotnisku, by znaleźć drogę do karuzeli z bagażami… cały ten światowy rwetes, który miał być łatwy do ogarnięcia, ale okazał się nie lada wyzwaniem. Kiedy już z ulgą odnalazłam swoje dwie niebieskie walizki, przeraziłam się na nowo, bo okazały się niezwykle ciężkie. Rozejrzałam się spłoszona i zatrwożona. Co będzie, jak dziadkowie nie przyjadą po mnie? A jeśli się rozmyślili i stwierdzili, że nie mają ochoty przyjąć nieznanej wnuczki do swojego bezpiecznego, dostatniego świata? Skoro tak długo obywali się beze mnie, czemuż nie miało być tak zawsze?
Czekałam i z każdą upływającą minutą utwierdzałam się w przekonaniu, że nie przyjadą. Nawet wtedy, kiedy wytwornie ubrana, uderzająco przystojna para skierowała się w moją stronę, wciąż stałam bez ruchu, niepewna, czy Bóg raczy wreszcie obdarzyć mnie czymś lepszym niż tylko udręką.
Mężczyzna pierwszy uśmiechnął się, patrząc na mnie badawczo. W jego jasnoniebieskich oczach zamigotał ognik niczym płomyk świeczki widzianej przez szybę w Wigilię Bożego Narodzenia.
– No tak, ty musisz być panną Heaven Leigh Casteel – powitał mnie ów miły dżentelmen o jasnej czuprynie. – Wszędzie bym cię rozpoznał. Wykapana matka, mimo tych ciemnych włosów.
Serce podskoczyło mi w piersi, po czym gwałtownie zamarło. Ciemne włosy, moje przekleństwo. Geny ojca znowu zniszczą mi przyszłość!
– Och, Tony, proszę – wyszeptała piękna kobieta u jego boku – nie przypominaj mi, co straciłam…
Oto i ona, babcia z moich marzeń! Dziesięć razy piękniejsza niż w moich wyobrażeniach. Zakładałam, że matka mojej matki będzie miłą, siwą starszą panią. Nie przypuszczałam, że babcia mogłaby wyglądać jak ta wytworna piękność w szarym futrze, szarych wysokich botkach i długich szarych rękawiczkach. Gładko zaczesane do tyłu, jasnozłociste włosy odsłaniały rzeźbiony profil i twarz bez jednej zmarszczki. Mimo zadziwiająco młodego wyglądu nie miałam wątpliwości, kim jest, gdyż bardzo przypominała moje odbicie w lustrze.
– Chodź, chodź – ponagliła mnie, gestem dając znak mężowi, żeby wziął mój bagaż. – Nie znoszę takich publicznych miejsc. Musimy poznać się w domowym otoczeniu.

Dziadek ruszył do akcji. Chwycił moje walizki i poszedł przodem. Babcia pociągnęła mnie za ramię. Moment później już siedziałam w eleganckiej limuzynie z szoferem w liberii.
– Do domu – rzucił dziadek, nawet nie spojrzawszy na szofera.
Kiedy tak siedziałam między nimi, babcia w końcu się uśmiechnęła. Łagodnie wzięła mnie za rękę, ucałowała w policzek i cicho powiedziała coś, czego dokładnie nie zrozumiałam.
– Droga Heaven, wybacz ten pośpiech, ale nie mamy czasu do stracenia – tłumaczyła. – Przed nami długa droga. Nie miej nam za złe, że nie obwieziemy cię teraz po Bostonie. Ten przystojniak koło ciebie to Townsend Anthony Tatterton, ale ja mówię do niego Tony. Niektórzy z przyjaciół przezywają go Townie, żeby go zirytować, ale nie radzę, żebyś tego próbowała.
Jakżebym śmiała!
– A ja mam na imię Jillian – ciągnęła babcia, wciąż trzymając mnie za rękę. Słuchałam, co do mnie mówi, zafascynowana jej młodzieńczym duchem, urodą i dźwiękiem łagodnie szemrzącego głosu. – Postaramy się z Tonym zrobić wszystko co w naszej mocy, żeby uprzyjemnić ci wizytę u nas.

Jak to – wizytę? Nie przyjechałam z wizytą! Przyjechałam, żeby tu zostać. Na zawsze! Przecież nie mam się gdzie podziać! Czyżby papa im powiedział, że przyjeżdżam tylko w odwiedziny? Jakimi jeszcze kłamstwami ich uraczył?
Wodziłam wzrokiem od jednego do drugiego w obawie, że nie zdołam powstrzymać łez – co, jak instynktownie czułam, uznaliby za zachowanie w złym guście i nie na miejscu. Jak mogłam zakładać, że kulturalni ludzie z miasta będą tolerować tak prostacką wnuczkę jak ja? Dławiąca gula podeszła mi do gardła. A co z moimi studiami? Kto za nie zapłaci, jeśli nie oni? Ugryzłam się w język, żeby się nie rozpłakać ani nie palnąć czegoś niestosownego. Może zdołam jakoś sama sobie poradzić. Przecież umiem pisać na maszynie…

Długą chwilę siedziałam zmartwiała w sunącym bezszelestnie wielkim czarnym aucie, do głębi wstrząśnięta brakiem zrozumienia z ich strony. Zanim zdążyłam ochłonąć, Tony przemówił niskim, przytłumionym głosem. Używał angielskich słów, ale dziwnie je wymawiał.
– Uważam, że trzeba od razu na początku postawić sprawę jasno. Otóż nie jestem twoim biologicznym dziadkiem, Heaven. Pierwszym mężem Jillian był Cleave VanVoreen, który zmarł dwa lata temu. To on był ojcem twojej matki, Leigh Diane VanVoreen.
Aż mi dech zaparło! Poczułam, że cała drżę. Tony był typem dziadka, za jakim zawsze tęskniłam – dobrotliwym, kulturalnym, o łagodnym głosie. Rozczarowanie było tak silne, że nie mogłam w pełni doświadczyć radości, jaką spodziewałam się poczuć, kiedy wreszcie dowiem się czegoś o matce. Z niechęcią odsunęłam od siebie wyobrażenie tego wytwornego, przystojnego mężczyzny jako swojego rodzonego dziadka. Co to za nazwisko – VanVoreen? Nikt z gór i dolin Wirginii Zachodniej nie nosił tak dziwacznego nazwiska.
– Pochlebia mi twoje rozczarowanie, że nie jestem twoim rodzonym dziadkiem – odezwał się Tony z zadowolonym półuśmieszkiem.

Zaskoczona tonem jego głosu, obróciłam pytające spojrzenie na babcię. Oblała się rumieńcem, który uczynił jej urodziwą twarz jeszcze piękniejszą.
– Tak, droga Heaven, należę do tych nowoczesnych bezwstydnic, które nie godzą się pozostawać w nieudanym małżeństwie – powiedziała, nie kryjąc dumy. – Mój pierwszy mąż nie zasługiwał na mnie. Na początku, po ślubie, kochałam go, bo dawał mi dużo z siebie. Niestety, nie trwało to długo. Zaczął mnie zaniedbywać, całą uwagę poświęcając swoim interesom. Może słyszałaś o Flocie Parostatków VanVoreena? Cleave był z niej niezwykle dumny. Te głupie statki zabierały mu czas tak, że pozbawił mnie nawet wspólnych świąt i weekendów. Czułam się samotna, jak twoja matka…
– Jillian – przerwał jej Tony – spójrz na nią i zobacz, jakie ma oczy. Dasz wiarę? Nieprawdopodobnie niebieskie, takie jak twoje i Leigh!
Babcia skarciła męża chłodnym spojrzeniem.
– Ona nie jest taka sama jak Leigh. I nie chodzi tylko o kolor włosów. W jej oczach jest coś… nie są tak niewinne.

Och! Muszę być ostrożna! Powinnam bardziej uważać na to, co można wyczytać z moich oczu. Nigdy, przenigdy dziadkowie nie mogą się domyślić, co zaszło między mną a Calem Dennisonem. Gdyby się dowiedzieli, zaczęliby mną gardzić, tak jak wzgardził mną Logan Stonewall, mój ukochany z dziecięcych lat.
– Tak, oczywiście, masz rację. – Tony kiwnął głową z westchnieniem. – Nikt nie jest dokładną kopią innej osoby.
Wbrew temu, co wcześniej sądziłam, prawie dwuipółletni pobyt w Candlewick na przedmieściach Atlanty, u Kitty i Cala Dennisonów, nie dał mi dostatecznej ogłady, której tak mi było teraz potrzeba. Kitty miała trzydzieści siedem lat, kiedy umarła, i nie akceptowała swego wieku. Moja babcia, zapewne o wiele starsza od Kitty, wyglądała nawet na młodszą od niej. O ile zdołałam się zorientować, Jillian skrzętnie ukrywała swój wiek. Doprawdy, nie widziałam nigdy babci, która wyglądałaby tak młodo! Kobiety ze Wzgórz Strachu bardzo wcześnie stawały się babciami, gdyż zwykle wychodziły za mąż w wieku dwunastu, trzynastu lat. Złapałam się na snuciu domysłów, jaki może być prawdziwy wiek Jillian.

W lutym, za kilka miesięcy, skończę lat siedemnaście. Moja matka miała czternaście w dniu moich narodzin i zarazem swojej śmierci. Gdyby żyła, miałaby dzisiaj trzydzieści jeden. Teraz, kiedy byłam już oczytana i znałam wiele faktów z życia bostońskiej socjety, wiedziałam, że w wielkich miastach nie ma w zwyczaju brać ślubu przed ukończeniem edukacji, dziewczęta nie śpieszą się z wychodzeniem za mąż i rodzeniem dzieci. Można było zatem przypuszczać, że ta babcia po raz pierwszy wyszła za mąż w wieku co najmniej dwudziestu lat. To by znaczyło, że teraz musi być po pięćdziesiątce, a nawet starsza. Trudno uwierzyć, że była rówieśnicą mojej babuni. Pamięć podsunęła mi obraz babci z gór – długie, przerzedzone siwe włosy, pochylone ramiona i wdowi garb, wykrzywione artretyzmem palce, wygięte od krzywicy nogi, żałośnie sprane, bure łachy i znoszone buty. Och, babuniu, kiedyś byłaś tak samo śliczna jak ta kobieta!
Pod moim natarczywym, jawnie szacującym jej młody wygląd spojrzeniem, w kącikach chabrowych oczu Jillian, tak podobnych do moich, zabłysły dwie kropelki łez. Zakręciły się, ale nie spłynęły. Ośmielona tymi maleńkimi, nieruchomymi paciorkami zdobyłam się na pytanie:
– Babciu, co mój ojciec mówił wam o mnie?
Mój głos zabrzmiał niepewnie i bojaźliwie. Papa powiedział mi, że rozmawiał telefonicznie z dziadkami i że zgodzili się przyjąć mnie w swoim domu. Ale co jeszcze im naopowiadał? Zawsze mną gardził i obwiniał mnie za śmierć żony, swojego anioła. Czy, nie daj Boże, wszystko im wyjawił? Jeśli tak, nigdy mnie nie polubią, nie mówiąc już o pokochaniu. A ja pragnęłam, żeby ktoś mnie pokochał taką, jaka jestem – daleką od ideału. Lśniące od łez niebieskie spojrzenie, wyprane z jakichkolwiek emocji, powoli zwróciło się ku mnie. Zachodziłam w głowę, jak Jillian potrafiła nadać swoim oczom ten wyraz pustki skrywającej wszelką ekspresję. Pomimo chłodu spojrzenia i łez, zaprzeczających grawitacji, babcia przemówiła słodkim, ciepłym głosem:
– Droga Heaven, czy byłabyś tak dobra i nie mówiła do mnie babciu? Wiele zachodu kosztowało mnie zachowanie młodego wyglądu i mam wrażenie, że moje starania nie poszły na marne. Sama rozumiesz, że nazywanie mnie babcią w obecności przyjaciół zaprzepaściłoby moje wysiłki. Czułabym się upokorzona, gdyby przyłapano mnie na kłamstwie. Choć przyznaję, że zawsze kłamałam, ukrywając swój wiek, nawet przed lekarzami. Proszę, nie czuj się dotknięta moją prośbą, ale chciałabym, żebyś od teraz nazywała mnie po prostu Jillian.

Kolejny szok. Stopniowo zaczęłam się do tego przyzwyczajać.
– No dobrze, ale… ale… – wybąkałam – jak wyjaśnisz, kim jestem, skąd pochodzę i w ogóle co u was robię?
– Och, moja droga, słodka dziecino, nie patrz na mnie z takim wyrzutem! Kiedy będziemy same, bez świadków, możesz nazywać mnie czasami… Ale nie! To się nie uda, bo jeszcze się zapomnisz i mimochodem nazwiesz mnie babcią w towarzystwie. Lepiej uniknąć tego od razu. Zresztą, kochanie, nie jest to do końca kłamstwo. Kobiety muszą za wszelką cenę czynić starania, by osłonić się mgiełką tajemnicy. Radzę ci już teraz zacząć ukrywać swój wiek. Na to nigdy nie jest za wcześnie. Będę cię przedstawiała jako swoją siostrzenicę, Heaven Leigh Casteel.

Przyswojenie jej prośby zajęło mi dobre kilka chwil, nim sformułowałam kolejne pytanie.
– Masz siostrę, która nazywa się tak jak ja, Casteel?
– Nie, oczywiście, że nie. – Zaśmiała się lekko, lecz stanowczo. – Ale obie moje siostry tyle razy wychodziły za mąż i się rozwodziły, że już nikt nie pamięta, jakie nosiły nazwiska. Nie musisz niczego koloryzować. Po prostu mów, że nie chcesz rozmawiać o swoim pochodzeniu. A jeśli ktoś okaże się na tyle grubiański, by nalegać, powiesz tej okropnej osobie, że twój tata zabrał cię do swojego rodzinnego miasta… jak też ono się nazywa?
– Winnerrow – podpowiedział Tony. Założył nogę na nogę i rytmicznie bębnił palcami po ostrym kancie nogawki szarych spodni.
Kobiety z gór zawsze konkurowały ze sobą, która najwcześniej zostanie babcią. Chwaliły się tym, a wnuki były ich chlubą. Babunia miała dwadzieścia osiem lat, gdy po raz pierwszy została babcią, choć pierwszy wnuk nie przeżył nawet roku. Mimo to w wieku pięćdziesięciu lat wyglądała na dziewięćdziesiąt.
– Dobrze, ciociu Jillian – bąknęłam urywanym głosem.
– Nie, kochanie, nie ciocia Jillian, tylko Jillian! Nie znoszę tytułomanii typu: matka, ciotka, siostra czy żona. Samo imię wystarczy.
– Szczera prawda, Heaven – zachichotał siedzący obok mnie mąż babci. – Do mnie mów Tony.
Przeniosłam na niego zaskoczony wzrok i ujrzałam, że szelmowsko szczerzy zęby.
– Do ciebie może mówić dziadku, jeśli zechce – skwitowała chłodno Jillian. – Przecież zależy ci na więzach rodzinnych, prawda, kochanie?

Pomiędzy nimi przepływał jakiś ukryty nurt, którego nie pojmowałam. Spoglądałam to na jedno, to na drugie, nie zwracając specjalnie uwagi, dokąd zmierza limuzyna, dopóki szosa nie przeszła w autostradę. Wtedy zobaczyłam znak wskazujący, że wyjechaliśmy z Bostonu. Niepewna swojej sytuacji, ponowiłam nieśmiałą próbę dowiedzenia się, co wyjawił im papa w trakcie telefonicznej rozmowy.

 
Wesprzyj nas