Wnikliwa i pełna emocji powieść potwierdza status Donny Leon jako mistrzyni kryminału.


W dwudziestej już powieści ze znanego i cenionego cyklu komisarz Guido Brunetti zostaje wezwany późną porą na służbę z powodu śmierci starszej samotnej kobiety. Choć na zwłokach są ślady walki, lekarz sądowy stwierdza, że przyczyną zgonu ponad wszelką wątpliwość był zawał serca. Wygląda więc na to, że Brunetti powinien umorzyć śledztwo, bo nie ma żadnej kryminalnej zagadki do rozwiązania.

A jednak komisarz nie potrafi pozbyć się uczucia, że ktoś mógł doprowadzić zmarłą kobietę do zawału, że być może stała się ona obiektem gróźb. Rozmowy z małomówną zakonnicą z domu starców, w którym ofiara pracowała jako wolontariuszka, z jej synem i młodszą sąsiadką nie rozwiewają wątpliwości Brunettiego. Z pomocą wiernego inspektora Vianella i jak zawsze pomysłowej signoriny Elettry komisarz usiłuje dotrzeć do prawdy, aby sprawiedliwości stało się zadość.

Donna Leon urodzona w 1942 r. w Nowym Jorku w rodzinie irlandzko-hiszpańskiej Donna Leon po raz pierwszy odwiedziła Włochy w roku 1965 będąc na studiach i przez następne dziesięć lat przyjeżdżała tam regularnie, w międzyczasie pracując w USA, w Iranie, w Chinach i w Arabii Saudyjskiej jako nauczyciel angielskiego. Sama Donna Leon mówi o sobie, że jest kimś zupełnie bez ambicji, że jedno, czego zawsze chciała, to żeby w życiu było zabawnie i miło. Przez ponad 15 lat, jak mówi, nigdy nie mieszkała na tym samym kontynencie, ale dziewięć miesięcy spędzone w Arabii Saudyjskiej było dla niej tak strasznym doświadczeniem, że postanowiła przestać podróżować i osiedlić się w Wenecji. Znalazła pracę na uniwersytecie marylandzkim, który współpracował z amerykańskimi bazami wojskowymi w Veneto (Wenecja Euganejska) co pozwoliło jej mieszkać tam, żyć jak Włoszka, a pracować jak Angielka, czyli wykorzystując znajomość języka ojczystego.
Przypadek sprawił, że napisawszy książkę, która przeleżała półtora roku w szufladzie, wysłała ją na konkurs do Japonii i zdobyła pierwszą nagrodę, co pociągnęło za sobą podpisanie kontraktu na następne dwie i w ten sposób w roku 1992 narodziła się seria powieści, których bohaterem jest komisarz Guido Brunetti.

Donna Leon
Po nitce do kłębka
Przekład: Robert Sudół
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 13 marca 2014

5

Gdy Brunetti ocknął się z niespokojnego snu, wszyscy domownicy już wyszli. Jeszcze pół godziny przeleżał na granicy jawy, przypominając sobie słowa signory Giusti — „Była dobrą sąsiadką” — oraz gęstą czerwoną maź, która przesączyła się przez siwe włosy tej dobrej sąsiadki. Jego wybiórcza pamięć przywołała małomówność i speszenie Marilla, odtworzyła chłodną sumienność Rizzardiego. Przekręcił się na plecy i spojrzał w sufit. Czy chciałby, aby właśnie coś takiego powiedział o nim ktoś, kto przeżył w jego pobliżu ileś lat? Że był dobrym sąsiadem? Nic więcej nie da się powiedzieć o człowieku po latach znajomości?
Po pewnym czasie poszedł do kuchni, utyskując na nowy dzień, i znalazł wiadomość od Paoli: „Przestań utyskiwać. Kawa na kuchni. Po prostu włącz. Na blacie świeże brioche”. Zobaczył drugie i czwarte, wykonał pierwsze i trzecie. Gdy kawa się grzała, wyjrzał przez okno na północ. Widać było wyraźnie Dolomity, do których signora Altavilla odwracała się plecami i które signora Giusti widziała ze swoich okien na czwartym piętrze.
Choć Brunetti był synem, wnukiem, prawnukiem — i dalej — wenecjan, widok gór zawsze przynosił mu większe ukojenie niż widok morza. Ilekroć słyszał, że zbliża się Coś, co miało spowodować zagładę ludzkości, albo czytał o wciąż rosnącej liczbie statków z toksycznymi i radioaktywnymi odpadami, zatopionych przez mafię w wodach przybrzeżnych Włoch, rozmyślał o majestatycznej trwałości gór, i to właśnie dodawało mu otuchy. Nie miał pojęcia, ile lat zostało rasie ludzkiej, ale miał pewność, że góry przetrwają, cokolwiek potem nastanie, a nastanie niechybnie. Nigdy nie mówił nikomu, nawet Paoli, o swoich refleksjach, które przynosiły mu pokrzepienie. Uważał, że góry są niezmienne, podczas gdy morze, niestałe, było wyraźnie podatne na to, co mu się przydarzało; ponadto stanowiło bardziej oczywistą ofiarę szkód i grabieży dokonywanych przez człowieka.
Pobiegł myślami do masy śmieci i plastiku wielkości kontynentu dryfującej po Oceanie Spokojnym, gdy nagle odgłos perkoczącej kawy przywołał go do rzeczywistości. Wlał zawartość imbryka do filiżanki, nasypał łyżeczką cukier i wyjął brioche z torebki. Z filiżanką w jednej dłoni, z brioche w drugiej powrócił do kontemplowania gór.
Tym razem przeszkodził mu telefon. Brunetti wszedł do salonu i odebrał, mając usta pełne jedzenia.
— Gdzie pan się podziewa?! — wrzasnął Patta z drugiego końca linii.
Gdyby Brunetti był młodszy, czyli bardziej skłonny do krnąbrnej buntowniczości, odparłby, że we własnym salonie, ale lata doświadczeń nauczyły go właściwie interpretować słowa Patty, więc uznał to pytanie za stanowcze polecenie wyjaśnienia swojej nieobecności w pracy.
Przełknął ostatni kęs i odparł:
– Przepraszam za spóźnienie, ale asystent Rizzardiego mówił, że doktor do mnie zadzwoni.
– Nie ma pan telefonino, na miłość boską? — odparł ostrym tonem przełożony.
– Oczywiście, że mam, ale asystent mówił, że być może doktor zechce, bym przyjechał do szpitala na rozmowę, więc ociągam się z wyjściem z domu, bo czekam na jego telefon. Jeśli pojadę do Questura, a potem będę musiał jechać do szpitala, zmarnuję mnóstwo cza…
Brunetti uświadomił sobie, że wypowiada za dużo słów, ale dokładnie w tej samej chwili przerwał mu Patta:
– Niech pan przestanie mnie okłamywać.
– Tak jest — odparł komisarz, starannie naśladując ton Chiary w reakcji na komentarz Paoli na temat jej stroju. – Przyjeżdżaj pan. Natychmiast.
— Tak jest — powtórzył Brunetti i odłożył słuchawkę.
Wykąpany, ogolony i orzeźwiony trzema filiżankami kawy, wzmocnionej dużą zawartością cukru w dwóch bułeczkach, Brunetti wyszedł z mieszkania w osobliwie wesołym nastroju, a to poczucie odzwierciedlał jeden z tych wspaniałych słonecznych dni, kiedy to jesień i przyroda spółkują, żeby objawić się w pełnej krasie, ciesząc ludzi. Chociaż własny duch zaklinał go, by przejść całą drogę na piechotę, Brunetti dotarł tylko do przystanku Rialto, gdzie wsiadł do dwójki zmierzającej do Lido. W ten sposób zaoszczędził zaledwie kilka minut, ale ton Patty skłaniał do pośpiechu.
Nie miał czasu kupić gazety, więc zadowolił się czytaniem nagłówków widzianych dokoła. Kolejny polityk nagrany na wideo w towarzystwie brazylijskiego transseksualisty; nowe zapewnienia ministra gospodarki, że wszystko idzie dobrze i coraz lepiej, a doniesienia o zamykaniu fabryk i rzeszach bezrobotnych to świadoma manipulacja, celowe starania ze strony opozycji, by wzbudzić strach i nieufność wśród obywateli. Kolejny zwolniony robotnik podpalił się w centrum miasta, tym razem w Trieście.
Gdy łódź przepływała obok uniwersytetu, Brunetti podniósł wzrok znad nagłówków. Tam też nie zobaczył nic nowego. Jakże byłoby miło, gdyby pewnego dnia, kiedy przechodziłby pod oknami, jedno z nich nagle otworzyło się i Paola pomachała do niego, a może zawołała go po imieniu, krzyknęła, że go kocha bezkrytycznie i zawsze będzie kochać. Wiedział, że nie pozostałby dłużny i odkrzyknął do niej to samo. Siedzący obok mężczyzna przewrócił stronę gazety, więc Brunetti z powrotem skupił wzrok na „Gazzettino” i nowinach, w których nie było nic nowego. Nastoletni kierowca stracił panowanie nad samo­chodem swojego taty o drugiej w nocy i rozpędzony wbił się w platan; staruszka została okradziona z emerytury przez człowieka podającego się za inkasenta przedsiębiorstwa energetycznego; mrożone mięso w dużym supermarkecie było pełne robactwa.
Wysiadł przy San Zaccaria i ruszył nad wodą; na widok fal marszczonych przez wiatr poweselał. Kilka minut przed dziesiątą skręcił do głównego wejścia na komendę i skierował się prosto do gabinetu Patty. Sekretarka jego przełożonego, signorina Elettra Zorzi, tkwiła za komputerem, piękna niczym lilia, bo ubrana w bluzkę, która z pewnością była uszyta z jedwabiu, albowiem złoto-biały wzór zmarnowałby się na mniej eleganckiej tkaninie.
– Dzień dobry, commissario — odezwała się oficjalnym tonem, gdy wszedł. — Vice-questore chciałby pilnie z panem pomówić.
– A ja z nim, signorina — odparł i podszedł do drzwi, żeby zapukać.
Sekundę później uniósł brwi w reakcji na wykrzyczane Avanti!
Signorina Elettra uniosła dłonie nad klawiaturą.
– Ojej, ojej — powiedziała tonem przestrogi.
– Wchodzę i chyba chwilę tam pobędę — odrzekł Brunetti po angielsku ku jej konsternacji.
W środku za biurkiem czekał Patta w swojej absurdalnej roli dowódcy sił zbrojnych, z którą komisarz był dobrze zaznajomiony. Dostosował się więc do okoliczności i podszedł do krzesła wskazanego przez komendanta.
– Dlaczego nie powiadomiono mnie w nocy? Dlaczego trzymaliście mnie w niewiedzy? — Patta przemawiał głosem poirytowanym i zarazem spokojnym, takim, jaki przystoi urzędnikowi obarczonemu trudnym zadaniem i pozbawionemu pomocy współpracowników, a już na pewno tego, który stoi naprzeciw.
– Poinformowałem pana o tej śmierci, gdy wychodziłem z kolacji — odparł Brunetti. — Kiedy ukończyliśmy wstępne oględziny, była trzecia w nocy, więc nie chciałem pana niepokoić o tej porze. — I dodał szybko, zanim Patta zdążył odrzec, jak to zwykle czynił w podobnych okolicznościach, że nie ma takiej pory, za dnia ani w nocy, o której nie byłby gotów dźwigać brzemienia swojego urzędu: — Zdaję sobie sprawę, że powinienem postąpić inaczej, ale uznałem, że kilka godzin nie stanowi różnicy i obaj lepiej poradzimy sobie z tą sprawą, gdy porządnie się wyśpimy.
— Pan na pewno się wyspał — odparł przełożony, nie mogąc powstrzymać się od złośliwości.
Brunetti puścił uwagę mimo uszu, a przynajmniej nie zareagował, i tylko beznamiętnie popatrzył na przełożonego.
– Pan najwyraźniej nie ma pojęcia, kim jest ta zmarła kobieta.
– Jej sąsiadka z góry powiedziała, że nazywała się Costanza Altavilla, dottore — odpowiedział Brunetti głosem wyrażającym gotowość do pomocy.
– To matka poprzedniego weterynarza mojego syna, oto kto — zripostował Patta, ledwo pohamowując poirytowanie. Zamilkł, żeby doniosłość tych słów dotarła do komisarza. — Spotkałem ją raz.
Nieczęsto się zdarzało, by Brunetti tracił rezon w rozmowie z Pattą, a z biegiem lat rozwinął w sobie strategię obronną na wypadek tak niecodziennego zdarzenia. Teraz przywołał na twarz najpoważniejszą minę z całego swojego repertuaru, kilkakrotnie skinął posępnie głową i wydobył z gardła długie, pełne zadumy „Hmmm”. Nie rozumiał, dlaczego Patta zawsze się na to nabiera, tak jak i w tej chwili. Być może przełożony miał dziurawą pamięć albo nie potrafił w żaden inny sposób zareagować na przesadne okazywanie szacunku, podobnie jak samiec alfa nie potrafi zaatakować psa, który wywraca się na grzbiet, żeby odsłonić miękkie podbrzusze i gardło.
Brunetti zdawał sobie sprawę, że musi milczeć. Nie mógł ryzykować wyznania, że nie był tego świadom, bo Patta usłyszałby nieuchronny sarkazm w jego głosie, nie mógł też poprosić o wyjaśnienie, na czym polega waga tej relacji, najwyraźniej zupełnie oczywista w mniemaniu przełożonego. I choć cenił swoją pracę, nie potrafił okazać zainteresowania, dlaczego syn Patty korzystał z opieki weterynaryjnej, a nie lekarskiej. Czekał więc, z głową przekrzywioną na bok, niczym czujny pies.
Salvo miał husky. To bardzo delikatne stworzenia, zwłaszcza w naszym klimacie. Z powodu upałów dokuczała mu egzema. Tylko doktor Niccolini umiał coś na to poradzić.
– I co się stało? — spytał Brunetti, szczerze teraz zaintrygowany.
– Och, Salvo musiał oddać psa. Zbyt duży kłopot. Ale ma bardzo dobre zdanie o doktorze i chciałby, żebyśmy mu pomogli w każdy możliwy sposób.
Nie ulegało wątpliwości: w głosie Patty komisarz usłyszał autentyczną troskę.
Mimo upływu wielu lat nie nauczył się przewidywać, kiedy w nagłej odsłonie Patta okaże ludzkie uczucia. Zawsze wtedy miękł, wiedziony pokusą, by myśleć, że w duszy przełożonego wciąż można odnaleźć ślady człowieczeństwa. Wbrew ciągłym powrotom Patty do zwykłej bezduszności Brunetti nie wyzbył się tej pokusy.
– Jest ciągle tutaj? — spytał, zastanawiając się, czy Patta skontaktował się z synem signory Altavilli, choć wzdragał się przed zadaniem tego pytania.
– Nie, nie. Ma pracę gdzieś indziej. W Vicenzy. W Weronie. Zapomniałem gdzie.
– Rozumiem — odparł Brunetti, kiwając głową, jakby naprawdę rozumiał. — A myśli pan, że nadal jest weterynarzem?
Patta podniósł raptownie głowę, jakby wyczuł dziwną woń.
– Czemu pan pyta?
– Musimy się z nim skontaktować. W mieszkaniu nie było żadnej książki z adresami, a o tak późnej porze nie mogłem iść do sąsiadki na górze, żeby ją wypytać. Jeśli jednak nadal pracuje jako weterynarz, powinien się znajdować w spisie w jednym z tych dwóch miast.
– Oczywiście, że powinniśmy się z nim skontaktować — rzekł szybko Patta z udawanym poirytowaniem, zupełnie jakby komisarz sprzeciwiał się temu pomysłowi. — Nie myślałem, że będę musiał panu tłumaczyć tak prostą sprawę, Brunetti. — A potem, aby powstrzymać go od wstania z krzesła, dodał: — Chcę się z tym wszystkim szybko uporać. Nie możemy dopuścić, by mieszkańcy naszego miasta przestali czuć się bezpiecznie we własnym domu.
– W rzeczy samej, vice-questore — odparł natychmiast Brunetti, zaciekawiony, kto mógł zasugerować Patcie, że śmierć signory Altavilli może doprowadzić do zwątpienia w powszechne bezpieczeństwo. — Przyjrzę się temu i zatelefonuję do signory Giusti…
– Do kogo? — spytał Patta podejrzliwie.
– Do sąsiadki z góry. Wygląda na to, że dość dobrze znała zmarłą. Powinna więc wiedzieć, jak odnaleźć jej syna.
– Mam nadzieję, dottore — odrzekł Brunetti, wstając.
– Co pan zamierza w sprawie prasy? — spytał Patta czujnie.
– A co, już się z panem kontaktowano? — zdziwił się Brunetti, opadając z powrotem na krzesło.
– Tak — odparł Patta i posłał komisarzowi przeciągłe spojrzenie, jakby podejrzewał, że to on albo Vianello, lub być może Rizzardi, spędzili resztę godzin rannych na wydzwanianiu do dziennikarzy.
– O co pytano?
– Znają nazwisko tej kobiety, pytali o okoliczności jej śmierci, ale nic ponad to co zwykle.
– I co pan im powiedział?
– Że okoliczności śmierci są przedmiotem naszych ustaleń i czekamy na raport od medico legale dziś po południu albo jutro.
Brunetti skinął głową w wyrazie aprobaty.
– Zatem zajmę się nawiązaniem kontaktu z synem — powiedział. — Sąsiadka z góry na pewno będzie wiedziała, jak go odnaleźć. — Następnie dodał, zanim Patta zdążył zadać pytanie: — Wczoraj w nocy nie była w stanie udzielać wyjaśnień. — Przełożony nadal milczał, więc Brunetti dorzucił: — Pojadę z nią porozmawiać.
– O czym?
– O życiu zmarłej, o synu, o wszystkim, co przyjdzie jej do głowy, a co może stanowić powód, byśmy się tą sprawą zainteresowali. — Nie wspomniał o wyjeździe do Palermo, nie powiedział też, że Vianello zamierzał porozmawiać z sąsiadami z dołu, obawiał się bowiem, że Patta wyciągnie stąd wniosek, że signora Giusti jest zamieszana w śmierć starszej kobiety.
– „Zainteresowali”, Brunetti? Chyba mądrzej będzie zaczekać na wyniki sekcji zwłok, zanim zaczniemy używać takich słów. — Komisarz niemal odczuł ulgę, że wrócił dobrze mu znany Patta, mistrz uników, który z wielką wprawą dławił wszelką aktywność, która groziłaby kłopotliwymi konsekwencjami. — Jeśli kobieta umarła śmiercią naturalną, wówczas nie ma powodu, byśmy się tym interesowali. A więc nie ma powodu do używania takich określeń. — Sekundę później, jakby się bał, że prasa jakimś cudem pozna te słowa i zacznie drążyć ich bezduszność, dodał: — Interesowali w sensie zawodowym, oczywiście. No bo z ludzkiego punktu widzenia ta śmierć jest straszna jak każda inna. — Wreszcie, jakby w reakcji na głos swojego syna, dorzucił: — W danych okolicznościach nawet podwójnie.
— W rzeczy samej — potwierdził Brunetti, opierając się pokusie, by skłonić z szacunkiem głowę przed proroczą zawiłością słów Party. Odczekał chwilę w milczeniu. — Uważam, że w tej chwili nie mamy prasie nic do powiedzenia, a już na pewno nie przed wysłuchaniem, co ustalił Rizzardi.
Patta ochoczo uwiesił się tych słów.
– Zatem uważa pan, że to była śmierć z przyczyn naturalnych?
– Nie wiem, panie komendancie — odparł Brunetti, zachowując w tajemnicy informację o śladzie na obojczyku.
Gdyby dowody rzeczowe wskazywały na zabójstwo, do Patty należało ogłoszenie tej nowiny, bo w ten sposób ugruntowałby swoją pozycję głównego gwaranta bezpieczeństwa w mieście.
— To pan powinien porozmawiać z prasą, gdy już będą wyniki — powiedział Brunetti. — Pana będą słuchać uważniej.
Zacisnął prawą dłoń w pięść. Nawet samiec beta nie musi tak długo leżeć na grzbiecie, powiedział sobie w duchu, nagle zmęczony graną rolą.
– Słusznie — mruknął Patta, odzyskując dobry humor. — Proszę mnie bezzwłocznie poinformować o ustaleniach Rizzardiego. — Po namyśle dodał: — I niech pan się skontaktuje z jej synem. Nazywa się Claudio Niccolini.
– Życzę dobrego dnia — powiedział Brunetti i wyszedł do sekretariatu, żeby porozmawiać z signoriną Elettrą, pewien, że ona bez trudu znajdzie gdzieś w Wenecji Euganejskiej weterynarza o nazwisku Claudio Niccolini.

 
Wesprzyj nas