Prawdziwa historia, która zainspirowała twórców filmu AMERICAN HUSTLE



Z zasmarkanego dzieciaka biegającego po ulicach Bronxu wyrósł na jednego z największych oszustów Ameryki

U szczytu swojej „kariery” Mel Weinberg obracał milionami dolarów i zatrudniał kilkaset osób, ale, jak chętnie podkreślał, robił to nie dla zysku, ale dla frajdy.

To Weinberg pomógł FBI wymyślić i przeprowadzić najgłośniejszą akcję w historii biura: na jej potrzeby udawał przedstawiciela niewyobrażalnie bogatych arabskich szejków, którzy chcieli zainwestować w Stanach Zjednoczonych. Wkrótce „szejkowie” dotarli do urzędników i polityków, którzy ułatwili im zakładanie kasyn, kupowanie nielegalnej broni i handel narkotykami. W wyniku tych operacji dwóch senatorów i pięciu kongresmenów straciło swoje posady.

Nie jestem większym złodziejem niż gość chowający do kieszeni ćwierćdolarówkę, którą znalazł w budce telefonicznej. Kradzież to kradzież. On wziął ćwierć dolca; ja – parę milionów”
– MEL WEINBERG

Robert W. Greene
Amerykański przekręt
Tłumaczenie: Łukasz Müller, Michał Romanek
Wydawnictwo Znak
Premiera: 6 lutego 2014

ON I JEGO PRZEKRĘT

Nie mam nic do ukrycia. U mnie wszystko widać jak na dłoni. Jak mogę zgarnąć trochę forsy, to zgarniam.
Mel Weinberg, 1979

Gmach sądu dla wschodnich dzielnic Nowego Jorku to biały betonowy prostopadłościan położony w dzielnicy znanej jako Downtown Brooklyn. Naprzeciwko tego schludnego, racjonalnie zaprojektowanego, ale pozbawionego wdzięku budynku znajdował się podle utrzymany park otoczony klonami. Za dnia teren ten dawał chłodne schronienie przed palącym letnim słońcem, a w nocy stawał się ostoją dla bandytów i zboczeńców.
Kilka przecznic dalej, ponad zakończonymi rzygaczami fasadami biurowców z przełomu XIX i XX wieku, w niebo wzbijały się majaczące za błękitnym smogiem spalin słupy mostu Brooklyńskiego.
Wzdłuż wąskiej uliczki przed wejściem do sądu wśród gąszczu znaków ostrzegających, że parkowanie na niej zostało zarezerwowane dla wygody urzędników państwowych, kierowcy walczyli o miejsca dla swoich samochodów.
Zbliżał się koniec sierpnia 1980 roku; tego dnia o 9.00 rano było już jak zwykle w Brooklynie gorąco i parno, więc pracownicy administracji sądowej z pośpiechem pokonywali ostatnie metry dzielące ich od klimatyzowanego chłodu w holu. Mimo wilgoci w powietrzu dawało się wyczuć napięcie towarzyszące niecierpliwemu wyczekiwaniu. Na chodnikach gromadzili się reporterzy stacji telewizyjnych z kamerzystami i ich ekipami, a na krawężniku wzdłuż zaparkowanych pojazdów tłoczyli się fotografowie prasowi. Właśnie podczas tych pierwszych chwil względnego spokoju pod sąd powoli podjechał nierzucający się w oczy samochód ze służbową rejestracją i nagle, choć nadal spokojnie, skręcił z ulicy na jedno z zarezerwowanych miejsc parkingowych.
Kierowca, modnie ubrany szczupły agent FBI, wyszedł pospiesznie i okrążył pojazd, zmierzając w stronę drzwi pasażera i rozglądając się po drodze na obie strony ulicy. Agent szybko skinął głową, po czym drzwi od strony pasażera otwarły się gwałtownie.
Z samochodu wyszedł Melvin (jednego imienia) Weinberg. Mimo że nosił okulary przeciwsłoneczne (typu aviator), mrużył oczy w słońcu niczym sowa. Mel Weinberg odciął koniuszek ogromnego cygara Te-Amo Toros, wetknął je w kącik ust i lustrował chodnik, spiesząc do drzwi sądu.
– Fotografowie – powiedział do towarzyszącego mu agenta FBI Tony’ego Amoroso.
Głos Weinberga był łagodny. Jedyną widoczną oznakę tego, że mówi, stanowiło nieznaczne drżenie churchillowskiego cygara.
– Idź, jakby nigdy nic, a wszyscy będą myśleć, że po prostu tu pracujesz – powiedział Amoroso.

Weinberg uśmiechem dał znak, że się zgadza, i obaj poszli dalej, mijając bezczynnych fotografów, po czym weszli do gmachu sądu. Windą wjechali na drugie piętro, gdzie mieściły się biura Eastern District Federal Strike Force (Federalnego Oddziału Uderzeniowego dla Dzielnic Wschodnich).
Kiedy weszli do dużej, niemal całkiem pustej poczekalni, kilku agentów wymruczało coś machinalnie na przywitanie, po czym wróciło do gry w remika. Weinberg i Amoroso osunęli się na wygodne fotele i spokojnie siedzieli. Pracowali już razem prawie dwa lata i nie czuli potrzeby wypełniania przyjemnej ciszy niepotrzebnymi słowami. Każdy pogrążył się we własnych myślach. Mel Weinberg przeprowadzał wewnętrzny blians. Ten pięćdziesięciopięcioletni oszust, kanciarz i namiętny amator szybkiej forsy miał wrażenie, jakby jego życiowe drogi doprowadziły go tego ranka do brooklyńskiego sądu federalnego. Nie mógł narzekać.
Jak na zasmarkanego dzieciaka, który z trudem skończył podstawówkę, poszło mu w życiu nie najgorzej. W ciągu trzydziestopięcioletniej kariery w świecie przestępstw białych kołnierzyków nieustannie się uczył. Dzięki temu od nielegalnego sprzedawania podrabianych kontraktów na wydobycie złota i przesiadywania przy stolikach z laminatu w podrzędnych całonocnych knajpach doszedł do pełnych przepychu biur i gabinetów na Long Island, do pięciuset osób personelu we franszyzach i rocznego dochodu netto w wysokości ponad 500 000 dolarów.
Objechał całą Amerykę Północną oraz pięć pozostałych kontynentów i wszędzie jednakowo obskubywał urzędników państwowych, gwiazdy filmowe, dyktatorów, generałów, gangsterów, politycznych terrorystów i zwykłych biznesmenów, traktując wszystkich z demokratyczną bezstronnością. Wrogowie uważali go za przebiegłego krętacza, nastawieni neutralnie nazywali go draniem. Legendę Weinberga codziennie umacniała z jednej strony całkiem pokaźna rzesza jego wielbicieli ze świata przestępczego, którzy w barach, więzieniach, kawiarniach, na salach sądowych i w burdelach na całym świecie powtarzali opowieści o jego wyczynach, a z drugiej – podobna armia słuchających o tym z niedowierzaniem gliniarzy.

Weinberg lubił pieniądze i z upływem czasu nabrał apetytu na życie w luksusie. Jak jednak chętnie przyznaje sam wobec siebie i nielicznych bliskich przyjaciół, tym, co w oszustwie daje prawdziwą satysfakcję, jest towarzysząca tej grze zabawa. Każdy nowy „cel” (potencjalną ofiarę), każdy nowy intelekt należało rozłożyć na łopatki w pojedynku, w którym zwyciężał sprytniejszy. Komuś tak bystremu i obdarzonemu tak lotnym umysłem jak Weinberg, który brak wykształcenia kompensuje sobie pogardą dla książek i namiętnym zamiłowaniem do żargonu nowojorskich ulic, ogromną satysfakcję dawało łupienie znajdującej się u władzy, wykształconej elity świata biznesu i polityki. Nieliczne skrupuły pozwalało mu zagłuszyć wspomnienie pewnego porzekadła, które w odniesieniu do oszustw zawsze się sprawdzało. Brzmi ono: uczciwego człowieka nie oszukasz.

Weinberg zaciągnął się dymem z cygara i w zamyśleniu rozglądał się po pogrążonej wciąż w ciszy poczekalni. W jego głowie krążyły bezładne myśli. Jedna z nich przyniosła mu obraz mieszkającej w Miami matki: mimo zbliżającej się osiemdziesiątki wciąż dobrze się trzymała, wciąż była na nogach. Nie żałował dla niej grosza, podobnie jak dla wszystkich ważnych w jego życiu kobiet. Często ją odwiedzał, starał się jej pomagać i robił wszystko, by czuła się szczęśliwa. Ona z kolei mimo głośno wyrażanych zastrzeżeń do sposobu, w jaki zarabiał, darzyła go szczególnym uczuciem.
Weinberg uśmiechnął się na wspomnienie niedawnej telefonicznej wymiany zdań między matką i jego siostrą Sylvią na Long Island. Rozmowa była związana z pojawiającymi się w mediach doniesieniami na temat jego kariery oszusta. „Nikt w całej rodzinie nigdy nie robił takich rzeczy jak Mel! – krzyczała matka. – Nie mam pojęcia, skąd mu się to wzięło. Ale w gruncie rzeczy to dobry chłopak”.
W sumie Weinberg był zadowolony z życia. Zdarzyło mu się parę takich sytuacji, w których był śmiertelnie przerażony – do tego stopnia, że nogi miał jak z galarety i jak sam to określał, „zwieracz zaciskał się tak mocno, że nie przeszłoby nawet ziarnko gorczycy”. Kiedyś na przykład oskubał młodego adwokata z Miami z 8000 dolarów, po czym zameldował się w strzelistym hotelu Holiday Inn na Hallandale, chcąc przez parę dni się zrelaksować.
Po kilku godzinach usłyszał pukanie do drzwi. Kiedy je otworzył, do pokoju wtargnął jakiś nowojorski oprych w towarzystwie grupki pomocników. Okazało się, że drab jest wujem jego ostatniej ofiary i odebrał to oszustwo jako osobistą zniewagę. Bandziory spokojnie otworzyły okno i podniosły Weinberga, chcąc go przez nie wyrzucić, podczas gdy on rozpaczliwie starał się namówić ich, by jednak pozostawili go wśród żywych.
Tak opisywał to później: „Zasypywałem tego gościa nazwiskami kolejnych ważnych oprychów i przekonywałem go, że oni mnie znają, więc się na niego wściekną, jak mnie zabije. Z każdą chwilą oni coraz bardziej wypychali mnie za okno, a ja bez przerwy starałem się znaleźć to magiczne nazwisko. W końcu udało mi się natrafić na odpowiednie – w samą porę, bo chwilę później musiałyby mi chyba wyrosnąć skrzydła”.
Na ogół wspominał jednak dobre chwile: Julie Podel prowadzący go do opłaconego stolika w trakcie nocy otwarcia w klubie Copacabana; oślepiające błyski fl eszy podczas uroczystości przyznania mu honorowego obywatelstwa Teksasu przez jego wicegubernatora, trwającego w błogiej nieświadomości, że Weinberg właśnie naciągnął część najwybitniejszych obywateli stanu na ćwierć miliona w żywej gotówce; szacunek bijący ze spojrzeń niżej od niego stojących naczelnych, gdy w menu Orlando’s, popularnego na Long Island lokalu z alkoholem, pojawiła się pozycja „Śledź w śmietanie a la Weinberg”.

No i wtedy były dziewczyny i pieniądze. Mnóstwo jednych i mnóstwo drugich. To były dobre chwile. A teraz wszystko zbiega się razem w tym jednym miejscu – i pewnie się skończy. W jednym z rzadkich przebłysków mądrości amerykański wymiar sprawiedliwości uznał, że temu oszustowi, Melowi Weinbergowi, można dać pracę i wykorzystać jego niezwykłe uzdolnienia. Weinberg zarzucił sieć i wyciągnął ją pełną skorumpowanych kongresmenów i urzędników państwowych. Adwokaci obrony zaczynali już podnosić głos, że zatrudniając Weinberga, władze postąpiły nie fair i zyskały znaczną przewagę w wojnie z chciwością.
Weinberg miał tego dnia wystąpić w sądzie jako świadek prokuratury. Adwokaci obrony oświadczyli już dziennikarzom, że ich zdaniem Weinberg stanowi rdzeń oskarżenia. Zapowiedzieli, że zniszczą wiarygodność Weinberga jako świadka i doprowadzą do odrzucenia pozwu.
Spowity w dymie z cygara Weinberg medytował o zbliżającej się bitwie i uśmiechał się na myśl o tej konfrontacji. Adwokaci. Znowu ci elegancko ubrani panowie z dyplomami w kieszeniach, lokujący swoje oszczędności w rajach podatkowych. Ci sami, których dzieciaki zostawały ćpunami, z kolei kościste żony gadały tak, jakby obracały w ustach szklane kulki, a dostawały migreny, ilekroć przychodziło im się kochać. Przez całe życie miał do czynienia z adwokatami. To byli ludzie, którzy nigdy nie wyłączali licznika nabijającego im kabzę.
Dziś adwokaci byli jego wrogami. Musiał postępować z nimi zgodnie z własną dewizą: „Udawaj głupszego niż oni, a wcześniej czy później zawsze na czymś ich przyszpilisz”. Adwokatów dało się ścierpieć, ale nic nie mogło zneutralizować nagłówków w gazetach. A kiedy twarz i nazwisko oszusta stają się zbyt rozpoznawalne, lepiej dla niego, by poszukał sobie innej pracy, zwłaszcza jeśli działał również jako agent rządowy.

Mel Weinberg nie przypomina typowego, klasycznego oszusta. To raczej przysadzisty, starzejący się mężczyzna, który starannie zaczesuje wokół łysiny kilka luźnych kosmyków brązowych włosów. Mówi chropawym głosem z głębokim akcentem typowym dla Bronxu, z którego pochodzi, a w jego słownictwie słychać wpływ gwary świata przestępczego. Nosi modne swetry za 200 dolarów i skarpetki od Christiana Diora, ale sam jest ponad tym wszystkim. Luksus go zachwyca, ale jego niuanse mu umykają. Z żalem wspomina czasy, kiedy próbował zrobić wrażenie na jednym kliencie w jakiejś stylowej francuskiej restauracji podczas swojego pierwszego wypadu do Europy. Weinberg stawiał obiad i starał się pokazać, że jest obyty w świecie. Przesuwał palcem po liście win, udając znajomość rzeczy, po czym zamówił butelkę czerwonego wina w cenie 45 dolarów. Po paru chwilach kelner wrócił, by odpowiednio wystudiowanym ruchem nalać Weinbergowi do kieliszka odrobinę trunku na spróbowanie. „Do pełna, durniu! – wrzasnął Weinberg. – Za co ja płacę?!” Od tej pory miał już pewne podstawy wytworności i wyjątkowego stylu.
Tego dnia, w którym miał zeznawać, ubrał się w kremowy garnitur od Pierre’a Cardina, kamizelkę od kompletu i koszulę z krawatem w odcieniach żółci. Na przegubie nosił złotą bransoletkę, a na obu małych palcach złote pierścienie z diamencikami. Takie zestawienie w połączeniu z okularami przeciwsłonecznymi sprawiało, że wyglądał jak gangster na emeryturze podczas otwarcia sezonu wyścigów konnych w Santa Anita.
Tony Amoroso popatrzył uważnie na Weinberga i przerwał milczenie.
– Poochowi na pewno spodoba się twoje wdzianko – powiedział.
Miał na myśli Thomasa Puccio, dyrektora Eastern District Federal Strike Force. Obaj mężczyźni uśmiechnęli się na myśl o ultrakonserwatywnym prokuratorze federalnym.
– Wali mnie to – odpowiedział Weinberg. – On nie ma gustu.
W gmachu sądu emocje narastały już od tygodnia, od rozpoczęcia procesu o przekupstwo dotyczącego kongresmena z Filadelfii Michaela J. (Ozziego) Myersa i trzech współoskarżonych – Angelo J. Errichettiego (burmistrza Camden w stanie New Jersey), radnego miasta Filadelfia Louisa C. Johansona oraz Howarda L. Cridena, adwokata z Filadelfii.

Ta rozprawa była pierwszą z całej serii procesów, z których każdy bez wyjątku dotyczył renomowanych kongresmenów i urzędników państwowych, a były one wynikiem zuchwałej tajnej operacji FBI nazwanej „Abscam” (od „Abdul scam” – przekręt z Abdulem). Trwające dwa lata dochodzenie, które zaczęło się w mrocznym świecie przestępstw białych kołnierzyków, przekształciło się w potężne śledztwo w sprawie korupcji sięgające od władz miejskich na Wschodnim Wybrzeżu po Senat, a może nawet jeszcze wyżej. Trzonem operacji „Abscam” był Mel Weinberg, kanciarz, jakich mało. Władze dały mu za partnerów Amoroso i innych agentów FBI, którzy odgrywali rolę amerykańskich reprezentantów dwóch fikcyjnych arabskich szejków o zmyślonych nazwiskach Kambir Abdul Rahman i Jassir Habib. Działając w imieniu fikcyjnej korporacji z siedzibą na Long Island o nazwie Abdul Enterprises, Ltd., Weinberg i Amoroso podłożyli przynętę: dwóch szejków chce zainwestować w Stanach miliardy petrodolarów, a docelowo – kiedy już dokończą grabież skarbców własnego kraju – uzyskać tu stały azyl.

 
Wesprzyj nas