Rory Stewart postanowił wyruszyć piechotą przez Afganistan — w styczniu 2002 roku, tuż po inwazji amerykańskiej.


Wkroczył na ziemię targaną konfliktami narodowościowymi, walkami frakcji i sporami ideologicznymi. Ziemię surową, groźną i dziką. Wędrował niedostępnymi górskimi szlakami, podążając śladami cesarza Babura, założyciela dynastii Wielkich Mogołów.

Mało brakowało, a dałby się pokonać samotności, śnieżnym przestrzeniom i zimie. Udało mu się przetrwać jedynie dzięki pomocy nieoczekiwanego towarzysza, bezzębnego psa Babura, i życzliwości napotkanych ludzi. Pozwoliło mu to wnikliwie i poruszająco opisać region, który przez dwadzieścia cztery lata toczącej się tam wojny był zamknięty przed światem.

Wędrując pieszo podczas afgańskiej zimy, za jedynego towarzysza mając bezzębnego mastiffa, Stewart tak dalece zbacza z wydeptanych ścieżek, że jego książkę czyta się jak odnaleziony pamiętnik z epoki wielkich odkrywców.
„The Guardian”

Niezwykła podróż przez jeden z najbardziej niespokojnych krajów świata – nagromadzenie spotkań i powoli zmieniających się krajobrazów; tragedia wojny i humor tych, co przeżyli; widok mężczyzn otwierających drzwi domów, a czasami chłopców ciskających kamieniami – wszystko to rzuca światło na tę część świata, o której wiele słyszymy, ale niewiele wiemy.
„The Sunday Times”

Lakoniczna, ale poruszająca relacja o jego heroicznej podróży przez Afganistan.
„Daily Telegraph”

Rory Stewart
Między miejscami
Z psem przez Afganistan
Przekład z języka angielskiego Barbara Gadomska
Wydawnictwo Czarne
Premiera: 12 lutego 2014

Nowa służba cywilna

Przyglądałem się dwóm mężczyznom, którzy weszli do holu hotelu Mowaffaq.
Afgańczycy zazwyczaj wyglądali, jakby sunęli płynnie środkiem głównych schodów, ciągnąc za sobą szaty jak weneckie peleryny. Ci dwaj jednak nosili zachodnie marynarki, poruszali się cicho i trzymali blisko balustrady. Poczułem na ramieniu czyjąś rękę. Za mną stał kierownik hotelu.
– Proszę iść za nimi.
Do tej pory nie odezwał się do mnie ani słowem.
– Przykro mi, ale nie mogę – odparłem. – Jestem zajęty.
– Dalej. Są z rządu.
Ruszyłem za nim na piętro, o którego istnieniu nie miałem pojęcia. Kazał mi zdjąć buty i wejść do pokoju w samych skarpetkach. Tamci dwaj siedzieli na ciężkiej, ciemnej kanapie, obok aluminiowej spluwaczki. Buty mieli na nogach. Uśmiechnąłem się. Oni nie. Okna były zasłonięte koronkowymi firankami, a ponieważ w mieście brakowało elektryczności, w pokoju panował mrok.
– Czi kar mikonid (co robisz)? – spytał mężczyzna w czarnym garniturze i koszuli w irańskim stylu, bez kołnierzyka. Spodziewałem się, że wstanie, poda mi rękę i będzie życzył pokoju. Nie ruszył się jednak z miejsca.
– Salam alejkum (pokój z tobą)! – powiedziałem i usiadłem.
– Wa alejkum as-salam. Czi kar mikonid? – powtórzył cicho, odchylając się w tył i przeciągając pulchną, wypielęgnowaną dłonią po fioletowym aksamitnym obiciu kanapy. Miał starannie przycięte, puszyste włosy i kozią bródkę. Uświadomiłem sobie, że nie goliłem się od ośmiu tygodni.
– Jego Ekscelencji Juzufiemu z Ministerstwa Spraw Zagranicznych już wielokrotnie wyjaśniałem, co robię – odparłem. – Powiedziano mi, że mam się z nim spotkać ponownie. Teraz. Już jestem spóźniony.
Moja tętnica szyjna mocno pulsowała. Wiedziałem, że to widać. Starałem się uspokoić oddech. Nikt się nie odzywał. Po chwili odwróciłem wzrok.
Szczuplejszy mężczyzna wyciągnął niewielkie nowe radio, coś do niego powiedział i poprawił marynarkę, włożoną na tradycyjną koszulę. Nie potrzebowałem tego gestu, by dostrzec kaburę pod jego ramieniem. Domyśliłem się już, że należą do służby bezpieczeństwa. Nic ich nie obchodziło, co mówię ani co o nich myślę. Zdarzyło im się oglądać ludzi przez ukryte kamery w sypialniach, salach tortur i przed plutonem egzekucyjnym.
Wiedzieli, że niezależnie od tego, co o sobie powiem, to oni są górą. Tylko dlaczego postanowili mnie przesłuchać? Ciszę przerwał warkot manewrującego na dziedzińcu samochodu, a potem rozległy się pierwsze dźwięki wezwania do modlitwy.
– Chodźmy – powiedział mężczyzna w czarnym garniturze.
Kazał mi iść przodem. Na schodach minąłem kelnera, z którym wcześniej rozmawiałem. Odwrócił się. Podeszliśmy do małego japońskiego samochodu, zaparkowanego na piaszczystym dziedzińcu przed hotelem. Miał nowy lakier i niedawno go umyto. Kazali mi usiąść z tyłu. Ani w kieszeniach, ani na podłodze auta nic nie było; wyglądało, jakby dopiero co wyjechało z fabryki. Bez słowa skręciliśmy na główny bulwar.
Był styczeń 2002 roku. Koalicja pod przywództwem Amerykanów kończyła właśnie bombardowanie kompleksu Tora Bora. Osama ben Laden i mułła Mohammad Omar najwyraźniej uciekli. Rozpoczynała się operacja w Gardezie. Nowy rząd, który przejął władzę od talibów, działał dopiero od dwóch tygodni. Wycofano prawa zakazujące oglądania telewizji i kształcenia kobiet. Uwolniono więźniów politycznych. Uchodźcy powracali do domów. Niektóre kobiety wychodziły z odsłoniętymi twarzami. Oddziały ONZ i wojsko amerykańskie kierowały podstawową infrastrukturą i dostawami żywności. Nie było straży granicznych, dostałem się więc na teren kraju bez wizy. Miałem wrażenie, że rząd afgański niemal nie istnieje. Jednak ci mężczyźni wydawali się już nieźle zorganizowani.

Samochód skręcił i wjechał na teren Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Wartownicy przy bramie zasalutowali i odsunęli się. Idąc po schodach, odniosłem wrażenie, że nienaturalnie przyspieszyłem kroku, co nie umknęło uwadze towarzyszących mi mężczyzn. Sekretarz wprowadził nas bez pukania wprost do biura Juzufiego. Juzufi przez chwilę wpatrywał się w nas, nie ruszając się zza biurka; potem wstał, poprawił workowatą, prążkowaną marynarkę i wskazał moim towarzyszom honorowe miejsca. Obaj ruszyli powoli po pokrytej linoleum podłodze, przyglądając się meblom, które Juzufiemu udało się zgromadzić, od kiedy odziedziczył puste biuro: uszkodzonemu biurku, czterem niepasującym do siebie szafkom na dokumenty, pomalowanym na różne odcienie oliwkowej zieleni, oraz piecykowi, przez który w pokoju wyraźnie śmierdziało benzyną.
Znałem Juzufiego od tygodnia, a jego kariera w Ministerstwie Spraw Zagranicznych trwała tylko dwa razy dłużej. Dwa tygodnie wcześniej był w Pakistanie. Poprzedniego dnia poczęstował mnie herbatą i landrynkami, powiedział, że podziwia moją podróż, śmiał się ze zdjęcia mojego ojca w kilcie i dyskutował ze mną o perskiej poezji. Tym razem nie przywitał się ze mną, tylko usiadł na krześle naprzeciwko.
– Co się stało? – spytał.
Zanim zdążyłem się odezwać, wtrącił się mężczyzna z kozią bródką.
– Co ten cudzoziemiec tu robi?
– Ci ludzie są ze służby bezpieczeństwa – wyjaśnił mi Juzufi.
Kiwnąłem głową. Zauważyłem, że splótł dłonie i że jego ręce, tak samo jak moje, lekko drżą.
– Będę tłumaczyć, żebyś na pewno zrozumiał, o co cię pytają – mówił dalej. – Powiedz im, co zamierzasz. Dokładnie tak, jak przedstawiłeś to mnie.
Spojrzałem w oczy mężczyźnie po mojej lewej.
– Zamierzam przejść na piechotę przez Afganistan. Z Heratu do Kabulu. Pieszo.
Oddychałem zbyt płytko, by kończyć zdania. Zaskoczyło mnie, że mi nie przerywają.
– Podążam śladami Babura, pierwszego cesarza Indii Wielkich Mogołów. Nie chcę iść drogami. Dziennikarze, pracownicy organizacji charytatywnych i turyści zazwyczaj podróżują samochodem, ale ja…
– Nie ma żadnych turystów – odezwał się milczący dotychczas mężczyzna w marynarce. – Jest pan pierwszym turystą w Afganistanie. Mamy środek zimy; na wysokich przełęczach leżą trzy metry śniegu, grasują wilki, poza tym toczy się wojna. Zginie pan, gwarantuję. Chce pan zginąć?
– Bardzo dziękuję za radę. Biorę pod uwagę te trzy sprawy. Z jego tonu zrozumiałem, że rada miała być w gruncie rzeczy rozkazem.
– Rozmawiałem jednak z przedstawicielami rządu – mówiłem dalej, naciągając nieco krótkie spotkanie z młodym sekretarzem ministra opieki społecznej. – Muszę wyruszyć w tę podróż.
– Niech pan wyruszy za rok – powiedział mężczyzna w czarnym garniturze.
Wziął z rąk Juzufiego dość sfatygowane dossier moich podróży po Azji i przeglądał kolejne kartki – wycinek z gazety z zachodniego Nepalu: „Pan Stewart jest pielgrzymem pokoju”; list od Kuratora, Drugi Okręg, Departament Leśnictwa, Himaćal Pradeś, Indie: „Pan Stewart, Szkot, interesuje się środowiskiem naturalnym”; list od wysokiego urzędnika administracji w Pendżabie i sekretarza spraw wewnętrznych w jednym z himalajskich stanów oraz od Naczelnego Inżyniera Departamentu Melioracji w Pakistanie, z prośbą, by „Wszyscy inżynierowie wykonawczy (XEN ) na [kanale] Bari Doab pomogli panu Stewartowi, który podejmuje pieszą podróż, by zapoznać się z historią systemu kanałów”.
– Wyjaśniłem to Jego Ekscelencji synowi emira, ministrowi opieki społecznej – dodałem – gdyż także on dał mi list polecający.
– Jego Ekscelencja Mir Wajs?
– Proszę.
Podałem mu kartkę papieru z nagłówkiem, którą otrzymałem od sekretarza ministra.
– „Pan Stewart jest archeologiem zajmującym się średniowieczem i interesuje się antropologią Heratu”.
– Ależ tu brakuje podpisu.
– Pan Juzufi zgubił podpisany oryginał.
Juzufi, który wpatrywał się w podłogę, lekko skinął głową.
Przez chwilę dwaj mężczyźni rozmawiali między sobą. Nie starałem się zrozumieć, co mówią, zauważyłem jednak, że w rozmowie posługują się słowami irańskimi, a nie afgańską odmianą perskiego. Ten fakt, a także ich ubranie i sposób bycia, potwierdził moje przypuszczenie, że musieli ładnych kilka lat pracować w irańskim wywiadzie. Byłem już przesłuchiwany przez Irańczyków, którzy podejrzewali mnie o szpiegostwo. Nie chciałem jeszcze raz przez to przechodzić. W końcu odezwał się mężczyzna w sztywnej marynarce.
– Pozwolimy mu iść do Czaghczaranu. Ale cały czas będą mu towarzyszyć nasi ludzie z bronią.
Czaghczaran leżał w połowie drogi między Heratem a Kabulem; dotarcie tam powinno mi zająć mniej więcej dwa tygodnie.
Wieśniacy, u których miałem nadzieję zatrzymywać się na noc, będą przerażeni eskortą uzbrojonych tajniaków. Zapewne o to właśnie chodziło. Ale dlaczego w ogóle pozwalali mi na tę wędrówkę, zamiast po prostu wyrzucić mnie z kraju? Zastanawiałem się, czy chodzi im o pieniądze.
– Dziękuję za troskę o moje bezpieczeństwo – powiedziałem – ale jestem gotów podjąć ryzyko. Wędrowałem po innych azjatyckich państwach bez żadnych problemów.
– Pójdziesz z eskortą – odezwał się Juzufi, wtrącając się po raz pierwszy. – To nie podlega dyskusji.
– Ależ mam listy polecające do lokalnych przywódców. Będę u nich znacznie bezpieczniejszy niż z ludźmi z Heratu.
– Pójdziesz z naszymi ludźmi – powtórzył.
– Nie stać mnie na opłacenie eskorty. Nie mam tyle pieniędzy.
– Nie oczekujemy żadnych pieniędzy – powiedział mężczyzna w sztywnej marynarce.
– To nie podlega dyskusji – powtórzył Juzufi. Kolano mu drgało. – Jeśli odmówisz, zostaniesz deportowany z kraju. Chcą wiedzieć, ilu uzbrojonych ludzi weźmiesz ze sobą.
– Jeśli to konieczne, jednego.
– Dwóch… uzbrojonych – odezwał się mężczyzna w ciemnym garniturze. – Ruszycie jutro.
Obaj mężczyźni wstali i wyszli z pokoju. Pożegnali się z Juzufim, ale nie ze mną.
(…)

 
Wesprzyj nas