Eve Dallas wielokrotnie miała do czynienia z naprawdę potwornymi zbrodniami. Ale niektóre przypadki są gorsze od innych…


U podnóża schodów do sutereny w eleganckiej kamienicy w Upper East Side na Manhattanie znaleziono martwą kobietę, której zabrano wszystkie kosztowności. Większość gliniarzy uznałaby to za bandycki napad, ale nie porucznik Eve Dallas.

Dobrze sytuowana księgowa, kochana żona i matka, Marta Dickenson nie wygląda na kogoś, na czyjej śmierci mogłoby komuś zależeć. Ale kiedy Eve razem ze swoją partnerką, Peabody, znajduje w kamienicy ślady krwi, wie, że zabójstwo Marty jest dziełem zawodowca, zbyt niechlujnego lub niewystarczająco sprytnego, by je usunąć.

Eve dowiaduje się, że w dniu, w którym zamordowano Martę, ofiara miała rozpocząć audyt w trzech firmach. To skłania ją do przypuszczeń, że kobietę pozbawiono życia, by nie wyszły na jaw jakieś finansowe machlojki. Eve jest dobra w demaskowaniu przestępców, nie w dodawaniu cyferek. Na szczęście może poprosić Roarke’a, swego męża-miliardera, o pomoc w ustaleniu, która z firm, będących klientami Marty, nie do końca działa zgodnie z prawem.

Kiedy ktoś kradnie akta z biura Marty, Eve musi wejść w świat wielkiego biznesu, by ustalić, kto jest na tyle okrutny i bezwzględny, by zlecić płatnemu zabójcy zamordowanie niewinnej kobiety. I kiedy skłonność do okrucieństwa u zabójcy się nasila, Eve wie, że musi go powstrzymać, nawet jeśli oznacza to wykorzystanie siebie w charakterze przynęty…

J.D. Robb to pseudonim autorki ponad dwustu powieści, które sprzedały się w łącznym nakładzie ponad czterystu milionów egzemplarzy i regularnie trafiały na listę bestsellerów „New York Timesa”. Dużą popularnością cieszy się jej seria powieści sensacyjnych, których akcja rozgrywa się w niedalekiej przyszłości. „Wyrachowanie i śmierć” to kolejna część tego cyklu.

Nora Roberts
pisząca jako J.D.Robb
Wyrachowanie i śmierć
Przełożyła: Bogumiła Nawrot
Wydawnictwo Prószyński i S-ka
Premiera: 25 lutego 2014


Ubóstwu mało co brak, łakomstwu wszystkiego.
Publiusz Syrus
Pieniądz bez honoru to choroba.
Balzac

Rozdział 1

Przejmujący wiatr targał przenikliwie zimnym, listopadowym powietrzem, które kąsało kości niczym małe, ząbkowane nożyki. Porucznik Dallas znowu zapomniała rękawiczek, ale może to i lepiej, bo zniszczyłaby ich kolejną drogą parę sprayem do zabezpieczania dłoni.
Eve wsunęła więc tylko przemarznięte ręce do kieszeni płaszcza, gdy przyglądała się denatce. Kobieta leżała u podnóża kilku stopni, prowadzących do czegoś, co wyglądało jak mieszkanie w suterenie. Widząc, pod jakim kątem w stosunku do ciała spoczywa głowa ofiary, Dallas nie musiała czekać na lekarza sądowego, by jej powiedział, że denatka skręciła kark.
Eve oceniła jej wiek na czterdzieści kilka lat. Kobieta nie miała na sobie płaszcza, lecz teraz już porywisty wiatr był jej obojętny. Ubrana była jak do pracy – miała na sobie żakiet, golf, spodnie i eleganckie pantofle na niskim obcasie. Przypuszczalnie wszystko modne, ale Eve wolała zostawić ocenę tego swojej partnerce, gdy tylko detektyw Delia Peabody dotrze na miejsce zbrodni. Nie dostrzegła żadnej biżuterii. Nawet zegarka na rękę. Brak torebki, teczki, aktówki. Na schodach nie walały się śmieci, murów nie zdobiły graffiti. Jedyny dysonans stanowiły zwłoki.
W końcu Eve odwróciła się do funkcjonariuszki, która pojawiła się tu, kiedy ktoś zadzwonił pod dziewięćset jedenaście.
– Co wiadomo?
– Powiadomiono policję o drugiej dwanaście. Razem ze swoim partnerem byliśmy zaledwie dwie przecznice stąd, w sklepie całodobowym. Dotarliśmy tutaj o drugiej czternaście. Właściciel lokalu, Bradley Whitestone, ze znajomą Alvą Moonie, stali przed budynkiem. Whitestone oświadczył, że zamierzali wejść do mieszkania, w którym właśnie trwa remont, więc stoi puste. Znaleźli ciało, kiedy przyprowadził tu Moonie, żeby jej pokazać, gdzie już wkrótce się przeprowadzi.
– O drugiej w nocy.
– Tak jest. Oświadczyli, że dziś wieczorem wybrali się na miasto, zjedli kolację, potem poszli do baru. Są niezupełnie trzeźwi, pani porucznik.
– Rozumiem.
– Siedzą teraz w wozie razem z moim partnerem.
– Porozmawiam z nimi później.
– Ustaliliśmy, że ofiara nie żyje. Nie ma przy sobie żadnego dokumentu tożsamości. Brak torebki, biżuterii, płaszcza. Doznała złamania kręgów szyjnych. Widać też inne obrażenia – siniak na policzku, rozciętą wargę. Na pierwszy rzut oka wygląda to na napad rabunkowy, ale… – Policjantka lekko się zarumieniła. – Coś mi tu nie pasuje.
Zaintrygowana Eve skinęła głową, by policjantka mówiła dalej.
– Dlaczego?
– Brak płaszcza świadczy, że nie była to zwykła kradzież na wydrę. Zdjęcie płaszcza wymaga trochę czasu. A jeśli spadła ze schodów albo ktoś ją popchnął, dlaczego leży pod murem, a nie u podnóża stopni? Tak, że nie widać jej z chodnika? Bardziej mi to wygląda na chęć pozbycia się zwłok, pani porucznik.
– Przymawiacie się o pracę w wydziale zabójstw, Turney?
– Nie chciałam nikogo urazić, pani porucznik.
– Nie czuję się urażona. Może potknęła się na schodach, nieszczęśliwie upadła i skręciła sobie kark. Jakiś bandzior ją zobaczył, przeciągnął pod ścianę, żeby ukryć przed wzrokiem przechodniów, a potem zabrał jej płaszcz i pozostałe rzeczy.
– Tak jest.
– Nie wygląda mi jednak na to. Ale potrzebujemy czegoś więcej niż przypuszczeń. Zaczekajcie tu, Turney. Detektyw Peabody już jest w drodze. – Mówiąc to, Eve otworzyła zestaw podręczny, by wyjąć puszkę Seal-It. Zabezpieczyła sprayem dłonie i buty, uważnie rozglądając się wkoło.

W tej części nowojorskiego East Side’u panowała cisza i spokój – przynajmniej o tej porze. Większość okien mieszkań i wystaw była ciemna, wszystko pozamykane, nawet bary. Może kilka lokali nadal działało, ale znajdowały się za daleko od tego miejsca, by szukać w nich świadków wydarzenia.
Wypytają okolicznych mieszkańców, chociaż mało prawdopodobne, by znaleźli kogoś, kto widział, co się tutaj stało. Z uwagi na przenikliwy ziąb, bo rok dwa tysiące sześćdziesiąty najwyraźniej postanowił wziąć świat w lodowaty uścisk, większość ludzi wolała siedzieć w domowych pieleszach, rozkoszując się ciepełkiem. Tak, jak ona. Spała, tuląc się do męża, kiedy otrzymała wezwanie. Ale taki już los gliniarzy, pomyślała, a w przypadku Roarke’a – tych, którzy poślubili funkcjonariusza policji.

Zabezpieczywszy dłonie i buty, zeszła po schodkach, najpierw uważnie obejrzała drzwi do mieszkania, a potem przykucnęła obok zwłok. Tak, czterdzieści kilka lat, jasnobrązowe włosy zebrane do tyłu i spięte. Niewielki siniak na prawym policzku, odrobina zaschniętej krwi na rozciętej wardze. Uszy miała przekłute, więc jeśli nosiła kolczyki, zabójca ich nie wyrwał, tylko zdjął, choć wymagało to nieco zachodu. Uniósłszy rękę denatki, Dallas zobaczyła otartą skórę na dłoni. Jakby uprawiała seks na szorstkim dywanie, pomyślała Eve, nim przytknęła prawy kciuk ofiary do urządzenia, ustalającego tożsamość.
Marta Dickenson, odczytała. Kobieta rasy mieszanej, lat czterdzieści sześć. Zamężna, mąż Denzel Dickenson, dwoje dzieci, mieszkanka Upper East Side. Zatrudniona w biurze księgowym Brewer, Kyle i Martini, mieszczącym się osiem przecznic stąd.
Kiedy wyjmowała przyrządy pomiarowe, jej krótkie, brązowe włosy zatrzepotały na wietrze. Nie pomyślała, by wcisnąć czapkę na głowę. Oczy Eve, prawie tego samego koloru co włosy, pozostały zimne i obojętne. Nie myślała o mężu, dzieciach, przyjaciołach denatki. Jeszcze nie. Na razie skupiła się na zwłokach, ich ułożeniu, miejscu wydarzenia, godzinie zgonu, który nastąpił o dwudziestej drugiej pięćdziesiąt. Co robiłaś, Marto, kilka przecznic od biura i od domu w lodowatą, listopadową noc?

Eve oświetliła latarką spodnie kobiety i dostrzegła na czarnej tkaninie niebieskie włókna. Ostrożnie ujęła pęsetą dwie nitki, umieściła je w torebce i zostawiła znacznik dla techników kryminalnych, by zbadali spodnie. Usłyszawszy nad głową głos Peabody i odpowiedź policjantki, Eve się wyprostowała. Jej skórzany płaszcz załopotał, kiedy odwróciła się, żeby popatrzeć na swoją partnerkę, która okutana po czubek nosa ciężkim krokiem schodziła ze schodów.
Delia pomyślała o nakryciu głowy i nie zapomniała rękawiczek. Różowa – landrynkowo różowa – czapka narciarska z małym, subtelnym pomponem zakrywała jej ciemne włosy i całe czoło, aż po brwi. Szyję kilkakrotnie owinęła kolorowym szalikiem. Do tego śliwkowy puchowy płaszcz i różowe kowbojki. Eve zaczynała podejrzewać, że Peabody nie zdejmuje ich, nawet kiedy kładzie się spać.
– Jak możesz w ogóle się poruszać taka okutana?
– Jakoś dotarłam do stacji metra, a potem ze stacji metra tutaj, ale przynajmniej nie zmarzłam. Jezu – powiedziała ze współczuciem. – Nie ma nawet płaszcza!
– Raczej nie narzeka. Marta Dickenson – zaczęła Eve i zapoznała Delię z istotnymi faktami.
– Kawał drogi od jej biura i miejsca zamieszkania. Może wracała z pracy do domu, ale dlaczego nie skorzystała z metra, szczególnie w taki wieczór?
– Oto jest pytanie. W lokalu trwa remont. Nikt tu nie mieszka. Bardzo na rękę, prawda? Jeśli dodać do tego, że leży wciśnięta w kąt, nikt nie powinien jej znaleźć do rana.
– Dlaczego bandziorowi miałoby na tym zależeć?
– To kolejne pytanie. Jeśli mu na tym zależało, to skąd wiedział, że mieszkanie stoi puste?
– Mieszka w okolicy? – odpowiedziała Peabody, myśląc na głos. – Należy do ekipy remontowej?
– Być może. Obejrzymy sobie mieszkanie, ale najpierw porozmawiamy z tymi, którzy zadzwonili pod dziewięćset jedenaście. Wezwij lekarza sądowego.
– I techników?
– Na razie jeszcze nie.
Eve weszła na schody i skierowała się do radiowozu.
Kiedy dawała znak gliniarzowi, siedzącemu przy kierownicy, ze środka wysiadł mężczyzna, zajmujący miejsce na tylnym siedzeniu.
– Pani tu dowodzi? – spytał szybko, wyraźnie zdenerwowany.
– Porucznik Dallas. Czy pan Whitestone?
– Tak, to ja.
– To pan zawiadomił policję.
– Tak. Tak. Jak tylko znaleźliśmy… Ją. Była… Byliśmy…
– Pan jest właścicielem tego mieszkania?
– Tak. – Przystojny trzydziestolatek wziął głęboki oddech.

Kiedy znów się odezwał, był bardziej opanowany, nie mówił już tak szybko.
– Budynek należy do mnie i moich dwóch wspólników. Na drugim i trzecim piętrze jest osiem mieszkań.
Spojrzał w górę. Też był z gołą głową, stwierdziła Eve, miał na sobie czarny, wełniany płaszcz i szalik w czerwono-czarne pasy.
– Jestem też wyłącznym właścicielem lokalu na dole – ciągnął Whitestone. – Przeprowadzamy remont, chcemy na parterze i pierwszym piętrze urządzić siedzibę firmy.
– Czym się zajmuje pańska firma?
– Doradztwem finansowym. WIN Group. Whitestone, Ingersol i Newton. W-I-N.
– Rozumiem.
– Zamierzałem zamieszkać na dole. Przynajmniej taki miałem plan. Nie…
– Może mi pan powie, jak pan spędził dzisiejszy wieczór – poprosiła go Eve.
– Brad?
– Zostań w samochodzie, Alvo.
– Nie mogę dłużej siedzieć. – Z radiowozu wysiadła szczupła blondynka owinięta w naturalne futro, na nogach miała skórzane, sięgające ud botki na wysokich, cienkich obcasach. Uczepiła się ramienia Whitestone’a.
Ładna z nich para, pomyślała Eve. Oboje urodziwi, eleganccy, wyraźnie wstrząśnięci.
– Porucznik Dallas. – Alva wyciągnęła rękę. – Nie pamięta mnie pani?
– Nie.
– Wiosną spotkałyśmy się na bankiecie. Jestem jedną z członkiń komitetu Big Apple Gala. Nieważne – rzuciła, kręcąc głową. Wiatr rozwiewał długie włosy Alvy. – To straszne. Biedaczka. Nawet zabrali jej płaszcz. Nie wiem, dlaczego tak bardzo się tym przejmuję, ale według mnie to okrucieństwo.
– Czy któreś z państwa dotykało zwłok?
– Nie – zaprzeczył Whitestone. – Zjedliśmy kolację, a potem poszliśmy się czegoś napić do Key Club, dwie przecznice stąd. Opowiadałem Alvie o naszym nowym przedsięwzięciu, zainteresowała się, więc przyszliśmy tu, żebym mógł ją oprowadzić. Moje mieszkanie jest prawie gotowe, więc… Wyjmowałem klucz, już miałem wstukać kod, kiedy Alva krzyknęła. Nawet nie zauważyłem tej kobiety, pani porucznik. Nie widziałem jej, póki Alva nie krzyknęła.
– Leżała w kącie – dopowiedziała jego towarzyszka. – W pierwszej chwili pomyślałam, że to jakaś bezdomna. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że… Dopiero później oboje się zorientowaliśmy.
Przytuliła się do Whitestone’a, a ten objął ją w pasie.
– Nie dotykaliśmy jej – dodał. – Podszedłem bliżej, ale widziałem… Wiedziałem, że nie żyje.
– Brad chciał, żebym weszła do środka, bo tam ciepło, ale nie mogłam. Nie mogłabym czekać w środku, wiedząc, że ona tu leży na zimnie. Policja przyjechała bardzo szybko.
– Panie Whitestone, potrzebna mi będzie lista nazwisk pańskich wspólników i osób zatrudnionych przy remoncie budynku.
– Naturalnie.
– Jak tylko przekaże pan mojej partnerce te informacje oraz poda, jak można się z panem kontaktować, mogą państwo wrócić do domu.
– Jesteśmy wolni? – spytała ją Alva.
– Na razie tak. Potrzebna mi pańska zgoda na wejście do mieszkania i do budynku.
– Jasne. Daję pani wolną rękę. Mam klucze i kody… – zaczął.
– Mam klucz uniwersalny. Jeśli będą jakieś problemy, powiadomię pana.
– Pani porucznik? – zawołała za nią Alva, gdy Eve się odwróciła, zamierzając odejść. – Kiedy panią poznałam, myślałam, że pani zawód jest na swój sposób fascynujący. Weźmy chociażby sprawę Icove’ów. To będzie prawdziwy hit filmowy. Uważałam, że ma pani bardzo ciekawą pracę. Ale się myliłam. – Alva spojrzała w kierunku schodów. – To ciężkie i przygnębiające zajęcie.
– Praca jak każda inna – odparła Eve i skierowała się do schodów. – Zaczekamy do rana z przepytywaniem okolicznych mieszkańców – zwróciła się do Turney. – Ludzie zbyt wiele nam nie powiedzą, kiedy ich wyrwiemy ze snu o takiej porze. Nie tylko mieszkanie, ale cały budynek jest pusty. Dopilnujcie, żeby świadkowie dotarli tam, dokąd chcą się udać. Z jakiego jesteście posterunku, Turney?
– Ze sto trzydziestego szóstego.
– A kto jest waszym przełożonym?
– Sierżant Gonzales, pani porucznik.
– Jeśli chcecie wziąć udział w przepytywaniu okolicznych mieszkańców, załatwię to z waszym szefem. Bądźcie tu o siódmej trzydzieści.
– Tak jest! – Tamta niemal zasalutowała.
Lekko rozbawiona Eve zbiegła po schodach, wstukała kod, otworzyła drzwi i weszła do mieszkania w suterenie.
– Włączyć światła na pełną moc – poleciła i ucieszyła się, kiedy się zapaliły.
Pomieszczenie dzienne, jak się domyślała, bo brakowało jeszcze mebli, było bardzo przestronne. Ściany – tam, gdzie je pomalowano – błyszczały jak świeżo opieczona grzanka, podłoga – tam, gdzie nie przykrywał jej brezent – połyskiwała, polakierowana na ciemno. Materiały budowlane i całą resztę rzeczy ustawiono starannie w kątach pomieszczenia, co świadczyło, że prace remontowe jeszcze trwały. Prowadzono je schludnie i sprawnie, przypuszczalnie zwracano uwagę na najdrobniejsze szczegóły. Dlaczego więc jedna płachta brezentu, w przeciwieństwie do pozostałych, leżała pofałdowana, ukazując szeroki pas błyszczącej podłogi?
– Jakby ktoś się na niej poślizgnął albo z kimś szarpał – powiedziała Eve, kierując się w tamtą stronę. Zaczekała, aż kamera zarejestruje szerokość i długość odsłoniętego fragmentu podłogi, a potem się pochyliła, żeby naciągnąć brezent.
– Dużo plam farby, ale…
Ukucnęła, wyciągnęła latarkę i oświetliła brezent.
– To mi wygląda na krew. Kilka kropli krwi.
Otworzyła torbę, pobrała małą próbkę, a potem zaznaczyła to miejsce do zbadania przez techników. Przeszła do kuchni, przypominającej kambuz, lśniącej i błyszczącej pod płachtami brezentu.

Akurat kiedy skończyła pierwsze oględziny głównej sypialni i łazienki oraz drugiej sypialni lub gabinetu i łazienki, pojawiła się Peabody.
– Zebrałam wstępne informacje o świadkach – zameldowała. – Kobieta jest dziana. Nie tak, jak Roarke, ale stać ją na takie futro i te naprawdę odlotowe kozaki.
– Taa… to widać.
– Jemu też nieźle się powodzi. Odziedziczył majątek po rodzicach i nadal go pomnaża. Dziesięć lat temu zatrzymany za zakłócanie porządku publicznego pod wpływem alkoholu. Jej największym grzechem jest przekraczanie dozwolonej prędkości. Ma na swoim koncie masę mandatów za zbyt szybką jazdę, głównie na trasie do swojego domu w Hamptons.
– Wiesz, jak to jest, kiedy chce się dotrzeć do Hamptons. Co tu widzisz, Peabody?
– Naprawdę dobra robota, przywiązywanie uwagi do wszystkich szczegółów, dobrze wydane pieniądze i wystarczająco zasobne kieszenie, by móc wynagrodzić dobrą robotę i przywiązywanie uwagi do wszystkich szczegółów. I… – Uwalniając się częściowo od długaśnego szala, Peabody podeszła do miejsca zaznaczonego przez Eve. – Coś, co mi wygląda na krew na brezencie.
– Brezent był pofałdowany, jak dywan, kiedy ktoś się na nim poślizgnie. Pozostałe płachty leżą równiutko.
– Na placu budowy dochodzi do wypadków. Może się polać krew. Ale…
– Tak, ale. Krew na brezencie i trup za drzwiami. Ofiara ma przeciętą wargę i zaschniętą krew. Nie jest jej dużo, więc ktoś mógł nawet nie zauważyć, że kilka kropli skapnęło na brezent. Szczególnie kiedy płachta była pofałdowana.
– Zaciągnęli ją tutaj? – Peabody zmarszczyła czoło i spojrzała na drzwi. – Nie widziałam żadnych śladów włamania, ale przyjrzę się jeszcze raz.
– Nie włamali się. Może posłużyli się wytrychem, ale to wymaga czasu. Bardziej prawdopodobne, że znali kod albo mieli cholernie dobry czytnik.
– Jeśli to wszystko uwzględnić, nie był to zwykły napad rabunkowy.
– No właśnie. Zabójca nie wydaje się zbyt rozgarnięty. Skoro był na tyle silny, by skręcić jej kark, dlaczego ją uderzył? Ofiara ma siniak na prawym policzku i rozciętą wargę.
– Wymierzył jej lewy prosty.
– Nie wydaje mi się, że to lewy prosty. To byłby naprawdę szczyt głupoty. Raczej cios na odlew. Facet policzkuje kobietę tylko wtedy, kiedy chce ją upokorzyć. Uderza pięścią, jak jest wkurzony, pijany albo ma w nosie, że może jej zrobić krzywdę, doprowadzić do rozlewu krwi. Wali na odlew, kiedy chce sprawić ból i zastraszyć. A to mi wygląda na cios na odlew – uderzył kłykciami w kość policzkową.
Eve oberwała wystarczająco wiele razy, by to wiedzieć.
– Sprawca jest wystarczająco rozgarnięty i opanowany, żeby jej nie okładać pięściami, nie zmasakrować – ciągnęła – ale niewystarczająco rozgarnięty, by nie zostawić żadnych śladów. Niewystarczająco rozgarnięty, żeby zabrać ze sobą brezent. Ofiara ma otartą skórę prawej dłoni, a na spodniach niebieskie włókna. Może pochodzą z dywanika w samochodzie?
– Uważasz, że ktoś ją złapał i wciągnął do samochodu.
– To całkiem możliwe. Trzeba ją było jakoś ściągnąć do tego pustego mieszkania, by móc zrobić to, co zostało zaplanowane. Jest wystarczająco cwany, żeby zabrać jej kosztowności oraz płaszcz, pozorując napad na tle rabunkowym. Ale zostawił jej buty. Porządne, wyglądają na prawie nowe. Jaki bandzior zdejmuje ofierze płaszcz, a zostawia jej buty?
– Jeśli ściągnął ją tutaj, zależało mu, żeby nikt im nie przeszkodził – zauważyła Peabody. – I chciał mieć dużo czasu. Nie wygląda mi to na gwałt. Bo dlaczego miałby ją potem ubrać?
– Szła do pracy albo właśnie wracała.
– Wracała – potwierdziła Peabody. – Kiedy ją sprawdzałam, ustaliłam, że mąż zadzwonił na policję. Nie wróciła do domu. Pracowała do późna, ale nie wróciła do domu. Tuż przed wyjściem z biura, czyli tuż po dwudziestej drugiej, zadzwoniła do męża.
– Zaalarmował policję, bo żona nie wróciła po pracy do domu?
– Też wydało mi się to trochę dziwne, więc go sprawdziłam. To szanowny pan Denzel Dickenson, młodszy brat sędzi Gennifer Yung.
– Wystarczy. – Eve wzięła głęboki oddech. – Niezły pasztet.
– Też tak uważam.
– Wezwij techników, Peabody, powiedz, że to pilne. Nie zaszkodzi postarać się o dupokrytki, kiedy ma się do czynienia z martwą bratową pani sędzi.

Przeciągnęła dłonią po włosach, zastanawiając się. Zamierzała pojechać do biurowca, w którym pracowała ofiara, pokonać tę samą trasę, co ona, poznać okolicę. A potem wrócić tu przed udaniem się do domu ofiary, by dokładnie obejrzeć miejsce zbrodni, spróbować określić czas i kolejność wydarzeń. Ale w tej sytuacji…
– Pewnie mąż od wielu godzin krąży tam i z powrotem po mieszkaniu. Złożymy mu wizytę i przekażemy złą wiadomość.
– Nienawidzę tego – mruknęła Peabody.
– To może pora, żebyś sobie poszukała innego zajęcia.

 
Wesprzyj nas