„Czarodziej ze Świata Czarownic” to długo oczekiwane wznowienie czwartego tomu bestsellerowej serii „Świat Czarownic”.



Rodzeństwo Tregarthów znów zostaje rozłączone, gdy tajemniczy Dinzil ze Wzgórz porywa Kathteę. Na poszukiwanie siostry wyrusza Kemoc, Kyllan zaś zostaje, by bronić Escore. Z pozoru nierówna walka z siłami Zła wyzwala w Kemocu talent do posługiwania się mocą. Czy to jednak wystarczy? Czy uda mu się uwolnić Kathteę?

Alice Mary Norton (1912–2005), znana jako Andre Norton, to wybitna amerykańska pisarka okrzyknięta Matką Fantastyki. Jej twórczość obejmuje ponad sto książek, a liczne z nich zostały wyróżnione wieloma prestiżowymi nagrodami. Dorobek pisarki, zaliczany do klasyki gatunku, uczynił ją najpopularniejszą na świecie autorką literatury fantasy i science fiction.

Andre Norton
Czarodziej ze Świata Czarownic
Tłumacz: Ewa Witecka
Seria: Świat Czarownic
Wydawnictwo Nasza Księgarnia
Premiera: 12 lutego 2014


(…)
– Obudź się!
– Kyllan?
– Obudź się! Dussa, pozwól mu się obudzić!
Poczułem chłodną wilgoć na twarzy, ale ów natrętny krzyk rozbrzmiewał w moim umyśle, nie w uszach.
– Kyllan?
– Obudź się! Jeśli chcesz żyć, obudź się!
To nie byli Kyllan ani Kaththea. Nie znałem tego głosu. Był wysoki i ostry, ranił mój mózg tak, jak pewne dźwięki ranią uszy. Usiłowałem się od niego uwolnić, lecz nie potrafiłem.
– Obudź się!
Otworzyłem oczy, mimo woli spodziewając się ujrzeć potwora z rzeki. Zamiast niego zobaczyłem owalną, jasną twarz, okoloną kosmykami srebrnych włosów, które schnąc, zamieniały się w chmurę jedwabnej przędzy.
– Obudź się!
Czyjeś ręce ciągnęły mnie do góry.
– Kto… co…?
Dziewczyna spoglądała przez ramię, jakby i ona lękała się czegoś, co w każdej chwili mogło wynurzyć się z rzeki. Na jej twarzy malował się niepokój. Niewiele z tego rozumiałem i kiedy Kroganka znów przeniosła na mnie spojrzenie, wyraźnie spochmurniała. Jej myśli przypominały ostre noże, które ukłuciami zmuszały mój opieszały mózg do działania.
– Mamy mało czasu. Oni zawarli umowę, a ty masz być zapłatą! Czy chcesz, żeby wydano cię tamtym?
Zamrugałem oczami. Ponaglający ton jej myśli obudził we mnie instynkt samozachowawczy, który zmusza człowieka do działania nawet wtedy, kiedy świadomość się wyłącza. Niezdarnie próbowałem reagować na jej szarpnięcia, pełznąc jakoś za nią, gdy tak ciągnęła mnie i popychała w stronę rzeki.
Później przypomniałem sobie coś i spróbowałem wyrwać się dziewczynie.
– Potwór… tam jest potwór…
Zacisnęła tylko uścisk i w myśli gwałtownie zareagowała:
– Nie bój się. Będzie mi posłuszny. Musisz się oddalić, zanim tamci przyślą po ciebie.
Ogromna determinacja nieznajomej zgasiła iskrę buntu w moim umyśle. Czołgałem się dalej i w końcu znalazłem się w wodzie.
– Na plecy! Przewróć się na plecy! – rozkazała.
Stwierdziłem, że leżę na wznak w wodzie i znów jestem ciągnięty z twarzą ponad jej powierzchnią. Moja towarzyszka płynęła, lecz zanurzała się też w wartki prąd, żeby przyśpieszyć naszą ucieczkę. Albowiem była to ucieczka.
W wodzie odzyskałem jasność umysłu i zrozumiałem, że grozi nam niebezpieczeństwo. Później zaczął padać deszcz; duże krople uderzały o powierzchnię wody. Chmury postanowiły wreszcie pozbyć się swego brzemienia. Zamknąłem oczy, chroniąc je przed deszczem, i zdałem sobie sprawę, że Kroganka zaniepokoiła się nie na żarty.
– Musimy… musimy wydostać się na brzeg… zanim rzeka wyleje – przechwyciłem jej myśl. Po czym wydała tak wysoki okrzyk, że przestałem go słyszeć. Wyczułem, że doznała ulgi. Następnie rozkazała: Trzeba popłynąć pod wodą. Kiedy ci powiem, nabierz głęboko powietrza i wstrzymaj oddech.
Nie dotarł do niej mój protest. Napełniłem więc płuca wysiłkiem. Nagle otoczył nas mrok. Nie tylko płynęliśmy pod wodą, ale jeszcze musieliśmy znaleźć się pod jakimś dachem. Ludzie mojej rasy czują strach w podobnych sytuacjach i być może zareagowałem zbyt mocno, bo w efekcie stałem się bezsilny jak dziecko. Czy Kroganka zdawała sobie sprawę z tego, że muszę odetchnąć… odetchnąć… teraz, natychmiast?!
W końcu moja twarz wynurzyła się z wody. Wciągnąłem nosem i ustami haust powietrza, a wraz z nim ostry zwierzęcy zapach. Przemierzaliśmy jakąś norę, a przecież woda chlupała wokół nas. Było ciemno, lecz moja towarzyszka pewnie posuwała się naprzód.
– Gdzie jesteśmy?
– To droga do siedziby aspta. Ach, teraz musimy się czołgać. Trzymaj się mojego pasa i chodź…
Oblałem się potem, przewracając się na brzuch w ciasnym tunelu. Kroganka pomogła mi, ujęła moją dłoń i zaczepiła palce o pasek, ozdobiony rzędem ostrych muszelek. Czołgaliśmy się jakiś czas, aż dotarliśmy do dużego, okrągłego pomieszczenia, oświetlonego widmowym blaskiem wpadającym przez górną część kopuły. Podłogę wysłano zeschłymi trzcinami i pękami liści; ściany wykonano z wysuszonej mieszanki mułu i trzcin; zostały wygładzone dość starannie. U szczytu dachu wywiercono małe otwory wentylacyjne: powietrze wydawało się świeże, choć skażone ciężkim, zwierzęcym odorem. Światło pochodziło także z drugiego źródła: z kawałków jakichś roślin, na chybił trafił wciśniętych w ściany, skąd wydobywała się dziwna, szarawa poświata.
W owym kopulastym pomieszczeniu nie byliśmy sami. Po jego drugiej stronie przykucnęła duża, porośnięta sierścią istota. Gdyby stanęła na potężnych tylnych łapach, sięgnęłaby mi do ramienia. Miała okrągłą głowę bez zewnętrznych uszu, szeroki pysk z dużymi, wystającymi zębami i stopy zakończone długimi pazurami. Ujrzawszy to stworzenie w innej sytuacji, obserwowałbym je czujnie. Teraz dziwna istota przednimi łapami wygładziła gęstą sierść i zaczęła rozczesywać ją pazurami. Robiła to niemal z roztargnieniem, nie odrywając oczu od dziewczyny.
Jestem pewien, że porozumiewali się telepatycznie, choć niczego nie słyszałem.
Krogankę znałem, nazywała się Orsya, nie wiedziałem jednak, dlaczego zabrała mnie z wysepki i przed jakim to niebezpieczeństwem uciekliśmy. Kosmaty właściciel nory kołyszącym się krokiem podreptał do jakiegoś otworu, dał nurka i zniknął. Orsya skupiła teraz całą swą uwagę na mnie.
– Pozwól mi obejrzeć ranę.
Był to raczej rozkaz niż prośba, ale posłuchałem go. Straszny ból, który złagodziły lekarstwa Dahaun, coraz bardziej dawał mi się we znaki i zastanawiałem się, jak długo jeszcze wytrzymam.
Dziewczyna wyjęła nóż, rozcięła moje spodnie i bandaże. Dobrze widziała, mimo panującego półmroku. Uważnie obejrzała moją ranę.
– Jest lepiej, niż myślałam. Leśna kobieta zna się na ziołach. Chociaż jej korzenie i liście cię nie uleczyły, to jednak sprawiły, że trucizna nie przeniknęła głębiej. A teraz zobaczymy, co da się zrobić.
Wspierałem się na łokciach, żeby ją lepiej widzieć. Kroganka, przyłożywszy rozwartą dłoń do mojej piersi, kazała mi się położyć.
– Leż! Nie ruszaj się! Niedługo wrócę.
Jak tamto nieznane zwierzę przeczołgała się przez zwieńczony łukiem otwór w ścianie. Zostałem sam. Czułem zawroty głowy, a rana paliła mnie ogniem. Wydawało mi się, że upłynęło dużo czasu, i musiałem wytężyć całą siłę woli, żeby nie stracić przytomności. Wiedziałem, że mam gorączkę, i coraz trudniej przychodziło mi utrzymywanie kontaktu ze światem zewnętrznym. Orsya znów pochyliła się nad moją raną. Początkowo jej dotknięcia sprawiały mi ogromny ból, kiedy tak oblepiała poszarpane ciało miękką, wilgotną substancją, wydobytą z puzdra sporządzonego z dużych muszli. Potem od dziwnego okładu rozszedł się kojący chłód, wprawiający ciało w odrętwienie. Trzykrotnie nakładała ową substancję, za każdym razem robiąc krótką przerwę. Na zakończenie przykryła ranę dużymi liśćmi.
Kiedy opatrunek był gotowy, uniosła mi głowę i włożyła do ust jakieś kulki. Gdy je nadgryzłem, pękły. Poczułem słony, gorzkawy płyn.
– Połknij to!
Posłuchałem, choć ciecz miała lekko mdły smak i paliła w gardle. Popiłem wodą z naczynia wykonanego z muszli i dopiero wtedy Orsya oparła mi głowę na zaimprowizowanej poduszce, zrobionej z zebranych z ziemi trzcin.
Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętałem przed zaśnięciem, był widok Kroganki skulonej po drugiej stronie podziemnego domu. Trzymała coś w rękach; przedmiot ów rozsiewał migotliwe błyski, które przebiegały tam i z powrotem po ścianach. (…)

 
Wesprzyj nas