Pierwszy raz w Polsce pełne wydanie jednej z najciekawszych powieści Erica-Emmanuela Schmitta


Jeszua, młody Galilejczyk, spędza swoją ostatnią noc w gaju oliwnym. Wie, że sąd imperium rzymskiego wkrótce skaże go na śmierć.

Przepełniony lękiem wspomina swoje życie, zastanawiając się, czy naprawdę jest synem Boga, cudotwórcą, którego chcą w nim widzieć jego bliscy. Na pytanie kim jest Jeszua, przyjdzie odpowiedzieć także sędziemu, prefektowi Judei, który następnego dnia będzie musiał wydać na niego wyrok.

Przejmująca powieść Schmitta pozwala spojrzeć na dobrze wszystkim znaną biblijną historię z zupełnie nowej perspektywy. W złożonej postaci Piłata autor odnajduje głęboko ludzkie cechy, wątpliwości i obawy, dzięki czemu ta wyjątkowa opowieść pozwala czytelnikowi zajrzeć w głąb siebie.

“Ewangelia według Piłata” to jedna z najczęściej dyskutowanych i najpiękniejszych książek Schmitta. We Francji zdobyła Grand Prix czytelniczek magazynu „Elle” przyznawaną najlepszym powieściom.

Eric-Emmanuel Schmitt
Ewangelia według Piłata
Tłumaczenie: Krystyna Rodowska, Magdalena Talar
Wydawnictwo Znak
Premiera: 20 lutego 2014

Prolog

Rozważania oczekującego na śmierć
owego wieczoru, przed pojmaniem

Izrael jest ziemią gajów oliwnych, kamieni, gwiazd i pasterzy, ziemią, gdzie suszy się daktyle w stodołach na słomie, ziemią trwożnego oczekiwania na Zbawiciela, które sprawia, że hartują się serca – ziemią cytryn, pomarańcz i nadziei. Izrael jest dla mnie ogrodem, ogrodem, w którym się urodziłem, tym samym ogrodem, w którym będę musiał niebawem umrzeć.

Za kilka godzin przyjdą po mnie.

Właśnie się szykują. Żołnierze czyszczą broń. Po ciemnych ulicach rozbiegli się posłańcy z wieścią, że ma się zebrać sąd. Cieśla gładzi dłonią krzyż, na którym z pewnością jutro się wykrwawię. Z warg zrywają się szepty; cała Jerozolima już wie, że zostanę pojmany.

Myślą, że mnie zaskoczą, a przecież ja czekam na nich. Przyjdą, by mnie oskarżyć, nie wiedząc, że znajdą we mnie wspólnika. Boże, spraw, by nie znali miary! Uczyń z nich głupców i gwałtowników, zaślep nienawiścią. Oszczędź mi wysiłku szczucia ich przeciwko samemu sobie. Niech mnie zabiją! Byle szybko i dokładnie!

Jak doszło do tego wszystkiego?

Tego wieczoru mógłbym przecież znaleźć się zupełnie gdzie indziej, świętowałbym Pesach w jakiejś skromnej gospodzie, wespół z pielgrzymami z całego kraju, jak każdy szanujący się Żyd w tym właśnie czasie. W domu, którego nie mam, czekałaby na mnie żona, której także nie mam, a zza drzwi wyzierałyby kędzierzawe główki uśmiechniętych dzieci, uszczęśliwionych, że znów widzą ojca. A oto, do czego doszedłem: oczekuję w tym ogrodzie na śmierć, która mnie przeraża.

Jak to wszystko się zaczęło? Czy istnieje jakiś początek przeznaczenia?

Dzieciństwo moje było pełne marzeń. Każdej nocy w Nazarecie latałem nad polami i wzgórzami. Gdy wszyscy usnęli, otwierałem po cichu drzwi, unosiłem ramiona gotowe do lotu i moje ciało wzbijało się w górę. Pamiętam dobrze opór powietrza pod łokciami, powietrza gęstszego i bardziej namacalnego niż woda, przesyconego wilgotnym zapachem jaśminów, powietrza, które mnie niosło, dokąd chciałem, choć nie czułem znikąd podmuchu wiatru. Często byłem tak wygodny, że przeciągałem swój siennik do samego progu i od razu leciałem nad poszarzałą wioską, wyciągnięty na całą długość. Osły unosiły głowy, a ich czarne oczy, piękne jak u młodej dziewczyny, odprowadzały wzrokiem mój statek żeglujący wśród gwiazd.

A później ta zabawa w berka. Nic już potem nie było takie jak przedtem.

Wyszliśmy ze szkoły i puściliśmy się biegiem, ile sił w nogach. Nasza czwórka była nierozłączna: Mosze, Ram, Kesed i ja. Dotarłszy do kamieniołomów Gzeth, zaczęliśmy się ni z tego, ni z owego ścigać. Nigdy jeszcze nie chciałem tak bardzo wygrać. Zacząłem się wspinać na olbrzymią skalną iglicę, przeskakując z występu na występ, wstrzymując oddech; wspinałem się i wspinałem, aż stanąłem na półce skalnej, szesnaście łokci nad ziemią. Ze stojących w dole kolegów zostały już tylko mycki włosów i wychodzące z nich bezpośrednio nóżki. Nie mieli pojęcia, gdzie mogłem się podziać. Żaden nie wpadł na to, by spojrzeć w górę.

Byłem tak niedostępny, że przestałem już być uczestnikiem zabawy. Po kilku minutach wydałem z siebie gromki okrzyk, obwieszczając swoją obecność. Wykręcali szyje, aż wreszcie spostrzegli mnie i zaczęli klaskać w dłonie.
– Brawo, Jeszuo! Brawo!
Nigdy by nie przypuszczali, że potrafię wspiąć się aż tak wysoko. Byłem szczęśliwy. Czułem smak zwycięstwa.

A potem Kesed krzyknął:
– Zejdź teraz do nas! Lepiej się bawić w czwórkę.

Poderwałem się, chcąc zejść, i nagle obleciał mnie strach. Nie miałem pojęcia, jak to zrobić. Skulony, dotykałem raz po raz skały, na którą się wspiąłem: była całkiem gładka. Oblałem się potem. Co robić?

I nagle olśniło mnie: polecieć! Wystarczyło wzbić się w powietrze jak co noc.

Podszedłem na sam brzeg skały z rozpostartymi ramionami. Obejmujące mnie zewsząd powietrze nie było jednak tak gęste i płynne, jak to pamiętam. Nie tylko nie chciało mnie unieść, lecz wprost przeciwnie, wyłącznie moje barki, tylko one, utrzymywały z trudem ciężar wyciągniętych ramion… Trwałem tak niczym figura odlana z brązu… Zazwyczaj wystarczało, bym odbił się lekko na piętach i już leciałem, lecz tym razem moje pięty stawiały opór, nie mogłem ich oderwać od ziemi. Miałem wrażenie, że gdybym się odbił, po prostu runąłbym z góry jak kamień. Dlaczego nagle stałem się taki ciężki?

Ogarnęło mnie zwątpienie, czułem, że barki mam jakby z ołowiu. Czyżbym kiedykolwiek rzeczywiście latał? Czy to nie był sen, po prostu sen? Zmąciło się wszystko, przybliżyła ziemia.

Ocknąłem się na plecach mego ojca Josefa, po którego pobiegł Mosze. Ojciec schodził ze skały, umiejętnie wyszukując stopą niedostrzegalne punkty oparcia.

Gdy znaleźliśmy się na dole, uściskał mnie. Taki już był mój ojciec; inny by mnie zwymyślał, a on wziął mnie w ramiona.

– Przynajmniej dzisiaj się czegoś nauczyłeś.

Uśmiechnąłem się do niego. Nie od razu pojąłem, czego się wówczas nauczyłem.

Teraz już wiem: pożegnałem się wtedy z dzieciństwem. Oddzieliłem od siebie nici snów i rzeczywistości, odkryłem, że z jednej strony było marzenie senne, w którym poruszałem się swobodniej niż ptak drapieżny, z drugiej istniał świat rzeczywisty, twardy jak skała, o którą się o mało co nie roztrzaskałem.

Wtedy także dotarło do mnie, że mogłem umrzeć. Ja! Jeszua! Do tej pory śmierć mnie nie dotyczyła. Oczywiście, napatrzyłem się dosyć na trupy w kuchni i na podwórkach gospodarstw, ale to nie to samo. Przecież to były zwierzęta! Tu i ówdzie opowiadano mi, że jakaś ciotka czy wujek zeszli z tego świata, ale cóż to za porównanie: przecież to byli staruszkowie! A ja nigdy nie byłem i nie będę stary. Nie będę zwierzęciem ani starcem. Ja przyszedłem, aby żyć zawsze… Byłem nieśmiertelny, nie czułem w sobie śmierci. Nie miałem nic wspólnego ze śmiercią. A jednak poczułem na karku wilgotny oddech tej zabawy w berka. W ciągu następnych miesięcy otworzyły mi się szeroko oczy, choć wolałbym, aby pozostały zamknięte. Nie, nie miałem władzy nad wszystkim. Nie, nie pozjadałem wszystkich rozumów. Prawdopodobnie nie byłem nieśmiertelny. Jednym słowem: nie byłem Bogiem.

Myślę, że podobnie jak wszystkie dzieci na początku czułem się ściśle zjednoczony z Bogiem. Aż do siódmego roku życia nie miałem pojęcia o tym, że świat mógłby mi stawić jakikolwiek opór. Czułem się królem stworzenia, wszechpotężnym, wszechwiedzącym i nieśmiertelnym… Uważać siebie za Boga to najnaturalniejsza w świecie skłonność dzieci, które nigdy nie były bite.

Dorośleć to wyzbywać się złudzeń. Dorośleć to spaść z wysokiego konia. Dorosłości nauczyły mnie jedynie rany, przemoc, kompromisy i rozczarowania. Cały wszechświat nagle został odczarowany. Bo co to jest człowiek? To po prostu ktoś-kto-nie potrafi. Kto-nie może wszystkiego poznać. Kto-nie może wszystkiego zrobić. Kto-nie potrafi nie umrzeć. Uświadomienie sobie własnych ograniczeń sprawiło, że roztrzaskał się obraz mego dzieciństwa. Doroślałem, to znaczy pomniejszałem sam siebie w świetle utraty złudzeń. W wieku siedmiu lat zdecydowanie przestałem być Bogiem.

Tego wieczoru ogród jest jeszcze uśpiony, banalny jak noc wiosenna. Świerszcze zapamiętały się w miłosnym śpiewie. Uczniowie śpią. W powietrzu ani śladu lęku, który w sobie czuję.

A może żołnierze jeszcze nie wyszli z Jerozolimy? Może Jehuda się zląkł i wycofał w ostatniej chwili?

Szybciej, Jehudo, wydaj mnie! Oświadcz im, że jestem oszustem, że uważam się za Mesjasza, że chcę im odebrać władzę. Oskarż mnie. Potwierdź ich najgorsze podejrzenia. No już, Jehudo, szybciej! Niech mnie wreszcie schwytają i zgładzą.

Dla nich cała historia na tym się zakończy. Dla mnie najwyższy czas, aby się rozpoczęła.

Jak to się stało?

Skąd ja się tutaj wziąłem?

To zawsze inni obwieszczali mi kształt mego przeznaczenia; potrafili odczytać zapis, którym byłem, a którego ja sam nie potrafiłem rozszyfrować. Tak, zawsze inni stawiali mi diagnozę, tak jak w przypadku choroby.
– Co chciałbyś robić w przyszłości?
Pewnego dnia do warsztatu przyszedł ojciec. Siedziałem na podłodze, cały w złocistych wiórach; oddawałem się marzeniom, zatapiając palce w strużynach.
– Co chciałbyś robić w przyszłości?
– Nie wiem… Może tak jak ty… będę cieślą?
– A gdybyś tak został rabbim?
Patrzyłem na ojca, nie rozumiejąc. Rabbi? Rabbi z naszej wioski, rabbi Izaak, był trzęsącym się staruchem z długą, jakby spleśniałą brodą, jeszcze starszą niż on sam; nie, nie widziałem siebie zupełnie w takiej roli. A poza tym miałem jakieś niejasne poczucie, że rabbim nie można zostać, lecz jest się nim od początku. Rabbim trzeba się było urodzić. Ja zaś byłem zwyczajnie Jeszuą, Jeszuą z Nazaretu, to znaczy kimś, kto siebie nie przeskoczy.
– Zastanów się.
Po czym ojciec pochylił się nad heblem, by zestrugać deskę. Rozmyślałem leniwie o tym, co usłyszałem, tym bardziej zdziwiony propozycją ojca, że dni spędzone w chederze nie obywały się bez zgrzytów. Mosze, Ram i Kesed nigdy nie domagali się dodatkowych wyjaśnień. Bez szemrania przyjmowali do wiadomości wszystko, czego nas uczono. Ja zasłużyłem sobie na przydomek „Jeszua-męczydusza”. Wszystko prowokowało mnie do zadawania pytań. Dlaczego nie wolno pracować w dzień szabatu? Dlaczego nie jada się wieprzowiny? Dlaczego Bóg karze, zamiast przebaczać? Odpowiedzi rzadko mnie satysfakcjonowały, jako że nasz nauczyciel obwarował się nie znoszącym sprzeciwu: „Takie jest prawo”. Pytałem więc: „Co usprawiedliwia prawo?”, „Z czego się bierze tradycja?”. Domagałem się tylu wyjaśnień, że czasami miałem zakaz odzywania się przez cały dzień. Pragnąłem, by wszystko miało jakiś sens. Zbyt wiele pragnąłem.
– Tatusiu, czy rabbi Izaak ma o mnie dobre zdanie?
– Bardzo dobre. To on przyszedł wczoraj, aby pomówić ze mną o tobie.
Zdziwiłem się jeszcze bardziej. Nękając wciąż pytaniami rabbiego Izaaka, sądziłem, że daję mu w ten sposób odczuć jego ignorancję.
– Ten święty człowiek uważa, że tylko poprzez religię możesz odnaleźć spokój ducha.
Uwaga ta zrobiła na mnie jeszcze większe wrażenie niż pozostałe. Spokój? Czy mnie zależało na spokoju?
Niemniej, zdanie to zostało wypowiedziane i codziennie dźwięczało mi w uszach: „A gdybyś tak został rabbim?”.
Wkrótce potem ojciec umarł. Upadł nagle, w samo południe, kiedy niósł zamówioną skrzynię na drugi koniec wioski; jego serce przestało bić na skraju drogi.
Płakałem po nim bez przerwy przez trzy długie miesiące. Łzy obeschły już na policzkach mych braci i sióstr, ucichła także matka, bacząc, by nas nie zasmucać, lecz ja wciąż szlochałem. Oczywiście, opłakiwałem tego, który odszedł, mego ojca o sercu czulszym niż drewno, którego obróbką się trudnił. Przede wszystkim jednak płakałem, ponieważ nie powiedziałem mu nigdy, jak bardzo go kocham. Nieomalże życzyłem sobie, by zamiast odejść tą raptowną śmiercią, doświadczył był długiego konania: przynajmniej mógłbym mu wówczas powtarzać, jak bardzo go kocham.
W dniu, w którym przestałem płakać, nie byłem już tym samym człowiekiem co przedtem. Każdemu, kogo spotkałem, mówiłem, że go kocham. Pierwszego obdarzyłem tym wyznaniem kolegę ze szkolnej ławki, Moszego. Usłyszawszy mnie, zrobił się czerwony na twarzy.
– Co ci się stało, że wygadujesz takie głupstwa?
– To nie są głupstwa. Mówię, że cię kocham.
– Ale takich rzeczy się nie mówi!
– Dlaczego?
– Och, Jeszuo, nie rób z siebie idioty!
„Idiota, kretyn”, co wieczór wracałem z bagażem nowych obelg. Matka starała się mi wytłumaczyć, że istniało niepisane prawo, na mocy którego nie należy publicznie wyrażać swoich uczuć.
– Co to za prawo?
– Prawo wstydliwości.
– Ależ mamo, nie ma czasu do stracenia, spieszmy się powiedzieć ludziom, że ich kochamy. Przecież każdy może nagle umrzeć, prawda?
Gdy to mówiłem, płakała, uśmiechając się przez łzy, głaskała mnie po włosach, by uśmierzyć żar moich myśli.
– Mój mały Jeszuo – mówiła – nie trzeba za mocno kochać. Inaczej będziesz bardzo cierpiał.
– Ależ ja nie cierpię. Ja po prostu czuję, że wzbiera we mnie gniew.
Każdy dzień bowiem dostarczał mi nowych powodów do gniewu. Moje irytacje miały żeńskie imiona: Judyta, Rachela…
Nasza sąsiadka Judyta miała osiemnaście lat i zakochała się w pewnym Syryjczyku. Gdy ten przyszedł prosić o jej rękę, rodzice Judyty odmówili mu: ich córka nie poślubi mężczyzny, który nie przestrzega żydowskiego prawa. Zamknęli ją na klucz w domu. W tydzień później Judyta się powiesiła.
Rachelę zmuszono do małżeństwa z bogatym hodowcą bydła, mężczyzną dużo od niej starszym, potężnym, brzuchatym i owłosionym, czerwonym na twarzy, okrutnikiem, który często ją bił. Pewnego razu zaskoczył ją w ramionach młodego pasterza, jej rówieśnika. Cała wioska wzięła udział w kamienowaniu cudzołożnicy. Przez dwie godziny umierała pod ciosami rzucanych w nią kamieni. Całe dwie godziny. Setki kamieni na dwudziestoletnim ciele Racheli. Bite dwie godziny. W taki sposób prawo Izraela występuje w obronie małżeństw zawartych wbrew naturze.
Wszystkie te zbrodnie dokonywały się w imieniu Prawa.
Autorem zaś Prawa był Bóg.
Zdecydowałem, że odtąd nie będę już kochał Boga.
Obciążyłem Boga wszelakim głupstwem i przeniewierstwem ludzi. Pragnąłem, żeby na świecie było więcej sprawiedliwości i miłości. Cały wszechświat był w moich oczach dowodem na słabość Boga lub jego opieszałość. Od rana do wieczora przygotowywałem argumenty, które mogłyby posłużyć w procesie przeciwko Bogu.
Świat usposabiał mnie buntowniczo. Dotychczas żywiłem nadzieję, że okaże się piękny jak zapisana stronica, harmonijny niczym śpiew modlitewny. Oczekiwałem, że Bóg będzie najlepszym, najbardziej starannym i uważnym rękodzielnikiem, przywiązującym wagę tyleż do całości, co do szczegółów, że zadba o sprawiedliwość i o miłość. Otóż Bóg nie dotrzymywał swych obietnic.
– Boję się o ciebie, Jeszuo. Co z tobą zrobić?
Rabbi gładził się po brodzie.
Co ze mną zrobią? Wobec zła odczuwałem gniew, który nie chciał mnie opuścić. W pierwszym okresie mego życia bez wątpienia najmocniej odczuwałem gniew, ów rodzaj braku zgody na niesprawiedliwość i odmowę układania się z nią: nie zgadzam się na to, by rzeczy były takie, jakie są; chcę, aby były takie, jakie być powinny. Co ze mną zrobią?
Otwarłem znów warsztat stolarski ojca. Byłem najstarszy, musiałem więc zarobić na utrzymanie moich braci i sióstr. Heblowałem i gromadziłem deski, by wykonywać z nich skrzynie, konstrukcje dachowe, stoły. Nie radziłem sobie z tym wszystkim tak dobrze jak ojciec, lecz będąc jedynym stolarzem w całej wiosce, nie musiałem się obawiać konkurencji.
Mój warsztat stał się świątynią płaczu, jak nazywała go matka. Mieszkańcy wioski ściągali tutaj ze swymi kłopotami i z najdrobniejszymi codziennymi sprawami. Słuchałem bez słowa ich opowieści całymi godzinami, stawałem się jednym wielkim uchem zwróconym w ich stronę. Na koniec znajdowałem dla nich kilka miłych słów, wynikających zwykle z opisywanej przez nich sytuacji, a oni wracali do domu pocieszeni. Skłaniało ich to zapewne do większej wyrozumiałości dla desek, które niezbyt udatnie ociosywałem.
Nie zdawali sobie sprawy, że rozmowa z nimi była dla mnie pokrzepiająca w tym samym stopniu co dla nich, a mój gniew topniał coraz bardziej. Usiłując wprowadzić nazaretańczyków w strefę pokoju i miłości, sam w tę stronę zmierzałem. Trzeba było żyć dalej i pomagać żyć innym; wobec tej konieczności mój bunt tracił na sile. Uświadamiałem sobie coraz bardziej, że Boga powinno się dopiero tworzyć.
W tym właśnie czasie Rzymianie zajęli Galileę, a ja odkryłem, że jestem Żydem. Dopiero wtedy, kiedy dotarło do mnie, że słowo „Żyd” brzmi obraźliwie, uświadomiłem sobie, że nim jestem. Rzymianie zatrzymywali się w Nazarecie tylko po to, żeby sobie odświeżyć gardło, zachowując się przy tym z niebywałą arogancją, podkreślaną spluwaniem przez zęby, niczym jakiś gatunek nadludzi uważających, że urodzili się po to, aby rządzić. Z innych wiosek dochodziły do nas pogłoski o ich wyczynach, o liczbie zabitych patriotów, o zgwałconych dziewczętach i splądrowanych domach. Nasz naród zawsze był obiektem niezliczonych inwazji, dominacji, prób rozciągania nad nim kurateli, jakby życie pod okupacją było jego stanem normalnym. Izrael pamięta o swoich nieszczęściach, tak że gdy nachodziły mnie wieczorne smutki, mawiałem sobie niekiedy, iż gdyby zabrakło mu wiary, żyłby już może tylko rozpamiętywaniem doznanych krzywd. Z chwilą gdy Rzymianie wkroczyli do Galilei i upokorzyli ją, stałem się prawdziwym Żydem. Inaczej mówiąc, zacząłem żyć oczekiwaniem. Na tego, który miał nas wybawić. Upokarzali naszych ludzi, upokarzali naszą wiarę. Jedyną aktywną odpowiedzią na dojmujące doznanie wstydu, jaki odczuwałem, było oczekiwanie na Mesjasza.
W Galilei roiło się od mesjaszy. W odstępach nie większych niż pół roku pojawiał się kolejny wybawiciel. Zawsze przybywał brudny, wychudzony, z pustym brzuchem, ze spojrzeniem wbitym w jeden punkt, ale za to nie zamykały mu się usta. Nie brano go na serio, lecz mimo wszystko słuchano, tak „na wszelki wypadek”, jak mawiała moja matka.
– Na wypadek czego?
– Na wypadek, gdyby był prawdziwym Mesjaszem.
Nieodmiennie obwieszczał koniec świata, panowanie ciemności, z których ocaleją jedynie sprawiedliwi, nastanie nocy, która oswobodzi nas od wszystkich Rzymian. Trzeba przyznać, że w życiu takim jak nasze, wypełnionym nieustającą pracą, dobrze było od czasu do czasu przystanąć, by posłuchać płomiennych opowieści tych nawiedzonych. Wygłaszali tyle nieopisanych bredni, a zwłaszcza potrafili nam napędzić tyle strachu, co prawda bez żadnych konsekwencji, że stali się naszym ulubionym widowiskiem. Niektórzy z nich byli nawet zdolni do takiego oddziaływania na tłum, że ludzie zaczynali głośno płakać. Takich ceniono wysoko. Nie odciskali jednak na nas trwałego piętna. W rzeczywistości wszyscy oni mieli dar snucia opowieści, a Żydzi je uwielbiają.
Matka spoglądała zafrasowana na wykonane przeze mnie sprzęty.
– Nie wychodzi ci to za dobrze, Jeszuo.
– Staram się.
– Ale nawet bardzo się starając, kaleka bez nogi nie przeskoczy muru.
Nie znosiłem tego jej pełnego konsternacji zatroskania. Sądziłem, że moim przeznaczeniem było kontynuowanie tego, co robił mój ojciec. Porzuciłem już wszelką nadzieję, że zostanę rabbim. Wprawdzie spędzałem długie godziny sjesty na modlitwie i lekturze, ale robiłem to sam, z własnego wyboru, pogrążony w dyskusjach z sobą samym. Wielu nazaretańczyków uważało mnie za złego wyznawcę wiary: rozpalałem ogień w dzień szabatu, doglądałem chorego brata lub młodszej siostry nawet wtedy, gdy szabat już się rozpoczął. Postarzały rabbi Izaak niepokoił się z powodu tych moich zachowań, lecz nie dopuszczał, by inni gorszyli się nimi ponad miarę.
– Jeszua jest bardziej pobożny, niż wam się wydaje; dajcie mu czas na zrozumienie tego, co wy już zrozumieliście.
Do mnie jednak odzywał się surowo:
– Czy wiesz, że za to, co ty wyprawiasz, kamienuje się ludzi?
– Nie robię nic złego.
Nie ciągnęło mnie wcale do tego, aby zostać rabbim, wciąż bowiem podsycałem w sobie upartą nieufność w stosunku do ludzi, którzy wszystko najlepiej wiedzą, i do praw, którym obca jest głębsza refleksja. Religia w swej ustalonej postaci, zorganizowanej, zhierarchizowanej, przeżuwała martwe słowo, postradawszy ducha dla litery. Toteż ja starałem się odnaleźć słowo Boże poprzez milczenie i medytację.
– Kiedy masz zamiar się ożenić, mój Jeszuo? Popatrz na Mosze, Rama i Keseda: wszyscy już mają dzieci. A twoi młodsi bracia też postarali się już o to, abym została babką. Na co czekasz? – pytała matka.
A ja na nic nie czekałem, po prostu o tym nie myślałem.
– Nie zastanawiaj się, mój kochany, tylko się żeń! Najwyższy czas, abyś zaczął traktować życie poważniej.
„Poważniej!” A więc i ona, ona także w to wierzyła! Podobnie jak cała wieś, matka wbiła sobie do głowy, że ja nic, tylko dybałem na cnotę niewieścią!
Uwodziciel z Nazaretu… Zauważywszy, że często spędzałem całe godziny na dyskusjach czy spacerach z tą lub tamtą, wyciągano stąd wniosek, że flirtowałem na potęgę. To prawda, że gustowałem w towarzystwie kobiet, a one lubiły obcować ze mną. Ale nie zaszywaliśmy się w krzakach czy stodołach, aby się obłapiać, lecz całkiem zwyczajnie rozmawialiśmy. Nic poza tym. Rozmawialiśmy. Kobiety wyrażają siebie w sposób bardziej autentyczny i bezpośredni; ich usta są bliżej serca.
Gdy wracałem ze spotkania, Mosze spoglądał na mnie kpiąco.
– Nie wmówisz mi chyba, że nic tam ze sobą nie robiliście?
– Ależ tak. Rozmawialiśmy o życiu, o naszych grzechach.
– Dobra, dobra… Mężczyzna zwierza się kobiecie ze swoich grzeszków głównie po to, aby dorzucić do ich listy jeszcze jeden…
Matka niepokoiła się coraz bardziej:
– Kiedy nareszcie się ożenisz? Nie masz chyba zamiaru skończyć jako stary kawaler? Nie chcesz mieć dzieci?
Nie, prawdę mówiąc, nie chciałem mieć dzieci. Nie czułem się dostatecznie dojrzały, aby je spłodzić, miałem wrażenie, że sam wciąż jeszcze jestem synem. Czy mógłbym wziąć za rękę dziecko? Dokąd bym je poprowadził? I co bym mu powiedział?
Niemniej jednak naciski ze strony matki, sióstr i braci przybierały coraz bardziej na sile: dlaczego się nie żenisz?
I wtedy na mojej drodze stanęła Rebeka.
Myślimy, że powietrze jest przejrzyste, a nagle odkrywamy, że nie da się go przeniknąć: uśmiech Rebeki rozdarł przestrzeń i padł na mnie. Stanąłem jak wryty, z twarzą w ogniu aż po szyję, czując suchość w ustach. Zawładnęła mną w ciągu sekundy. Byłem jej zdobyczą. Co tak na mnie podziałało? Czy to jej ciężki warkocz, kruczoczarny z błękitnawym odcieniem? Czy biel jej karnacji, delikatna jak wnętrze płatka lilii? Czy spokój emanujący z jej oczu, zielonych i złotych jak łąka, na której można się wyciągnąć w letni wieczór? Czy sprawiły to jej ruchy, płynne, jakby dopiero co pożegnały się z tańcem? Jej ciało, smukłe i giętkie, prześwitujące i na powrót znikające w fałdach tuniki, jakby w trakcie zabawy w chowanego? Z całą siłą spadła na mnie oczywistość: Rebeka była bardziej kobieca niż wszystkie kobiety razem wzięte; ona je wszystkie w sobie zawierała, a zarazem była kimś więcej. Była jedyna na świecie. To była ona.
Nie musiałem się nawet wysilać na miłosne podchody. Wyraz moich oczu powiedział jej wszystko… Myślę, że ona mnie pokochała od pierwszego spojrzenia, którym ją obdarzyłem. Od razu rozpoznaliśmy się nawzajem.
Nasze rodziny szybko zorientowały się, o co chodzi, i nie szczędziły nam zachęty. Rebeka nie była z Nazaretu. Mieszkała w Nain i pochodziła z rodziny bogatych płatnerzy. Matka moja uroniła łzę szczęścia, widząc, że poświęciłem całe oszczędności na zakup złotej zapinki; nareszcie jej syn zapragnął tego samego co wszyscy.
Postanowiłem, że któregoś wieczoru poproszę ją o rękę. Zaprosiłem Rebekę do gospody nad rzeką. Taras tonął w świetle lamp oliwnych i w cieniu lip, a stoły czekały na zakochanych. Domyślając się zawczasu, o co chciałem ją prosić, Rebeka wystroiła się jeszcze piękniej niż zwykle. Twarz jej okalały klejnoty niczym malutkie lampki, które miały rzucać światło na nią i tylko na nią.
– Dopraszam się łaski!
Jakiś starzec z dzieckiem, w łachmanach, wyciągał ku nam brudne i zniszczone dłonie.
– Dopraszam się łaski!
Westchnąłem zniecierpliwiony.
– Przyjdźcie później – rzekła sucho Rebeka.
Starzec wraz z dzieckiem oddalili się bez szemrania.
Podano kolację. Mięso było soczyste, ryby i inne potrawy z mnóstwem przypraw podkreślały świąteczną aurę.
Starzec i dziecko usiedli nad brzegiem rzeki, raz po raz spoglądając łakomym wzrokiem w kierunku naszego stołu. Wypraszany przez wszystkich, stary człowiek zapamiętał sobie jednak słowa Rebeki, żeby przyjść później. Czyhał tylko na znak, aby znowu podejść. Jego pokorny wzrok drażnił mnie, tak że starałem się siedzieć sztywno, byle tylko nie spojrzeć nawet w jego stronę.
Rebeka, ożywiona wypitym winem, tryskała humorem i radością życia. Śmiała się z byle czego. Mnie także, wciągniętemu w klimat tego miłosnego zaczadzenia, wydawało się, że stanowimy teraz pępek świata, że nigdy jeszcze ziemia nie nosiła pary tak młodzieńczej, pięknej i pełnej życia jak my owego wieczoru.
Przy deserze ofiarowałem Rebece zapinkę. Czy olśnił ją blask klejnotu, czy mój gest? Niespodziewanie wybuchnęła płaczem.
– Jestem taka szczęśliwa – wyjąkała na koniec.
Nagle mnie także łzy puściły się z oczu. Jednocząc nas, sprawiały, że zaczęliśmy przytulać się do siebie, czując w sobie narastające pragnienie cielesnego zespolenia.
– Dopraszam się łaski państwa!
Stary człowiek wraz z dzieckiem powrócili, wygłodniali i z wyciągniętymi rękoma. Rebeka wydała z siebie stłumiony okrzyk irytacji i natychmiast wezwała karczmarza. Dała wyraz swemu oburzeniu: nie można już nawet w spokoju zjeść kolacji. Potakiwałem jej tchórzliwie. W tamtej chwili myślałem tylko o Rebece, o ciele Rebeki, które pragnąłem wziąć w ramiona.
Karczmarz, wymachując groźnie ścierką, przepędził dwoje żebraków.
Rebeka uśmiechnęła się do mnie.
Noc głodu pochłonęła starca i dziecko.
Patrzyłem na stojące przed nami talerze, pełne jeszcze wszystkiego, czego, najedzeni do syta, nie zjedliśmy, patrzyłem na złotą zapinkę, którą przed chwilą ofiarowałem Rebece, patrzyłem na szczęście nasze i zaniemówiłem.
Nagle powiało chłodem.
– Odprowadzę cię do domu.
Nazajutrz zerwałem nasze zaręczyny.

 
Wesprzyj nas