Absolutna klasyka powieści obyczajowej. Gorące uczucie w najbardziej romantycznym mieście świata


Peter jest farmaceutą poszukującym lekarstwa na raka. Bez reszty pochłonięty pracą, niemal zapomniał, jak ważne jest szczęście w życiu osobistym.
Olivia jest żoną senatora, której życie od lat toczy się w złotej klatce. Swoje marzenia musiała poświęcić w imię kariery politycznej męża.

Ich drogi krzyżują się w Paryżu – romantycznym mieście kochanków. Pomiędzy Olivią a Peterem wybucha niespodziewane, gorące uczucie. Jednak życie to nie bajka, a przed zakochanymi piętrzą się przeszkody. Czy miłość, jaka ich połączyła, zdoła odmienić ich życie?

Danielle Steel jest autorką ponad 120 książek, przetłumaczonych na 43 języki i wydanych w 69 krajach, matką dziewięciorga dzieci i założycielką dwóch fundacji charytatywnych. Pokochały ją miliony kobiet na całym świecie.
Fenomenalna autorka, której książki nie schodzą z listy bestsellerów „New York Timesa”, od ponad 40 lat cieszy się niesłabnącym zainteresowaniem czytelniczek na całym świecie.

Danielle Steel
Pięć dni w Paryżu
Wydawnictwo Znak
Premiera: 17 lutego 2014

Rozdział 1

Pogoda w Paryżu była wyjątkowo ładna, gdy samolot Petera Haskella lądował na lotnisku Charles’a de Gaulle’a. Maszyna od razu dokołowała do bramki i już kilka minut później Peter z aktówką w dłoni szedł przez terminal. Uśmiechał się lekko, podchodząc do stanowisk odprawy, pomimo upału i tłumu ludzi w kolejce przed nim. Peter Haskell uwielbiał Paryż.

Podróżował do Europy cztery, pięć razy do roku. Imperium farmaceutyczne, którym zarządzał, posiadało instytuty badawcze w Niemczech, Szwajcarii i Francji oraz ogromne laboratoria i fabryki w Anglii. Jego podróże zawsze były interesujące: wymieniał się pomysłami z członkami ekip badawczych i opracowywał nowe strategie marketingowe, co było jego mocną stroną. Tym razem jednak chodziło o coś więcej niż kolejna delegacja czy prezentacja nowego produktu. Przyleciał na narodziny „swojego dziecka”. Vicotec. Marzenie jego życia. Vicotec miał odmienić losy i perspektywy ludzi chorych na raka. Miał dramatycznie ulepszyć programy leczenia podtrzymującego, a także samą naturę chemioterapii na świecie. Miał to być istotny wkład Petera w rozwój ludzkości. Przez ostatnie cztery lata poza rodziną żył tylko dla tego leku. Bez wątpienia miał też dzięki niemu zarobić miliony dla Wilson-Donovan. Miliony, a nawet więcej: ich prognozy już przewidywały zyski w pierwszych pięciu latach powyżej miliarda dolarów. Nie to jednak było celem Petera. Celem było życie, jakość życia tych, którzy gaśli niczym migoczące świece w mroku nowotworów. Vicotec miał im pomóc. Na początku wydawało się to idealistycznym snem, lecz teraz, gdy tylko centymetry dzieliły ich od ostatecznego zwycięstwa, Peter odczuwał dreszcz na każdą myśl o tym, co ma się wydarzyć.

Jak dotąd osiągali doskonałe rezultaty. Spotkania w Niemczech i Szwajcarii udały się wyśmienicie. Testy w tych laboratoriach były jeszcze bardziej rygorystyczne niż te wykonywane w Stanach. Zyskali pewność. Lek był bezpieczny. Byli gotowi do rozpoczęcia pierwszej fazy prób klinicznych na ludziach, gdy tylko FDA je zatwierdzi, co oznaczało podawanie niskich dawek leku wybranej liczbie dobrze poinformowanych ochotników, by sprawdzić, jak sobie poradzą.

Firma Wilson-Donovan złożyła podanie do FDA już w styczniu, wiele miesięcy temu, a bazując na aktualnych informacjach, miała zamiar poprosić komisję, by Vicotec został skierowany na szybką ścieżkę rejestracji i w rezultacie został wcześniej udostępniony, gdy tylko FDA przekona się, że lek jest bezpieczny, co Wilson-Donovan zamierzał udowodnić. Szybka ścieżka była stosowana w celu przyspieszenia różnych kroków do zatwierdzenia leku w przypadku, gdy ten miał być wykorzystywany w leczeniu chorób zagrażających życiu. W razie uzyskania zgody FDA zamierzali rozpocząć testy na grupie stu osób, które podpisały już odpowiednie zgody i znały potencjalne zagrożenia. Byli to ludzie tak rozpaczliwie chorzy, że terapia stanowiła ich jedyną nadzieję, o czym wiedzieli. Ludzie, którzy zgłaszali się do takich eksperymentów, czuli wdzięczność za każdą pomoc.

Firma chciała jak najszybciej rozpocząć testy kliniczne na pacjentach, dlatego tak istotne było dokładne zbadanie bezpieczeństwa Vicotecu przed przesłuchaniami przed komisją we wrześniu, by mógł on potem trafi ć na szybką ścieżkę. Peter miał całkowitą pewność, że testy zakończone właśnie przez Paula-Louisa Sucharda, kierownika laboratorium w Paryżu, potwierdzą dobre wiadomości, które uzyskał w Genewie.
– Wakacje czy sprawy służbowe, monsieur? – Ofi cer celny z obojętnością podbił paszport Petera i nawet nie podniósł głowy, gdy zerknął na zdjęcie. Peter miał niebieskie oczy i ciemne włosy, nie wyglądał na swoje czterdzieści cztery lata. Miał zdecydowane rysy twarzy, był wysoki, większość osób zgodziłaby się, że jest przystojny.
– Sprawy służbowe – odparł z dumą. Vicotec. Wiktoria. Zbawienie dla każdej istoty ludzkiej borykającej się z agonią chemioterapii i raka.

Gdy oficer oddał mu paszport, Peter podniósł torbę i wyszedł na zewnątrz, by znaleźć taksówkę. Był piękny, słoneczny czerwcowy dzień, nie miał już żadnych obowiązków w Genewie, przyleciał więc do Paryża dobę wcześniej. Kochał to miasto, wiedział, że tu z łatwością znajdzie sobie jakieś zajęcie, nawet gdyby miał to być tylko długi spacer nad Sekwaną. Może Suchard zgodzi się spotkać z nim wcześniej, niż zaplanowali, choć była niedziela. Był jeszcze wczesny ranek, nie miał dotąd czasu, by do niego zadzwonić. Suchard był bardzo francuski, bardzo poważny i bardzo sztywny. Peter postanowił zatelefonować do niego z hotelu i sprawdzić, czy Francuz ma czas i czy jest gotów przenieść spotkanie.

Peter nauczył się mówić po francusku przez te wszystkie lata, choć rozmowy z Suchardem prowadził w języku angielskim. Wiele osiągnął, odkąd opuścił Środkowy Zachód. Nawet dla oficerów celnych na lotnisku Charles’a de Gaulle’a było oczywiste, że Peter Haskell to człowiek ważny, inteligentny i wyrafinowany. Był chłodny, obyty i silny, emanował pewnością siebie. W wieku czterdziestu czterech lat zajmował stanowisko dyrektora jednej z największych firm farmaceutycznych na świecie. Nie był naukowcem, lecz specem od marketingu, tak jak Frank Donovan, prezes zarządu. Osiemnaście lat temu Peter Haskell poślubił córkę Franka. Nie stanowiło to z jego strony „sprytnego kroku” ani nie zrobił tego z wyrachowania. Zdaniem Petera był to przypadek, zrządzenie losu, z którym walczył przez pierwsze sześć lat znajomości z nią.

Peter nie chciał poślubić Kate Donovan. Nie wiedział nawet, kim ona jest, gdy spotkali się na Uniwersytecie Michigan. Ona miała lat dziewiętnaście, on – dwadzieścia. Na początku była dla niego tylko śliczną blondynką z drugiego roku, którą poznał na imprezie, lecz już po dwóch randkach szalał za nią. Chodzili ze sobą od pięciu miesięcy, zanim ktoś się złamał i zasugerował, że postępuje bardzo mądrze, umawiając się ze śliczną, małą Katie. A potem ten ktoś to wyjaśnił. Kate była jedyną dziedziczką fortuny Wilson-Donovan, największej firmy farmaceutycznej w kraju. Peter był oburzony, zrobił Katie straszną awanturę za to, że mu nie powiedziała; przemawiały przez niego gniew i naiwność dwudziestolatka.
– Jak mogłaś?! Dlaczego mi nie powiedziałaś?! – krzyczał.
– O czym? Miałam cię ostrzec, kim jest mój ojciec? Nie sądziłam, że będzie cię to obchodzić.
Jego atak straszliwie ją zranił, przeraziła się, że ją zostawi. Wiedziała, jaki jest dumny i jacy biedni są jego rodzice. Wyznał jej, że dopiero w tym roku udało im się wykupić farmę mleczną, na której jego ojciec pracował przez całe życie. Farma była zadłużona po uszy i Peter ciągle się martwił, że zbankrutuje, a on będzie musiał rzucić szkołę i wrócić do domu, do Wisconsin, by im pomóc.
– Doskonale wiedziałaś, że będzie mnie to obchodzić. I co mam teraz zrobić?

Wiedział lepiej niż ktokolwiek, że nie mógłby rywalizować w jej świecie, że do niego nie należał i nigdy nie będzie, a Katie nie mogłaby mieszkać na farmie w Wisconsin. Widziała za dużo świata, była zbyt wyrafinowana, nawet jeśli nie zdawała sobie z tego sprawy. Prawdziwy kłopot polegał na tym, że i on od dawna nie odczuwał przynależności do swojego świata. Niezależnie od tego, jak bardzo starał się w domu być „jednym z nich”, zawsze wyróżniało go coś wielkomiejskiego. Nienawidził życia na farmie jako dziecko, marzył, by pojechać do Chicago lub Nowego Jorku i stać się częścią świata biznesu. Nienawidził dojenia krów, grabienia siana i niekończącego się uprzątania obór. Przez lata po szkole pomagał ojcu na farmie mlecznej, którą ojciec w końcu kupił. Peter wiedział, co to oznacza. Ostatecznie będzie musiał wrócić do domu po ukończeniu nauki, by mu pomóc. Ta perspektywa go przerażała, lecz nie szukał drogi wyjścia. Wierzył, że człowiek ma swoje powinności, zobowiązania, które na siebie bierze, i musi je wypełniać, nie idąc na skróty. Zawsze był grzecznym chłopcem, jak mawiała jego matka, nawet jeśli oznaczało to trudności. Był gotów zapracować na wszystko, czego pragnął.

Gdy dowiedział się, kim jest Katie, związek z nią wydał mu się niewłaściwy. Niezależnie od tego, jaki był z nią szczery, wyglądało to właśnie jak łatwa droga ucieczki, szybki awans na sam szczyt, na skróty. Niezależnie od tego, jaka była śliczna, jak bardzo myślał, że ją kocha, wiedział, że nic nie może z tym zrobić. Z takim uporem powtarzał, że nie może jej wykorzystywać, iż zerwali dwa tygodnie po tym, jak się dowiedział, kim jest; nic, co mówiła, nie mogło wpłynąć na jego decyzję. Katie była zrozpaczona, a on o wiele bardziej nieszczęśliwy z powodu jej utraty, niż jej powiedział. Był to jego przedostatni rok nauki, w czerwcu pojechał do Wisconsin, by pomóc ojcu. Pod koniec lata postanowił przerwać naukę na dwa semestry i poświęcić ten czas na upewnienie się, że farma nie upadnie. Ostatnia zima była dla nich ciężka, a Peter był pewien, że zdoła zapobiec stratom, jeśli wdroży pomysły i plany, o których uczył się w college’u.

Mógłby to zrobić, lecz został powołany do wojska i wysłany do Wietnamu. Spędził rok w pobliżu Da Nang, a gdy zaciągnął się ponownie na drugą turę, odesłano go do pracy w wywiadzie w Sajgonie. Był to dla niego bardzo zagmatwany okres. Miał dwadzieścia dwa lata, gdy opuszczał Wietnam, i wciąż nie znalazł odpowiedzi, których poszukiwał. Nie wiedział, co chce robić przez resztę życia, nie chciał wracać do pracy na farmie, lecz był przekonany, że powinien. Jego matka zmarła, gdy był w Wietnamie, wiedział, jaki był to cios dla ojca.

Został mu jeszcze rok nauki w college’u, lecz nie chciał wracać na Uniwersytet Michigan, czuł, że z tego wyrósł. Miał też mieszane uczucia co do Wietnamu. Kraj, który pragnął znienawidzić, który tak go dręczył, zamiast tego pokochał i było mu naprawdę żal, gdy go opuszczał. Przeżył tam parę krótkich romansów, głównie z amerykańskimi wojskowymi i jedną bardzo piękną młodą Wietnamką, lecz wszystko to było bardzo skomplikowane, a związki te były nieuchronnie skażone faktem, że nikt tam nie spodziewał się dożyć jutra. Nigdy więcej nie skontaktował się z Katie Donovan, choć zawsze nosił przy sobie kartkę świąteczną od niej, którą przesłano mu z Wisconsin. Na początku często o niej rozmyślał w Da Nang, lecz łatwiej było mu do niej nie pisać. Co miałby jej powiedzieć? Wybacz, że ty jesteś taka bogata, ja taki biedny… życzę ci udanego życia w Connecticut, podczas gdy ja będę przerzucał łajno na farmie mlecznej do końca mojego… trzymaj się…?

Tuż po jego powrocie do Wisconsin dla wszystkich stało się jasne, że tam nie pasuje, nawet ojciec namawiał go, by poszukał zajęcia w Chicago. Bez trudu znalazł posadę w firmie marketingowej, poszedł do szkoły wieczorowej, uzyskał dyplom i właśnie miał zaczynać pracę, gdy poszedł na przyjęcie wydawane przez dawnego przyjaciela z Michigan, na którym wpadł na Katie. Przeniosła się i także mieszkała w Chicago, właśnie kończyła Northwestern. Gdy ją znów zobaczył, zaparło mu dech. Była jeszcze piękniejsza niż dawniej. Nie widzieli się od prawie trzech lat. Oszołomiła go świadomość, że nawet po tych trzech latach zmuszania się, by trzymać się od niej z daleka, jej widok wciąż przyprawiał go o dreszcze.

– Co ty tu robisz? – zapytał nerwowo, jakby miała prawo istnieć tylko we wspomnieniach jego studenckich dni. Nawiedzała jego myśli całymi miesiącami, po tym jak opuścił college, zwłaszcza tuż po wstąpieniu do armii. Już dawno temu zdołał relegować ją do przeszłości i oczekiwał, że tam właśnie zostanie. Przypadkowe spotkanie nagle przeniosło ją z powrotem do teraźniejszości.
– Kończę szkołę – odparła, wstrzymując oddech na jego widok. Wydał jej się wyższy i szczuplejszy, jego oczy były bardziej niebieskie, a włosy ciemniejsze, niż zapamiętała. Wszystko było w nim wyostrzone i bardziej podniecające niż jej niezliczone wspomnienia. Nigdy nie zapomniała. Był jedynym mężczyzną w jej życiu, który od niej odszedł z powodu tego, kim była, i przekonania, że nigdy nie będzie jej mógł niczego dać. – Podobno byłeś w Wietnamie – dodała cicho, na co przytaknął. – To musiało być straszne. – Tak bardzo się bała, że znów go wystraszy, popełni jakiś okropny błąd. Wiedziała, jaki jest dumny; widząc go, od razu zrozumiała, że nigdy się do niej nie zbliży.

On też na nią patrzył. Zastanawiał się, kim się stała i czego od niego chce. Wydawała mu się taka niewinna i niegroźna pomimo jej ewidentnie złowieszczego pochodzenia i zagrożenia, jakie sobą jego zdaniem przedstawiała. W jego oczach była dla niego zagrożeniem dla jego integralności, niemożliwą do utrzymania więzią pomiędzy przeszłością, którą nie mógł już żyć, a przyszłością, której pragnął, lecz nie miał pojęcia, jak ją zdobyć. Widział tyle świata od ich ostatniego spotkania, że gdy teraz na nią patrzył, nie mógł sobie przypomnieć, czego kiedyś tak się bał. Nie wydawała mu się już onieśmielająca, lecz raczej bardzo młoda, bardzo naiwna i nieodparcie atrakcyjna.

Rozmawiali tego wieczoru całymi godzinami, aż w końcu odwiózł ją do domu. A potem, choć wiedział, że nie powinien, zadzwonił do niej. Na początku wydawało mu się to takie proste, powtarzał sobie, że mogą być po prostu przyjaciółmi, w co żadne z nich nie uwierzyło. Pragnął być blisko niej. Była inteligentna, zabawna, rozumiała jego szalone przekonania o tym, że nigdzie nie pasuje i nie wie, co ma robić z życiem. Wiedział tylko, że kiedyś pragnie zmieniać świat lub chociaż odcisnąć na nim swoje piętno. Była jedyną osobą w jego życiu, która to rozumiała. Miał wtedy tyle marzeń, tyle dobrych intencji. Teraz, dwadzieścia lat później, dzięki Vicotecowi te marzenia miały się spełnić.

Wezwał taksówkę na lotnisku Charles’a de Gaulle’a, kierowca włożył jego torbę do bagażnika i skinął głową, gdy Peter podał mu cel. Wszystko w Peterze Haskellu zdradzało, że to mężczyzna u władzy, człowiek wielkiego formatu. Gdy jednak patrzyło się mu w oczy, dostrzegało się dobroć, siłę, ciepłe serce i poczucie humoru. Przedstawiał sobą coś więcej niż tylko dostrzegalne na pierwszy rzut oka doskonale skrojony garnitur, wykrochmalona biała koszula, krawat od Hermèsa i kosztowna aktówka.
– Gorąco, prawda? – zapytał Peter w drodze do centrum Kierowca przytaknął. Poznał po jego akcencie, że to Amerykanin, lecz komunikat był na tyle poprawny, że odpowiedział mu po francusku, bardzo powoli, by Peter mógł go zrozumieć.
– Cały tydzień jest ładny. Przyleciał pan z Ameryki? – zapytał z zainteresowaniem.
Ludzie w ten sposób reagowali na Petera, przyciągał ich nawet wbrew ich woli. Fakt, że znał francuski, zaimponował kierowcy.
– Przyleciałem z Genewy – wyjaśnił Peter.
Gdy znów zapadła cisza, uśmiechnął się do siebie, myśląc o Katie. Zawsze chciał, by podróżowała z nim, lecz ona nigdy się nie zgodziła. Na początku dzieci były za małe, potem za bardzo wciągnął ją własny świat i miriady obowiązków. Przez te lata odbyła z nim jedną, może dwie podróże. Raz do Londynu i drugi raz do Szwajcarii, lecz nigdy do Paryża.

 
Wesprzyj nas