Osiemnastoletni Arturo Bandini marzy, by zostać pisarzem. Niestety proza życia pisze się sama, wbrew niemu.


Są lata 30. XX wieku, w Ameryce panuje kryzys, a Arturo ma na utrzymaniu matkę i siostrę. Musi imać się różnych okropnych zajęć, wreszcie ląduje w fabryce konserw. Wybujałe młodzieńcze ego utrzymuje Arturo w ciągłym zawieszeniu pomiędzy nieakceptowaną rzeczywistością a światem rojeń.

Zaczytuje się Nietzschem, rozmawia z rybami, walczy z krabami, kocha się w bibliotekarce i papierowych dziewczynach ze “świerszczyków”, wygłasza lewicowe tyrady przed filipińskimi imigrantami. Arturo Bandini to alter ego Fantego. Postać ta, zawsze pełna żaru, zapamiętale walczy o swoje miejsce w świecie, ma skomplikowane, silne relacje z bliskimi i jedyny w swoim rodzaju, groteskowy, barwny ogląd rzeczywistości.

John Fante to jeden z najciekawszych autorów literatury amerykańskiej. Często postrzegany jako outsider, przez grono wiernych czytelników uważany za pisarza kultowego. Jego powieści, odkryte przez Charlesa Bukowskiego, wywołały falę zainteresowania czytelników, a krytycy przyjęli je z entuzjazmem.

John Fante
Droga do Los Angeles
Wydawnictwo Burda Książki
Premiera: 15 stycznia 2014

1

Miałem wiele różnych prac w porcie Los Angeles, bo nasza rodzina była biedna, a ojciec nie żył. Pierwsza praca polegała na kopaniu dołów, a podjąłem ją zaraz po skończeniu szkoły średniej. Nie mogłem spać po nocach z powodu bólu pleców. Robiliśmy wykop na pustej parceli, nie było ani skrawka cienia, żar lał się z bezchmurnego nieba, a ja byłem w dole z dwoma osiłkami, którzy kopali z prawdziwym zamiłowaniem, ciągle się śmiali i żartowali, śmiali się i palili gorzki tytoń.

Rzucałem się z wściekłością na robotę, a oni się śmiali i mówili, że za jakiś czas nauczę się paru rzeczy. Potem kilof i łopata stały się ciężkie. Ssałem pęknięte pęcherze i nienawidziłem tych facetów. Kiedyś w południe byłem bardzo zmęczony, usiadłem i spojrzałem na swoje ręce. Powiedziałem do siebie: dlaczego nie rzucisz tej pracy, zanim cię zabije?
Wstałem i wbiłem łopatę w ziemię.
– Chłopaki – powiedziałem. – Mam dość. Postanowiłem przyjąć posadę w zarządzie portu.

Potem byłem pomywaczem. Codziennie, gapiąc się w dziurę okna, widziałem sterty śmieci i rój brzęczących much i byłem jak gospodyni domowa nad stosem naczyń, moje ręce, gdy spuszczałem na nie wzrok, wydawały się odrażające, pływały jak martwe ryby w niebieskawej wodzie. Szefem był gruby kucharz. Łomotał garami i zaganiał mnie do pracy. Cieszyło mnie, gdy jakaś mucha przysiadła na jego mięsistym policzku i nie chciała odlecieć. Miałem tę robotę przez cztery tygodnie. Arturo, rzekłem wtedy do siebie, perspektywy w tej pracy są bardzo ograniczone, czemuż by więc nie rzucić jej dziś wieczór? Może powiesz temu kucharzowi, żeby się pieprzył?
Nie mogłem się doczekać wieczoru. W środku tego sierpniowego popołudnia, mając przed sobą górę brudnych naczyń, zdjąłem fartuch. Uśmiechnąłem się mimowolnie.
– Co cię tak śmieszy? – warknął kucharz.
– Mam dość. Kończę z tym. To mnie śmieszy.
Wyszedłem tylnymi drzwiami, zabrzęczał dzwonek. Kucharz stał, drapiąc się po głowie, wśród śmieci i brudnych naczyń. Gdy pomyślałem o tych wszystkich naczyniach, roześmiałem się, odtąd zawsze wydawało mi się to zabawne.

Zostałem pomagierem kierowcy ciężarówki. Nasze zadanie polegało na przemieszczaniu pudeł z papierem toaletowym z magazynu do portowych sklepów w San Pedro i Wilmington. Wielkie pudła, trzy stopy na trzy i pięćdziesiąt funtów wagi każde. Nocami leżałem w łóżku, myślałem o tym i przewracałem się z boku na bok.
Mój szef kierował ciężarówką. Miał wytatuowane ręce. Nosił obcisłe żółte koszulki polo. Jego mięśnie wyraźnie się uwypuklały. Gładził je jak włosy dziewczyny. Korciło mnie, by mówić rzeczy, od których go aż skręci. Pudła stały w magazynie jedne na drugich, w stertach wysokości pięćdziesięciu stóp sięgających do samego sufitu. Szef stał z założonymi rękami i kazał mi nosić pudła do samochodu. Tam je układał. Arturo, powiedziałem sobie, musisz podjąć decyzję. Wygląda na twardziela, ale co ci zależy.

Tego dnia przewróciłem się i pudło walnęło mnie w brzuch. Szef mruknął z niezadowoleniem i pokręcił głową. Skojarzył mi się wówczas z futbolistą z college’u i leżąc na ziemi, zastanawiałem się, dlaczego nie nosi na piersi monogramu. Wstałem z uśmiechem. W południe powoli jadłem lunch, czując ból w miejscu, gdzie uderzyło mnie pudło. W cieniu przyczepy było chłodno i właśnie tam leżałem. Godzina lunchu szybko minęła. Szef wyszedł z magazynu i zobaczył, jak wbijam zęby w kanapkę; brzoskwinia przeznaczona na deser leżała nietknięta obok mnie.
– Nie płacę ci za przesiadywanie w cieniu – warknął.
Wygramoliłem się stamtąd i stanąłem na nogach. Właściwe słowa same cisnęły mi się na usta.
– Odchodzę – oświadczyłem. – Niech pan idzie do diabła z tymi swoimi głupimi mięśniami. Mam dość.
– Fajno – powiedział. – Mam nadzieję.
– Mam dość.
– Dzięki Bogu.
– I jeszcze coś.
– Co?
– Moim zdaniem jest pan przerośniętym sukinsynem.
Nie złapał mnie.
Potem zastanawiałem się, co się stało z brzoskwinią. Może zdeptał ją obcasem. Po trzech dniach poszedłem to sprawdzić. Brzoskwinia leżała nietknięta na poboczu drogi, ucztowało na niej ze sto mrówek.

Potem dostałem pracę w sklepie. Prowadził go Włoch z brzuszyskiem jak wielki kosz. Gdy Tony Romero nie miał nic do roboty, stał nad pojemnikiem z serem i odłamywał palcami małe kawałki. Interes szedł nieźle. Ludzie z portu kupowali u niego, gdy chcieli importowanej żywności.
Pewnego ranka wtoczył się do sklepu i ujrzał mnie z notatnikiem i ołówkiem w ręku. Robiłem inwentaryzację.
– Inwentaryzacja – mruknął. – A co to niby jest?
Wyjaśniłem, ale mu się to nie spodobało. Rozejrzał się dokoła.
– Bierz się do roboty – polecił. – Przecież ci chyba mówiłem, że codziennie rano masz najpierw zamieść podłogę.
– To znaczy nie chce pan, żebym robił inwentaryzację?
– Nie. Bierz się do pracy. Bez inwentaryzacji.

Codziennie o trzeciej był tłum klientów. Za dużo pracy jak na jednego człowieka. Tony Romero uwijał się sumiennie, ale miał kaczy chód, jego szyja tonęła w tłuszczu i ludzie odchodzili, bo nie mieli czasu na czekanie. Tony nie mógł mnie znaleźć. Poczłapał pospiesznie na tyły sklepu i zaczął walić w drzwi do łazienki. Czytałem tam Nietzschego, ucząc się na pamięć długiego fragmentu o zmysłowości. Słyszałem łomotanie do drzwi, ale je zignorowałem. Tony Romero ustawił skrzynkę po jajkach przed drzwiami i stanął na niej. Przełożył swą wielką szczękę ponad drzwiami i łypiąc w dół, zobaczył mnie po drugiej stronie.

 
Wesprzyj nas