Smakowita, wciągająca, pełna inteligentnego humoru wielowarstwowa powieść, flirtująca z gatunkiem kryminału retro. Prawdziwa literacka przygoda, nie tylko dla wielbicieli „Pikniku pod wiszącą skałą” i „Dziewcząt z Nowolipek”.


26 listopada 1922 roku, Mańkowice w dawnym zaborze pruskim. W szkole dla dziewcząt wybucha skandal. Jedna z podopiecznych powiesiła się! Ciało znajduje Łucja Kalinowska, niespełna trzydziestoletnia nauczycielka przyrody.
Śledztwo prowadzi podkomisarz Hieronim Ratajczak, wielbiciel landrynek od Fuchsa. Nie jest on typowym rzutkim i podejrzliwym detektywem. Raczej prowincjonalnym koniunkturalistą, który dotąd skupiał się na poszukiwaniach skradzionych worków z cukrem i wolałby, aby tak zostało. Zagadka śmierci Marianny Szulc jest mu zdecydowanie nie na rękę, zwłaszcza że w sprawę zdają się być wplatane najważniejsze osoby – może nie w państwie – ale na pewno w Mańkowicach – dyrektor szpitala Korman i zięć burmistrza Zuber, jednocześnie dyrektor gimnazjum męskiego.

Po kilku dniach tajemnicze wydarzenia nabierają tempa i zaczynają wpływać na losy szkoły i wszystkich mieszkańców miasteczka, w tym Łucji.

Joanna Szwechłowicz (ur. 1984) – absolwentka MISH, z wykształcenia polonistka i socjolog. Doktorantka w Zakładzie Komparatystyki Instytutu Literatury Polskiej UW. Pisze pracę na temat amatorskiej krytyki literackiej w Internecie. Prowadzi zajęcia z komparatystyki, analizy porównawczej tekstów literackich oraz na temat mediów elektronicznych.

Joanna Szwechłowicz
Tajemnica szkoły dla panien
Wydawnictwo Prószyński i S-ka
Premiera: 4 lutego 2014

Niedziela,
26 listopada 1922 roku

Nos był jednoznaczny. Ani przybliżanie się do lustra, ani patrzenie na siebie pod różnymi kątami nic Łucji Kalinowskiej nie dawało. Wujek Jakub jak malowany. Nie była to dobra prognoza na przyszłość, zważywszy, że już w wieku lat pięćdziesięciu pan Stadnicki był w zasadzie jednym wielkim nosem. A potem zmarł na gruźlicę.
Łucja od ósmego roku życia była przekonana, że z panem Kalinowskim ma wspólne jedynie roztargnienie i niechęć do kwiatów ciętych. Przyrodnik amator (w zasadzie żaden wujek) Stadnicki przypominał jej się za każdym razem, gdy spojrzała w lustro. A nos był oczywiście źródłem ciągłych upokorzeń na niwie damsko-męskiej i nim właśnie życzliwi tłumaczyli jej staropanieństwo. Do tego, że wydawał się z roku na rok coraz większy, zdążyła się przyzwyczaić.
W tym roku jednak osiągnął już rozmiary wręcz nieprzyzwoite, które doprowadzały ją do rozpaczy. No i zawsze to jednak smutno pozbywać się ostatnich złudzeń co do własnej matki.
Westchnęła. Meandry dziedziczenia to kiepski temat na późne niedzielne popołudnie. Zwłaszcza jeśli się siedzi w pokoju na poddaszu szkoły żeńskiej i nasłuchuje odgłosów towarzyszących powrotowi uczennic. Były dokładnie takie jak wtedy, gdy sama chodziła w mundurku. Jedna po drugiej, z wrzaskiem, piskiem lub zawstydzonym milczeniem, dziewczynki wpadały albo wkradały się do sypialni, budząc entuzjazm nieszczęśniczek, które mieszkały zbyt daleko, by wyjeżdżać do domów. Część dziewczynek rodzice odprowadzali do samych drzwi.
Z okna widziała właśnie, jak skrzywiona trzydziestolatka słusznej postury podchodzi do furtki, trzymając za rękę blondwłosą dziewczynkę. Pani kołysała się na obcasach z niedawno zapewne nabytą dystynkcją, a mała szybko przebierała nogami. Jadzia była ulubienicą starszych dziewczynek, bo ze stoickim spokojem dawała się czesać i przebierać, rumiana i spokojna, jak duża lalka dobrej firmy. Za dwadzieścia lat będzie wyglądać jak mama, ale teraz jest urocza.
Łucja odeszła od okna i wróciła do kontemplacji własnego wizerunku. Pomiędzy brwiami rysowała się już powoli typowa zmarszczka wieloletniej nauczycielki. Taka, która robi się podczas wypowiadania frazy: „Proszę ustawić się w pary i spokojnie przejść do klasy. Julianno, nie obgryzaj paznokci”. Wchodzi to w krew na tyle, że w tym samym czasie można myśleć o kawie czy nadchodzącym deszczu. Coraz częściej widziała siebie jako stworzoną do uczenia i wychowywania maszynę, gramofon powtarzający ciągle te same zdania. Pomyśleć, że jeszcze dwa lata temu lubiła tę pracę. Przekazywanie wiedzy, kształtowanie umysłów, budzenie cnót, tresowanie do małżeństwa. Lepiej o tym nie myśleć.

Łucja była średniego wzrostu, średniej budowy i zaczynała zbliżać się powoli do wieku średniego, to znaczy do trzydziestki. Włosy miała raczej szare, czyli też, można powiedzieć, średnie. Nos więc tym bardziej rzucał się w oczy, bo nie było nic innego, co mogłoby uwagę odwracać. Przez jakiś czas wmawiała sobie, że ma długie rzęsy oraz pewien urok, ale po dwudziestym piątym roku życia spędzonym w panieństwie i te złudzenia trzeba było odrzucić. Powieści, w których bohaterki „nie były piękne, ale zachwycały otoczenie blaskiem inteligencji”, zdecydowanie kłamały. Łucja miała także dyplom nauk przyrodniczych przywieziony ze Szwajcarii, co oczywiście robiło duże wrażenie na rodzicach jej podopiecznych. Na niej samej – mniejsze. Można nawet powiedzieć, że coraz mniejsze. Równie dobrze mogła skończyć seminarium nauczycielskie w Poznaniu, a oszczędziłaby sobie wydatków, dylematów i frustracji, które przywiozła ze Szwajcarii. Takie oto rozmyślania stanowiły jej popołudniową rozrywkę. Nagle coś trzasnęło i gramofon na dole zaczął głośno wygrywać Pod niebieskim niebem Argentyny.

W zasadzie w niedziele panienki nie powinny słuchać takiej muzyki, ale można przecież udawać, że się nie słyszy. Otworzyła okno i wciągnęła do płuc świeże powietrze. Robiło się coraz ciemniej, jak przystało na romantyczny zmierzch listopadowy. Do tej pory, stając w oknie, lubiła udawać, że oto wypatruje jakiegoś tajemniczego jeźdźca, który uwalnia księżniczki. Spojrzała w dół i zobaczyła w świetle latarni tylko pogwizdującego obdartusa. Jakiś dziwaczny i brudny na twarzy, co było bardzo rzadkim zjawiskiem w niedzielne popołudnie. Co jak co, ale w sobotni wieczór wszyscy mieszkańcy Mańkowic się kąpali i do poniedziałkowego ranka udawało im się utrzymywać pewne standardy higieniczne. Wychyliła się bardziej z okna i przyjrzała. Całym sobą mężczyzna sugerował, że jest biednym obdartusem, miał nawet dziurę na kolanie. Może przyjezdny, z Kongresówki na przykład. Facet doszedł do końca ulicy i zawrócił. Potem jeszcze raz. Wyczuł chyba wzrok Łucji, podniósł głowę i spojrzał na nią z bezczelnym wyrazem twarzy. Zdecydowanie przyjezdny, żaden miejscowy łachmaniarz tak by nie zrobił.

Nie należała do osób wścibskich, ale wysunęła się trochę na zewnątrz i krzyknęła – głośno jak na swoje możliwości, bo głos miała mizerny:
– Co pan tu robi? Jakoś pomóc? Kogoś pan szuka?
Nie odpowiedział i wzruszył ramionami. Po raz kolejny doszedł do końca ulicy, ale tym razem nie zawrócił, tylko gdzieś sobie poszedł. Chyba. Natychmiast ulicę przebiegł jakiś dzieciak, ale grzecznie uchylił czapki przed Łucją, jednocześnie unosząc głowę, by jej się dość nachalnie przyjrzeć. Pobiegł za obdartusem, zachowując jednak pewien dystans.
Zaraz za nim pojawiły się panie Kaczmarkowa i Zawadzka, obie z puszkami kwestarskimi i w eleganckich, jeszcze przedwojennych kapeluszach. Ostatnia, popołudniowa msza musiała przynieść niezbyt obfity plon, bo wyglądały na zdenerwowane. O ile oczywiście godne i zacne osoby mogłyby okazywać tego typu uczucie. Łucja otrzymała od nich poważne skinienia głowy, bo nie wiedzieć czemu panie zatrzymały się przy budynku szkoły i jak na komendę spojrzały w górę.
A po chwili kolejny żeński duet, tym razem Anna Woźniakówna z Klarą Nowacką. Dwie wielbicielki literatury szły szybko, wspólnie niosąc obwiązaną sznurkiem paczkę książek. One z kolei nie podniosły głów, a nawet jeszcze przyspieszyły kroku w okolicach szkoły. Łucja już chciała je zawołać, ale głupio jej się zrobiło, że tak stoi w oknie. Jakby nie miała co robić i jakby snuła smętne staropanieńskie rozmyślania.

Anna jakiś czas temu zwróciła jej uwagę, że może powinna przeznaczyć trochę czasu na pomoc w wydawaniu miejscowej gazety, Łucja jednak miała pewien wstręt do nadmiaru działalności społecznej. Była zresztą w dwóch towarzystwach, czytelniczym oraz higienicznym, i to jej w zupełności wystarczało.
Wróciła teraz do stołu i patrzyła przez chwilę na elegancko zaadresowaną kopertę. Kalinowska już od roku pełniła funkcję wychowawczyni niedzielnej, bo pozostałe nauczycielki miały niedaleko rodziny lub znajomych, do których jeździły w święta i wolne dni. Wszyscy jej krewni mieszkali w okolicach Warszawy i Łomży. Wszyscy, czyli siostra z mężem i dziećmi oraz kilka ciotek i pociotków. W tym wielkopolskim miasteczku blisko granicy z Niemcami nie miała w zasadzie nikogo, ale nie był to dla niej powód do zmartwienia. Towarzyskość była ostatnią cechą, którą wymieniłby ktoś poproszony o scharakteryzowanie Łucji. Wręcz przeciwnie, była zadowolona, że nie musi prawie nigdzie bywać, przyjmować i oddawać wizyt.

Tak więc spędzała niedzielne popołudnia, grając w szachy z co bystrzejszymi panienkami. Wcześniej szło się do kościoła, przy czym panna Kalinowska udawała, że roztargnienie nie pozwala jej zauważyć, jak dwie najstarsze skręcają do parku, a w drodze powrotnej niepostrzeżenie dołączają do pozostałych. Pobożne dziewczynki modliły się więc, niepobożne czytały w parku powieści, a Łucja zabawiała się podczas mszy rozwiązywaniem w głowie równań. Rozglądała się też czasem po ponurym gotyckim wnętrzu, przebierając w myślach wiernych w stroje z czasów powstania kościoła. Rumiane twarze parafian nie harmonizowały jednak z gotykiem. Zwłaszcza ich widoczne głębokie zadowolenie z siebie tworzyło pewien dysonans z malowidłami przedstawiającymi Sąd Ostateczny.

Resztę dnia spędzano na nieróbstwie. Około szesnastej szkołę ogarniała znana każdemu niedzielna melancholia, wyrzuty z powodu zmarnowanego czasu wymieszane ze smutkiem, że oto następna taka okazja dopiero za tydzień. I teraz właśnie panował ten nastrój. Spokojnie tykał zegar, a ona usiadła przy stole i piła herbatę z miodem, patrząc na siatkę zmarszczek na rękach. Starość? Wróciła do listu. Jej siostra Jadwiga była młodsza o rok, ale miała już trójkę dzieci i spodziewała się następnego. Tak przynajmniej wynikało z listu. Z westchnieniem rozłożyła kartkę.
Z radością Cię powiadamiam, że Pan Bóg postanowił pobłogosławić nas po raz kolejny. To szczęśliwe wydarzenie ma nastąpić w styczniu. Łucja dobrze wiedziała, że siostra nie chce mieć więcej dzieci. I że ich mieć nie powinna, bo może nie przetrzymać następnego porodu. Męża Jadwigi nienawidziła. Właśnie tak: nienawidziła, a nie na przykład: nie darzyła specjalną sympatią. To był jeden z dwóch ludzi na świecie, o których mogła powiedzieć z przekonaniem, że chętnie by ich zabiła. Przy sprzyjających okolicznościach i bez świadków, oczywiście.

Wyszła na chwilę z pokoju i zajrzała przez balustradę do holu, w którym muzyka już zamilkła. Niósł się za to młody głos obwieszczający z powagą rady z podręcznika pani Nakwaskiej: Gdy młoda panienka ma przechodzić do stanu zupełnego wykształcenia fizycznego, jest ona nader słaba i nerwowa; u niektórych pokazują się białe upławy i bladość lica. Jest wtedy nieodzowną koniecznością ująć jej nauk, nie narażać na zbytnie utrudzenia, tak umysłowe, jak i w ruchach ciała; nawet snu jej więcej dozwalać należy; pokarmy dawać pożywne, chociażby i wina, jeżeli okazuje smak do niego. Gdy się regularność ustanowi, trzeba podczas jej trwania zachowywać się spokojnie. Konna jazda, taniec, przechadzki utrudzające, podróże są zupełnie zdrowiu wtenczas przeciwne. Oprócz gwałtownych ruchów wystrzegać się też usilnie zalecam zaziębienia. Jest ono nader niebezpiecznem, ztąd bóle maciczne, i krzyżów. Zamoczenie nóg, obuwie zbyt lekkie są złe, równie jak umywanie dolnych części ciała zimną wodą, przez co się bieg choroby wstrzymuje. Pokarmy kwasowe, owoce, lody na dalszy czas odłożyć wypada.
– Słyszałyście to „ztąd”? Tego się nie da powiedzieć, tak jak jest napisane. Wiedziałam, że wino mi służy. To jest naukowo potwierdzone. No zaraz, ale lody? Lody też mi służą, proszę, jakie rumieńce mam. Ktoś tu się nie zna jednak. Ale ująć nam nauk to by mogli, prawda? W przeciwnym razie nie znajdziemy mężów i wtedy klops. Na cóż usilne starania domu rodzinnego i grona pedagogów, a także codzienne zdrowe przechadzki? – westchnęła komicznie Helena, rudowłosa czternastolatka.
Łucja najbardziej lubiła właśnie ten wiek, koło czternastego roku życia, kiedy w uczennicach budziła się ironia i poczucie humoru. Większość traciła to w ostatniej klasie, może i z pożytkiem dla siebie.

Wróciła do pokoju. Zwykle siostra pisała znacznie częściej, tworząc sążniste epistoły z wyliczeniami, komu z progenitury rosną zęby, a komu wypadają te mleczne, kto już chodzi, a kto mógłby chodzić trochę mniej, bo ciężko za nim nadążyć. Ale już na dwa wcześniejsze listy Łucja nie dostała odpowiedzi. Tyle gadania o reformie poczty, a między starymi zaborami listy kursują tak, że warto byłoby chyba wrócić do gołębi pocztowych. Ciekawe, jak Jadwiga się czuje. Trzeba mieć tylko nadzieję, że to będzie dziewczynka. W ich rodzinie kobiety były zawsze bardziej udanym potomstwem.
Pokręciła głową i postanowiła jednak zejść do panienek. Wyjrzała jeszcze raz przez okno, kontrolnie. Jakiś stary pijak ciągnął za sobą białego psa. Chyba pudel, dziwacznie ostrzyżony. Oprócz tego nic ciekawego. Za godzinę będzie panna Wachowska, trzeba sprawdzić, jak uczennice się zachowują i czy nie doszło do żadnych karygodnych czynów.
W zeszłym tygodniu próbowały wystawić Balladynę i Alina pogryzła siostrę, gdy ta próbowała odebrać jej maliny grane przez landrynki. Ale tym razem było spokojnie, jakby powoli świadomość nadchodzącego poniedziałku nakazywała się dostroić do szkolnej atmosfery. Większość słuchała czytanej głośno Historii męczeństw Katarzyny, świątobliwej dziewicy. Dwie drugoklasistki objadały się łakociami z domu i chichocząc, przeglądały atlas anatomiczny. Helena czytała Tajemnice Lwowa, nieumiejętnie zasłaniając je podręcznikiem do łaciny. Panna Kalinowska musiała oczywiście odebrać dziewczynce lekturę, z bolejącą miną odnieść ją do swojego pokoju. Rzuciła książkę do szuflady biurka i zamarła.

Kiedy potem przypominała sobie, co się działo między piątą piętnaście a piątą trzydzieści, stwierdziła, że czas zamienił się w jakąś dziwną oblepiającą magmę. Wszystko robiła zbyt wolno, niezdarnie. Najpierw ktoś krzyczał, cienko i przeraźliwie. W pierwszej chwili roześmiała się, tak dziwacznie ten odgłos zabrzmiał. A potem usłyszała tupot stóp. Jak źrebaki, pomyślała, uczenie tych dziewcząt dystynkcji jest zajęciem beznadziejnym. Ale już wtedy zrozumiała, że coś się stało. Jej umysł zaczął pracować w oryginalny sposób. Nie wiadomo dlaczego, jakaś część mózgu uznała, że jeśli uda się myśl o źrebakach doprowadzić do końca, nic złego się nie stanie. Straszne rzeczy nie mają prawa dziać się w szkole, w której uczennice tak biegają. Ale potem i ona pobiegła, nie można się było dłużej oszukiwać.

Trupów już trochę widziała. Razem z innymi studentami legalnie i nielegalnie odwiedzała kostnicę przy szpitalu. Dzieci też tam były, najwięcej noworodków, ale i starsze. Przypomniał jej się jasny i mroźny marcowy poranek, kiedy do kostnicy przywieziono dziewczynkę pracującą przy sprzedaży pamiątek pod miejskim muzeum. Miała szeroko otwarte oczy i język na wierzchu, jakby chciała na pożegnanie powiedzieć światu, co o nim myśli. Dlatego kiedy Łucja zobaczyła postać wiszącą na podwójnie związanym sznurze, nie musiała się zastanawiać. Mimo to zbiegła po schodach do kuchni i wróciła z wielkim nożem. Weszła na krzesło, odcięła dziewczynę i ułożyła na podłodze, podkładając pod głowę swój sweter.
Jakby to mogło teraz w czymś pomóc.
Dopiero wtedy spostrzegła, że przy drzwiach na strych tłoczy się dwadzieścia dziewcząt. A potem usłyszała płacz. Najpierw jednej, potem wszystkich.

 
Wesprzyj nas