Kultowa opowieść o młodzieńczej miłości, o uczuciu, które staje się wyniszczającą obsesją


Powieść Scotta Spencera „Miłość bez końca” to książka dla miłośników love story w najlepszym – klasycznym – wydaniu. Autor przedstawia historię pary nastolatków, budzącego się w nich uczucia i pożądania. Bohaterowie, oscylując wciąż na granicy świata dziecięcego i świata dorosłych, doświadczają miłości absolutnej, wszechogarniającej, która z czasem prowadzi do obsesji i destrukcji.

Scott Spencer opowiada o czasach, gdy w Ameryce wybuchła rewolucja w dotychczasowym postrzeganiu moralności i ludzkiej seksualności.

Akcja powieści toczy się w Chicago na przełomie lat 60. i 70. XX wieku na tle wielkich przemian obyczajowych. Cenzura i tabu przestają istnieć, nadchodzi era wyzwolenia i ekspresji seksualnej. Scott Spencer opowiada historię siedemnastoletniego Davida i rok młodszej Jane, których szaleńcza miłość, pożądanie i wzajemna fascynacja seksualna wybuchają z siłą, której sami nie potrafią zrozumieć.

Kiedy ojciec Jade przerażony intensywnością uczuć Davida zabrania młodym kontaktów, chłopak wymyśla sposób, jak wrócić do łask jej rodziców: wywoła pożar, z którego wszystkich uratuje. Jednak sytuacja szybko wymyka się spod kontroli i przeradza w koszmar.

Niewielu jest współczesnych anglojęzycznych pisarzy, którzy posługują się angielskim w podobny Spencerowi sposób… Potrafi on oddać w swej precyzyjnej, pięknie zrytmizowanej prozie każdy odcień uczuć, każdą nieudaną próbę bohaterów, by swych uczuć nie okazać.
„The Wall Street Journal”

Scott Spencer pisze z prawdziwą pasją o miłości, która nie chce ustąpić… Wszystko w tej książce jest wiarygodne. Zawładnęła czytelnikami od pierwszego, zupełnie wyjątkowego zdania.
„Newsweek”

Scott Spencer jest amerykańskim pisarzem, uznanym zarówno przez czytelników, jak i krytykę. Publikował m.in. w :„New York Times”, „New Yorker”, „GQ” i „Harper’s Magazine”, stale współpracuje z „Rolling Stone”. Prowadził zajęcia z kreatywnego pisania na kilku uniwersytetach. Dotychczas w wydawnictwie MUZA ukazały się 3 powieści autora: „Statek z papieru” (nominacja do National Book Award), „Szczęśliwi frajerzy”, „Mężczyzna z lasu”. Powieść „Miłość bez końca” (wydana po raz pierwszy ponad trzydzieści lat temu) była także nominowana do National Book Award, do dzisiaj pozostaje klasyczną pozycją, dzięki której Scott Spencer zyskał opinię współczesnego amerykańskiego mistrza powieści o miłości.

Książka ukaże się tuż przed premierą filmu w reżyserii Shany Feste opartego na motywach powieści.

Scott Spencer
Miłość bez końca
Tłumaczenie Julita Wroniak-Mirkowicz
Wydawnictwo Muza
Premiera: 5 lutego 2014

Część pierwsza
1

Kiedy miałem siedemnaście lat i byłem w pełni posłuszny natarczywym żądaniom serca, zboczyłem z normalnej drogi życia i w ciągu sekundy zniszczyłem wszystko, co kochałem – kochałem głęboko, i gdy odebrano mi miłość, gdy ulotne ciało miłości cofnęło się przerażone, a moje własne zostało uwięzione, trudno było uwierzyć, że ktoś tak młody może tak straszliwie cierpieć. Wiele lat już minęło, lecz wieczór dwunastego sierpnia 1967 roku to wciąż przełomowa chwila w moim życiu.

W Chicago zaczynała się gorąca, parna noc. Na niebie nie widziałem ani chmur, ani gwiazd, ani księżyca; trawniki były czarne, drzewa jeszcze czarniejsze. Światła samochodów kojarzyły mi się z lampkami na hełmach górników wędrujących wąskimi korytarzami kopalni. W tę typowo sierpniową, duszną noc podpaliłem dom ludzi, których uwielbiałem nade wszystko, dom, który ceniłem bardziej od domu rodzinnego.

Zanim podłożyłem ogień, stałem na dużej drewnianej półkolistej werandzie i zaglądałem do środka. Targała mną rozpacz: dzika, bezradna rozpacz chłopca, którym miotały głębokie uczucia przez nikogo niezrozumiane. Byłem młody i wrażliwy; kiedy przez szparę w zasłonach obserwowałem Butterfieldów, w oczach kręciły mi się łzy pełne szczerej, beznadziejnej tęsknoty. Widziałem i kochałem tę wspaniałą rodzinę, podczas gdy ona, zajęta sobą, mnie nie dostrzegała.

Spędzali razem ten sobotni wieczór. Anna i jej mąż Hugh siedzieli przed pustym kominkiem na gołej podłodze z sosny. (Jakże szanowałem ich za to, że nie zakryli dywanem pięknych drewnianych podłóg!) Siedzieli blisko siebie i oglądali album z reprodukcjami, wyjątkowo wolno i troskliwie odwracając strony. Sprawiali wrażenie oczarowanych sobą. Czasami ich małżeństwo przypominało niekończący się romans: byli nieśmiali, namiętni, wciąż czegoś poszukujący. Nigdy z góry nie zakładali uczuć partnera – nie znałem drugiej pary, od której w chwilach czułości promieniowałaby taka aura zwycięstwa i ulgi.

Keith Butterfield, najstarszy syn i mój rówieśnik, którego chwilowe zainteresowanie moją osobą umożliwiło mi wstęp do domu Butterfieldów, również siedział na podłodze, niedaleko rodziców, i manipulował przy radiu stereofonicznym, które sam budował. Ponieważ on też miał ruchy powolniejsze niż zazwyczaj, zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem nie oglądam ich w zwolnionym, koszmarnym śnie. Keith miał wygląd prymusa i rzeczywiście był najlepszym uczniem w szkole średniej Hyde Park. Uczył się bez najmniejszego wysiłku. Kiedy szedł na film radziecki, to czytając angielskie napisy, równocześnie przyswajał sobie kilkadziesiąt słów rosyjskich. Ilekroć miał w ręku zegarek, nie mógł się oprzeć pokusie, żeby nie rozebrać go na części. Gdy zerkał do menu, mimo woli zapamiętywał wszystkie dania. Blady, o niesfornych włosach i okrągłych okularach, ubrany w dżinsy, czarny podkoszulek i hippisowskie sandały, położył ręce na rozmontowanym radiu w taki sposób, jakby chciał je wyleczyć, a nie zbudować. Następnie podniósł niewielki śrubokręt i przykładając do oczu pomarańczową plastikową rączkę, spojrzał pod światło. Zasznurował usta – niekiedy sprawiał wrażenie starszego od swoich rodziców – po czym wstał i ruszył po schodach na piętro.

Sammy, młodszy, dwunastoletni syn, leżał wyciągnięty na kanapie, odziany tylko w krótkie spodenki koloru khaki. Był to opalony, niebieskooki blondyn, ładny w sposób aż komicznie konwencjonalny: przypominał z urody gwiazdorów, których zdjęcia dorastające panienki chętnie umieszczają w rogu lustra. Sammy był ulepiony z nieco innej gliny niż reszta Butterfieldów. W rodzinie, która ceniła swoją odmienność oraz poczucie własnej niezwykłości, wyjątkowość Sammy’ego właśnie polegała na jego zdumiewającej przeciętności. Dobry sportowiec i kumpel, zdolny tancerz, obiekt westchnień wielu dziewczyn, Sammy dorabiał roznoszeniem gazet i był najmniej zamkniętym w sobie, najmniej skrytym z Butterfieldów. Naprawdę wszyscyśmy wierzyli, nawet wówczas, kiedy miał dwanaście lat, że pewnego dnia Sammy zostanie prezydentem Stanów Zjednoczonych.

No i Jade. W luźnej, niemodnej bluzce i niezbyt gustownych szortach sięgających prawie kolan, siedziała zwinięta w fotelu. Sprawiała wrażenie zaspanej, cnotliwej szesnastolatki, którą zmuszono do spędzenia sobotniego wieczoru w gronie rodzinnym. Ledwo śmiałem na nią patrzeć z obawy, że zaraz rzucę się przez okno i pochwycę ją w ramiona. Minęło siedemnaście dni, odkąd Butterfieldowie zabronili mi wstępu do ich domu, i starałem się nie myśleć o tym, jakie zmiany tam zaszły w czasie mojej nieobecności. Jade siedziała bez ruchu, wpatrzona w ścianę; twarz miała pustą, bez wyrazu, nerwowy tik w kolanie ustąpił – czyżby wyleczony moim wygnaniem? W ręce trzymała gruby długopis z trzema wkładami – czarnym, niebieskim i czerwonym – lecz notes, w którym pisała, zsunął się w szparę między jej szczupłym biodrem a oparciem fotela.

Co mną wtedy kierowało? Nadal uważam, że owej nocy podpaliłem dom, żeby zmusić Butterfieldów do wyjścia na zewnątrz i stanięcia ze mną twarzą w twarz. Cały jednak kłopot polega na tym, że tłumacząc się z czegoś w kółko, w końcu człowiek z trudem sam sobie dowierza. Przypomina to grę, w którą bawią się dzieci: tak długo powtarzają jakieś słowo, aż wreszcie traci ono znaczenie. Noga. Noga. Po stu razach sami nie wiemy, co to jest. Ale choć prawda nieco uległa zatarciu (i w tych zatartych konturach szukam nowego obrazu, nowych pobudek), wciąż twierdzę, iż jedyne, o czym myślałem, podpalając werandę, to że w ten sposób skuteczniej wyrwę Butterfieldów z ich sielskiej idylli rodzinnej, niż gdybym zawołał ich z ulicy, rzucił kamieniem w okno albo wykonał jakikolwiek inny rozpaczliwy, a zarazem poniżający mnie gest. Dokładnie to sobie wyobraziłem: czują zapach dymu unoszący się znad sterty starych gazet, wymieniają zdziwione spojrzenia i wychodzą sprawdzić, co się dzieje.

Miałem następujący plan działania: gdy tylko gazety zajmą się ogniem, zbiegam z werandy i oddalam się o przecznicę. Kiedy znajduję się w bezpiecznej odległości, przystaję, żeby złapać oddech, i wolnym krokiem ruszam z powrotem, licząc, że Butterfieldowie wyjdą, akurat gdy będę mijał ich dom. Nie jestem pewien, co dalej zamierzałem robić. Czy rzucić się z pomocą do gaszenia pożaru, czy stanąć osłupiały, jakby zaskoczony tym, że ich widzę,
i modlić się, aby Jade lub Anna dostrzegły mnie i zaprosiły do środka. Chodziło o to, żeby jeszcze dziś się z nimi zobaczyć.

Nie przypominam sobie, abym obmyślał ten plan. Zakochany i zniecierpliwiony, po prostu wpadłem na pomysł i wkrótce trzymałem w ręce zapaloną zapałkę. Przez chwilę czekałem (a nogi mi drżały, bo chciałem czym prędzej zeskoczyć z werandy i uciekać co sił), żeby upewnić się, czy gazety zajęły się ogniem. Płomień zaginał rogi, strona po stronie, sięgając coraz dalej w głąb sterty, ale nie rozchodził się na boki. Mogłem go bez trudu zgasić, przydeptując kilka razy nogą, i o mało tego nie zrobiłem – nie dlatego, abym przewidział konsekwencje, ale ze strachu. Pamiętam, co myślałem: to się nigdy nie uda.

Płomień, przedarłszy się przez wierzchnie warstwy, dotarł do środka sterty i do suchych desek werandy. Ogień bynajmniej nie był jeszcze imponujący. Kiedy dałem nogę, zostawiając go własnej sile i losowi, był za mały, aby upiec na nim pstrąga; od biedy, gdyby się uprzeć, można by podgrzać na nim kawałek kiełbasy. Ale grunt, że się palił; wiedziałem, że nie zgasi go ani lekki powiew wiatru, ani że sam nie wygaśnie. Płomienie były prawdziwe, żywe. Zeskoczyłem z werandy na długi, niestrzyżony trawnik, który odróżniał ogród Butterfieldów od sąsiednich. Na chwilę przystanąłem i jeszcze raz spojrzałem na drewniany dom – staroświecką, gotycką budowlę w samym sercu Chicago – na przyćmione światło w oknie salonu, z którego nie wyglądały żadne zdumione twarze, i na stertę gazet, które drżały za osłoną dymną, zwieńczone grzebieniem ognia. Następnie puściłem się pędem.

Dom Butterfieldów znajdował się na Blackstone w dzielnicy Hyde Park. Na niepewnych nogach biegłem na północ w stronę Pięćdziesiątej Siódmej Ulicy. O ile pamiętam, nikogo po drodze nie spotkałem. Nikt też nie przechodził koło domu Butterfieldów i nie widział płonących gazet. W owym czasie mieszkańcy Hyde Parku nie zamykali się w domach ze strachu przed bandytami. Poruszali się swobodnie po dzielnicy i mimo że uniwersytet dysponował własną policją oraz specjalnymi autobusami, którymi studenci mogli bezpiecznie poruszać się po okolicy, Hyde Park nawet w nocy był pełnym życia, ruchliwym punktem miasta. (Zanim rodzice Jade zaakceptowali naszą miłość i jej nieustępliwe prawa, często łaziliśmy tymi ulicami o trzeciej i czwartej nad ranem, przystając przy zaparkowanych wozach, żeby się pocałować; obejmowaliśmy się, nawet kładli na ciemnych werandach, a jedyną naszą obawą było, że ktoś nam przeszkodzi). Ale tamtej nocy, kiedy jeden uważny przechodzień mógłby zmienić bieg wydarzeń, nikogo nie było.

Kiedy dotarłem do Pięćdziesiątej Siódmej Ulicy, rozpocząłem drugi etap swojego planu. Przestępując z nogi na nogę, odczekałem na rogu mniej więcej minutę, choć mogło to być znacznie krócej (kiedy czuję się niepewnie, mam skłonność do pośpiechu). Następnie, usiłując szybko znaleźć jakieś wiarygodne wytłumaczenie na wypadek, gdyby któryś z Butterfieldów spytał, co robię na Blackstone, nerwowym krokiem ruszyłem z powrotem tą samą drogą, którą niedawno biegłem. Serce waliło mi jak młotem, ale jeśli dobrze pamiętam, nie żałowałem podłożenia ognia. Nie widziałem Jade i nie rozmawiałem z nią od siedemnastu dni (kiedy Hugh Butterfield, zakazując mi wstępu do domu, powiedział, że wraz z Jade postanowił, iż przez miesiąc mam się trzymać od niej z daleka, ogarnęło mnie silne, choć nieuzasadnione podejrzenie, że nasza rozłąka nigdy się nie skończy). Owo wygnanie, nagłe pozbawienie mnie czegoś, co stanowiło sedno mojego istnienia, zaprzątało mi wszystkie myśli i uczucia. Owszem, dręczyły mnie obawy, lecz nie zwracałem na nie uwagi, niczym na bzyczenie much. Byłem przerażony tym, że dopuściłem się tak niezrozumiałego czynu jak podpalenie gazet leżących na werandzie domu, ale zdenerwowanie oraz zdziwienie własnym zachowaniem nie miały nic wspólnego z żalem. Moim jedynym zmartwieniem było, czy plan się powiedzie.

Stanąłem przed ich domem. Od werandy dzieliło mnie jakieś piętnaście metrów i wyraźnie widziałem, że ogień nie wygasł. Ale też się nie powiększył. Chmura dymu unosiła się równomiernie znad sterty, lecz nie zdołała zaniepokoić Butterfieldów. W pierwszej chwili miałem ochotę podkraść się na werandę i podmuchać w palącą się stertę albo rozłożyć gazety, żeby lepiej zajęły się ogniem. Ale nie chciałem tak nachalnie sterować biegiem wypadków. Ponieważ spotkanie z Jade miało wyglądać na zupełnie przypadkowe, postanowiłem zostawić trochę miejsca na różne nieprzewidziane okoliczności: bałem się, że jeśli wszystko do końca wyreżyseruję, nie zdołam udać zaskoczenia, kiedy co do czego przyjdzie. Minąłem dom, kierując się tym razem na południe w stronę Pięćdziesiątej Dziewiątej Ulicy.

Po Pięćdziesiątej Dziewiątej spacerowało sporo osób, ale nie zauważyłem nikogo znajomego. Zwróciłem uwagę na atrakcyjną starszą kobietę (mogła mieć dwadzieścia kilka lat, ale wtedy każdy po dwudziestce był dla mnie stary), która prowadziła na smyczy duże nerwowe rude psisko. Była w okularach przeciwsłonecznych i miękkim słomkowym kapeluszu; paliła papierosa w długiej srebrno-czarnej cygarniczce. Chyba się na nią gapiłem, żeby zająć czymś myśli, bo kobieta przechyliła głowę i uśmiechając się, powiedziała: „Dobry wieczór”. Jej głos przestraszył mnie tak bardzo, że żołądek podjechał mi do gardła. Skinąłem szybko głową niczym żołnierz brytyjski (przywdziana na ten miesiąc maska wygrzebana ze składu porzuconych osobowości innych ludzi) i pomyślałem: cholera, nic nie wyjdzie z próby zgrania czasu. Życie musiałoby być filmem, żeby udało mi się zjawić przed domem Butterfieldów akurat w chwili, gdy będą z niego wychodzić. Czując, że czas straszliwie nagli, ruszyłem z powrotem, wpierw truchtem, potem ile sił w nogach.

Czy biegłem po to, żeby wszystko odbyło się zgodnie z planem, czy też przeczułem, że ogień, który podłożyłem, jest już nie do opanowania? Czy dotarł do mnie zapach dymu, czy też ta część mojej osoby, która od początku zdawała sobie sprawę z groźnych następstw, wreszcie zdołała się przedrzeć przez gąszcz uporu i tęsknoty, żeby wszcząć alarm? Biegłem i serce nie biło mi już jak serce udręczonego kochanka, lecz waliło o klatkę piersiową niczym wściekły pies o ogrodzenie.

Nie rozumiem zasad działania ognia, nie wiem, jak nauka tłumaczy jego spryt i zachłanność. Pojedynczy płomień szuka opału, miotając się niczym kot wokół mysiej nory. Bardzo młody płomień wciąż jest zależny od sił przyrody, kiedy jednak dojrzeje, staje się równie odważny i przebiegły jak grupa rewolucjonistów – tu odnosi łatwe sukcesy, tam powiększa zasięg swoich wpływów, jednoczy się, przystępując do ataku, promieniuje zwycięstwem. Gdy bucha pełną siłą, triumfując nad całym światem, a wszystko od kolumn doryckich po kioski z pismami zdane jest na jego łaskę, jego potęga jest iście boska: rządzi podległym sobie obszarem, narzucając zachłanną, absolutną władzę i wierząc, iż wszystko, co istnieje, powinno zniknąć w płomieniach. Kiedy dotarłem do domu Jade, ogień, który podłożyłem, jeszcze nie osiągnął niepohamowanej energii wieku dojrzałego, ale znajdował się w buńczucznym młodzieńczym stadium. Płomień przywódca, zajmujący kwaterę główną na stercie gazet, wysyłał do ataku na dom mniejsze grupy bojowe. Wzdłuż ścian języki ognia migotały niby pomarańczowe proporce. Mniejsze płomienie, odkomenderowane do zniszczenia podłogi werandy, przez chwilę ścigały się wokół płonącej sterty, po czym zachwycone tym, że w ogóle istnieją, i oszołomione swym zadaniem, rozproszyły się we wszystkie strony.

Cofnąłem się. Czułem na twarzy żar, którym nasycone było rozgrzane nocne powietrze. Cofałem się, aż ześlizgnąłem się z chodnika i wpadłem na wóz Hugh, dziesięcioletniego bentleya, o którego troszczył się i którego kochał do przesady. Jak kompletny kretyn potarłem plecy, sprawdzając, czy nie mam siniaka, podczas gdy ci, których kochałem, znajdowali się w płonącym domu. Płomienie, które tańczyły na ścianach, nie wyglądały groźnie, ale było ich wiele i odznaczały się taką pewnością siebie, że bez przerwy wypuszczały nowe języki. Nagle, zupełnie jakby jego wielkość można było regulować przykręceniem lub odkręceniem gałki w kuchence gazowej, ogień buchnął z potrójną siłą i mocą. Krzyknąłem i co tchu pobiegłem do drzwi.

Płonęła już połowa werandy: ogień niczym żarłoczna roślina na wszystkie strony wypuszczał nowe pędy. Otworzyłem siatkę i nacisnąłem klamkę wielkich drewnianych drzwi, których na ogół nie zamykano (nie z nadmiaru ufności do świata, ale z powodu nieustającego przepływu gości). Tej nocy jednak drzwi były zamknięte na klucz.
Zacząłem w nie walić pięściami i krzyczeć – nie, nie krzyczałem: „Pali się!”, tylko: „Wpuśćcie mnie! Do jasnej cholery, wpuśćcie mnie! Wpuśćcie mnie!”.
Drzwi otworzył Sammy. Właśnie zamierzał sprawdzić, co się dzieje, bo wreszcie poczuli dym.
– David? – zdziwił się i podniósł małe ręce, jakby chciał zagrodzić mi wejście.
Wyciągnąłem go na werandę i wbiegłem do domu. W małym, zagraconym korytarzu czuć było dym, a kiedy skręciłem w prawo do salonu, zobaczyłem, że Hugh cofa się od okna, zasłaniając ręką oczy.
– Pali się – oznajmiłem. (Hugh później zeznał, że powiedziałem to tonem „obojętnym”. Wydaje mi się to nieprawdopodobne, ale nie pamiętam).

W salonie było goręcej niż w najbardziej upalny letni dzień. Miałem wrażenie, że to nie tyle dym dostaje się do środka, co że powietrze wewnątrz zamienia się w dym. Ogień, kierując się taktycznym instynktem, otoczył z zewnątrz duże okno, żeby przez nie wedrzeć się do domu. Buzował na spróchniałej framudze, zwiększając swą intensywność i tańcząc – niczym wojownicy rozgrzewający się do bitwy – aż wreszcie od samego żaru pękła szyba; wówczas długi pomarańczowy język wsunął się do środka i zasłony stanęły w ogniu.

Kiedy wyleciała szyba i zasłony zajęły się ogniem, biegu wydarzeń nie można już było zatrzymać. Jak większość ludzi, którzy kiedykolwiek znaleźli się w płonącym budynku, staraliśmy się pokonać strach, wmawiając w siebie, że nic nam nie grozi. Tylko Hugh, który walczył na wojnie i przebywał w obozie jenieckim, wiedział z własnego doświadczenia, jak często normalne życie może ulec całkowitemu zburzeniu. My zaś, mimo że wdychaliśmy żar i dym, mimo że płuca nas piekły, a oczy nam łzawiły, mimo że słyszeliśmy trzask drewna, łudziliśmy się, że niebezpieczeństwo nagle się zatrzyma, cofnie i zniknie.

Usiłując zachować spokój, podszedłem do Jade i objąłem ją ramieniem, jak ktoś, kto w pełni panuje nad krytyczną sytuacją – w rzeczywistości pragnąłem jej tylko dotknąć.
– Jak się czujesz? – szepnąłem jej do ucha. Włosy Jade pachniały płynem, którego używała do kręcenia loków. Jej szyja była odsłonięta i wyglądała bezbronnie.
– Sama nie wiem – odparła niskim, zachrypłym głosem. Nie patrzyła na mnie. – Cudownie, ale dziwnie… jakoś bardzo dziwnie. – Zasłoniła oczy przed dymem i zakasłała. – Boję się – dodała.
Może wyczułem coś z jej tonu, ale od razu domyśliłem się, że Butterfieldowie nie palili trawy. Od kilku miesięcy Anna korespondowała ze swoim kuzynem w Kalifornii, próbując go namówić, aby przysłał jej trochę LSD, do którego miał dostęp w laboratorium, i dzisiaj uroczyście i z powagą połknęli chemicznie spreparowaną bibułkę, osiągając stan nowej świadomości, tak jak osiągali stan więzi z Bogiem, gdy od czasu do czasu przyjmowali komunię w kościele protestanckim. Nagle z przerażeniem zrozumiałem, dlaczego Anna i Hugh tak wolno odwracali strony albumu, dlaczego Jade z tak pustym wyrazem twarzy siedziała bez ruchu na fotelu…

Anna stała przy oknie, trzymając za koszulę męża, który usiłował zerwać zasłony.
– Zostaw, Hugh – powiedziała.
Sammy wrócił do środka. Potknął się i upadł na kolana: starał się podnieść, lecz kosztowało go to zbyt wiele wysiłku. (A może wiedział, że podczas pożaru miejsce tuż przy podłodze jest najbardziej bezpieczne? Całkiem niewykluczone). Spojrzał z klęczek na rodziców i rzekł:
– Szkoda, że nie widzicie domu od zewnątrz. Jest cały w płomieniach.
Wreszcie Anna odciągnęła Hugh od niemal doszczętnie zniszczonych zasłon – stanowiły one teraz jeden wielki słup ognia, z którego wyrastały coraz to nowe płomienie. Ogień trawił ściany, a po chwili lizał już sufit.
– Dzwonię – oświadczyła Anna, kiedy sufit zaczął płonąć. Powiedziała to zniecierpliwionym tonem rozzłoszczonego człowieka, który zmuszony jest zwrócić się do władz o pomoc. Ale nie uczyniła żadnego kroku w stronę kuchni, gdzie znajdował się telefon, mimo że ogień jeszcze tam nie dotarł. Wszyscy, łącznie ze mną, stali w tej części domu, która najrychlej groziła zawaleniem, zbici w gromadę i znieruchomiali ze zdziwienia.

Miałem wrażenie, że dom pragnie ulec płomieniom, tak jak serce pragnie ulec miłości. Chwilę po tym, gdy spytałem Jade, jak się czuje, całą ścianę pożerał ogień. Swobodnie i beztrosko dom poddawał się płomieniom, z lekkomyślną namiętnością – niczym dziewczyna, która od lat czeka na wymarzonego kochanka – ofiarując wieczności swoje ciało. Wszelkie wątpliwości (jeśli ktokolwiek z nas jeszcze takowe miał), czy pożar stanowi drobną niedogodność, czy też poważne zagrożenie, rozwiały się: wiedzieliśmy, że sytuacja jest krytyczna i czym prędzej musimy się ratować.
– Od frontu nie wyjdziemy – powiedział Sammy, który podniósł się z kolan. – Weranda jest w płomieniach.

 
Wesprzyj nas