Pierwsza intymna biografia Żelaznego Feliksa


Nie męcz się. Zrób Feliksa szczęśliwym. Żegnaj, całuję – napisała zrozpaczona kobieta w ostatnim liście do swojej siostry. Dramatyczne samobójstwo zakończyło miłosny trójkąt, który połączył Michalinę i Sabinę Feinsteinówny z towarzyszem Dzierżyńskim. Podobnie jak innym kobietom, które związały się z Czerwonym Katem – nie było im pisane szczęście.

Wierzę tylko w naukę Chrystusa (…) Wierzę, że Bóg Chrystus – to Miłość. Innego Boga oprócz Niego nie mam – pisał Dzierżyński: polski szlachcic skoligacony z Józefem Piłsudskim, krystalicznie uczciwy człowiek, kochający ojciec, troskliwy brat i dobroczyńca osieroconych dzieci. Ten sam, który zrobił zawrotną karierę w służbie bolszewickiego reżimu, wymordował rękami podległej mu Czeki setki tysięcy osób i wyniósł do władzy Józefa Stalina, by potem tego gorzko pożałować.

Pierwsza w wolnej Polsce, wielowymiarowa i kontrowersyjna biografia Żelaznego Feliksa. Zawiera nigdy niepublikowane listy Dzierżyńskiego do rodziny oraz miłosne wyznania do kochanek – przechwycone przez państwowe służby w obawie przed skandalem, ukryte na kilkadziesiąt lat w ściśle tajnych archiwach moskiewskich.

Sylwia Frołow (ur. 1965) jest autorką powieści Spojrzenia (wyd. 2009, Rosner & Wspólnicy). Korektorka i redaktorka, na co dzień pracuje w „Tygodniku Powszechnym”, przez kilka lat była sekretarzem prof. Jerzego Pomianowskiego. Mieszka w Krakowie.

Sylwia Frołow
Dzierżyński. Miłość i rewolucja
Wydawnictwo Znak
Premiera: 16 stycznia 2014

Ile mitu w micie. Wstęp

Wyobraźmy sobie proces Feliksa Edmundowicza Dzierżyńskiego. Może wyglądałby tak?

– Wysoki Sądzie, wszyscy chyba słyszeliśmy o zdarzeniu, które rozegrało się w gabinecie szefa WCzK na Łubiance w początkach września 1918 roku. Tuż po zamachu na Lenina. – Prokurator uniósł ręce i gestykulując, zaczął obrazowo przedstawiać tamtą scenę: – Fanni Kapłan, która próbowała zabić wodza rewolucji, została doprowadzona do gabinetu towarzysza Dzierżyńskiego. Czekało tam na nią trzech mężczyzn. Dzierżyński siedział za biurkiem i palił papierosa, komisarz Żerson stał pośrodku z rękami w kieszeniach, a czekista o azjatyckich rysach, chyba Chińczyk, który doprowadził dziewczynę, stanął pod oknem. Pokaleczona i obolała Kapłan, jęcząc, upadła na ziemię. Żerson podszedł do niej, pochylił się i zadał jej pytanie, potem drugie. Kapłan próbowała odpowiadać, ale mówiła tak niewyraźnie i chaotycznie, że nie sposób było ją zrozumieć. Wtedy do gabinetu wszedł drugi, młodszy Chińczyk. Żerson kiwnął głową. Młodszy podał starszemu niewielki garnuszek, po czym podskoczył do dziewczyny. Jedną ręką złapał ją za głowę, w drugiej błysnął mu nóż. Wsunął ostrze w zaciśnięte usta leżącej. Kiedy ta pod wpływem bólu je rozwarła, starszy Chińczyk wlał w nie trochę z zawartości garnuszka – prokurator przerwał na moment i rozejrzał się po sali. – Kapłan zakrztusiła się, poczerwieniała, potem zsiniała. Zaczęła się wyrywać trzymającemu ją czekiście, wiła się po podłodze, bijąc o deski głową, rękoma, nogami. Dzierżyński zerwał się zza biurka, nie bardzo rozumiejąc, co się dzieje. Chińczyk usłużnie wytłumaczył mu, że to rozgrzany wosk. Stygnie w gardle i dusi. Dziewczyna chwyciła się za szyję, kaleczyła sobie paznokciami usta, ale nie mogła pozbyć się wosku. Dzierżyński wytrzymał chwilę. Wydobył pistolet i strzelił dwa razy. Pierwszy pocisk dobił zamachowczynię. Drugi położył trupem starszego Chińczyka. Wysoki Sądzie, tak zabito Fanni Kapłan – ostatnie słowa prokurator wypowiedział na tyle głośno, że echo odbite od wysokiego sklepienia wybrzmiało w sali niczym kanonada. Część publiczności odruchowo skuliła głowy w ramionach.

– Wysoki Sądzie, zdecydowanie protestuję! – poderwał się obrońca. – Wydarzenie, które przedstawił nam pan prokurator, nie jest poparte dowodami. Było wprost przeciwnie – mówił szybko, lecz dobitnie. Wydawał się pewny i dobrze przygotowany do rozprawy. Poprawił okulary. – Dzierżyński uczył czekistów, jak rozpoznawać i unieszkodliwiać wrogów. Domagał się od nich surowego przestrzegania leninowskich zasad rewolucyjnej praworządności, uprzejmego stosunku do aresztowanych. Kiedy pod koniec lutego 1918 roku dowiedział się, iż jeden z pracowników WCzK pozwolił sobie na grubiańskie zachowanie wobec aresztowanego, sam osobiście przeprowadził w tej sprawie śledztwo. W protokole śledztwa Dzierżyński zrobił następującą uwagę: „Komisja postanowiła wyciągnąć ostre konsekwencje w stosunku do winnego i w przyszłości oddawać pod sąd każdego, kto pozwoli sobie dotknąć aresztowanego”. Taki był Dzierżyński – obrońca przerwał, bo jego wypowiedź wywołała tumult na sali.

– Hańba! Kłamstwo! Tak właśnie było! – mieszały się okrzyki ludzi obserwujących proces. Ktoś głośno łapał powietrze, ktoś inny wstał i machał nerwowo ręką, próbując coś wykrzyczeć. Sala wrzała coraz bardziej. – Proszę o ciszę, spokój! – interweniował sędzia, raz za razem stukając młotkiem. – Będę zmuszony przerwać rozprawę! Nikt go jednak nie słuchał. Ludzie na widowni wciąż gorączkowo rozprawiali. – Chcemy prawdy! – słychać było z wielu stron. Publiczność uciszyła się dopiero na widok trzech postawnych funkcjonariuszy straży sądowej, którzy przywołani przez sędziego, wyszli na środek sali.

– Szanowny pan obrońca się myli! – ponownie zabrał głos prokurator. – Wysoki Sądzie, pozwolę sobie na chwilę odejść od osoby oskarżonego i odnieść się do instytucji, którą Feliks Dzierżyński stworzył. Pamiętajmy – zaczął – że czerwony terror połączył ideologiczne obsesje bolszewików z ludową kulturą przemocy. W osobie czekisty doszło do ich syntezy. Zdziczali marynarze i żołnierze zatracający wszelką miarę nienawiści do ludzi noszących okulary, wykształconych, o liberalnych poglądach i dobrze odżywionych, nie umiejący wyobrazić sobie świata inaczej niż jako nieustanne widowisko przemocy, a także kryminaliści, chuligani i chorzy psychicznie – wszyscy oni stanowili krąg, z którego Czeka rekrutowała swój narybek – oskarżyciel przerwał na moment, by sprawdzić, jakie robi na zebranych wrażenie. Mówił dalej: – Wszędzie tam, gdzie czekiści unicestwiali wroga klasowego w służbie rewolucji, dochodziło do nieopisanych potworności, przesłaniających już zupełnie bolszewicką dramaturgię. Wrzucano ofiary do gotującej się wody, obdzierano ze skóry, wbijano na pal, palono lub grzebano żywcem, wypędzano nago na ulice w zimowym chłodzie i polewano wodą, aż zastygły w lodowe posągi. I kto za te bestialstwa ponosi odpowiedzialność? Oskarżony Feliks Edmundowicz Dzierżyński! Przewodniczący Ogólnorosyjskiej Nadzwyczajnej Komisji do Walki z Kontrrewolucją i Sabotażem!

Słuchając tego wywodu, sala znieruchomiała. Dreszcz przeszedł ludziom po plecach. Wzrok wszystkich przeniósł się teraz na obrońcę. Ten dał znak sędziemu, że chce zabrać głos.
– Wysoki Sądzie, śmiem twierdzić, że oskarżony nie wiedział o tego typu zachowaniach. Gdyby wiedział, z pewnością by ich zabronił, a sprawcy ponieśliby zasłużoną karę – mówił. – Zgodnie z jego wskazówkami całość prac śledczych była prowadzona przy ścisłym zachowaniu norm rewolucyjnej praworządności. Nie dopuszczał do żadnego nadużywania władzy. Aresztowanym udowadniano winę na podstawie konkretnych faktów, dokumentów, zeznań świadków. Niewinnych natychmiast po sprawdzeniu zwalniano i pomagano im w znalezieniu pracy i mieszkania. Na osobisty rozkaz Dzierżyńskiego! – obrońca na chwilę przerwał, zaczerpnął tchu. – A co się tyczy okrucieństw popełnianych przez czerwonych, niczym nie różniły się one od okrucieństw stosowanych wobec bolszewików przez białych – powiedział, unosząc nad głową gęsto zapisaną kartkę. – Na przykład w Wotkińsku biali mieli wymordować na barkach śmierci ponad tysiąc ludzi (uśmiercając około 10 osób każdego dnia). Aresztowanych rozstrzeliwano, zakłuwano bagnetami i roztrzaskiwano im czaszki. Podobne egzekucje zorganizowano w Iżewsku. Komendant tego miasta, Suworow, miał stwierdzić przy tej okazji (lecz chyba z przesadą): „dobijam już czwarty tysiąc komunistów. Nie marnować kul, szablami ich i polanami”. Po drugim zdobyciu Iżewska przez białych kołczakowcy puścili z kolei na Kamę tratwy pełne szubienic obwieszonych trupami czerwonych – tak samo jak czynili dwa wieki wcześniej carscy wojewodowie z kozackimi buntownikami. Zapewniam, że dysponuję dużo większą liczbą tego typu przykładów…
Tym razem na sali sądowej zrobił się taki tumult, że straż sądowa musiała siłą wyprowadzić kilku krzykaczy. Sędzia, by uspokoić zebranych, na godzinę zawiesił rozprawę.

Procesu Feliksa Dzierżyńskiego w rzeczywistości nigdy nie było. Ale gdyby się odbył, oskarżony znalazłby się ogniu podobnych zarzutów. Dla jednych czerwony kat Rosji, dla drugich krystalicznie uczciwy i dobry człowiek, od chwili powołania Ogólnorosyjskiej Nadzwyczajnej Komisji do Walki z Kontrrewolucją i Sabotażem – zwanej potocznie Czeka – stał się powszechnym obiektem zainteresowania.
Na celownik wzięła go szczególnie polska opinia publiczna, co nie powinno dziwić. Z jednej strony młodziutkie państwo polskie po dwóch latach niepodległości było zmuszone do konfrontacji z potężnym wrogiem, który w imię nowych haseł chciał przywracać stary mocarstwowy porządek, z drugiej – ten porządek wspierała grupa Polaków z polskim twórcą radzieckich służb bezpieczeństwa na czele. Niechęć do ewentualnego szefa Polskiej Socjalistycznej Republiki Rad, którym zostałby Dzierżyński po bolszewickiej wygranej w 1920 roku, była więc jak najbardziej uzasadniona – ale jednocześnie przesadzona. Jego międzywojenny wizerunek to portret z propagandowego plakatu czasu bitwy warszawskiej: czerwonego mordercy-psychopaty z wyszczerzonymi kłami wampira, który stawał się doskonałą pożywką dla literatury.

Tuż po jego śmierci w 1926 roku ukazały się liczne wspomnienia, głównie na łamach periodyków związanych z daną opcją polityczną. Trafiały one do wąskiego grona czytelników i w ich oczywiste oczekiwania. Głód sensacji na temat bolszewickiej wierchuszki, najlepiej w formie popularnej plotki, był na tyle duży, że dawał pole do popisu autorom specjalizującym się w kryminale i romansie.
Paradokumentalna powieść Ferdynanda Antoniego Ossendowskiego Lenin, wydana w 1930 roku, szybko zdobyła rynek wydawniczy. Wiarygodności przydawał jej życiorys autora, który przebywał w Rosji podczas wojny domowej. Zdeklarowany antykomunista Ossendowski rzeczywiście przekazywał na Zachód cenne informacje, chociażby o finansowaniu działalności Lenina przez monarchię niemiecką, ale sam, współpracując z białymi, większość danych otrzymywał z drugiej ręki. Opisanych przez siebie nowych lokatorów Kremla nigdy nie poznał osobiście, dlatego w dziełku o twórcy dyktatury proletariatu swobodnie miesza fakty z mitami, wymachując piórem z prawdziwą dezynwolturą grafomana. W najgorszym świetle przedstawiony jest tu Dzierżyński – w iście hollywoodzkim stylu horrorów o hrabim Draculi. Całe zło bolszewickiej Rosji koncentruje się w tym człowieku, którym Lenin gardzi i którego się brzydzi.
Nie był Ossendowski w tej opinii odosobniony. Curzio Malaparte, włoski pisarz i dziennikarz, po wizycie w ZSRR napisał fabularyzowaną Legendę Lenina, gdzie zamieścił uwagę, że Lenin czuł do szefa Czeki niemal fizyczny wstręt. Przyjmując tę informację do wiadomości, pamiętać jednak należy, kiedy Malaparte odwiedził Rosję. W 1929 roku! Stalinowska machina terroru właśnie się rozpędzała. Nowy wódz, wcielając w życie własną interpretację leninizmu, potrzebował wyłączności na kult twórcy państwa bolszewickiego. W miarę przypływu kolejnej fali przemocy – której nie dało się już wytłumaczyć stanem wojny – pamięć o pierwszym czekiście mogła stać się dla Stalina groźna. Dzierżyński kojarzył się z uczciwością i bezinteresownym oddaniem sprawie – podczas gdy generalissimus obsadził Łubiankę pozbawionymi skrupułów karierowiczami, wykonującymi najbrudniejszą robotę bez zadawania pytań. Jeszcze na początku lat trzydziestych słyszało się komentarze, że za czasów Dzierżyńskiego byłoby to nie do pomyślenia. Stalin dostawał szału, gdy docierały do niego te głosy. W kuluarach rozpowszechniał więc opinię o wstręcie Lenina do szefa WCzK – temu ostatniemu przydając cech sadysty czerpiącego przyjemność z torturowania swoich ofiar.

Ferdynand Antoni Ossendowski, jako wybitny grafoman, prezentując daną postać, koncentrował się na jej fizyczności, która miała tłumaczyć osobowość i przyczyny postępowania. U niego Lenin co chwila mruży mongolskie oczka, a o Feliksie autor pisze tak: „Wynurzyła się nagle twarz Dzierżyńskiego. Blada, nieprzytomna, o zapadłych, zimnych, zezowatych oczach, do połowy ukrytych pod drgającemi powiekami, o kurczących się straszliwie mięśniach policzków i wykrzywionych, zapadłych wargach. Śmiała się cicho i wydawała lekki syk”. Decyzje życiowe potwora pisarz tłumaczył prosto: „Pałał nienawiścią do całego świata. Marzył o zemście nad wszystkim, co było dziełem rąk żyjących istot. Pragnął widzieć dokoła siebie krew, ciała zamordowanych i umęczonych, cmentarzyska, ruiny i zgliszcza, a nad tym – ciszę śmierci”. Dodatkowej pikanterii przydaje scenka, kiedy Dzierżyński grozi Leninowi, że go zabije i przejmie władzę, jeśli ten nie podpisze dekretu o mianowaniu go wodzem komunistycznej Polski. I sugestia, że żądza władzy niewątpliwie pchała go do przejęcia kremlowskiego stolca. Ta ostatnia opinia charakteryzuje tylko polskich autorów. Czy świadczy o utajonych nacjonalistycznych pragnieniach, by jednak tak się stało?

Temat „czerwonego kata” chętnie przejął hrabia Bogdan Jaxa-Ronikier, znający Feliksa osobiście. Jesienią 1912 roku wspólnie siedzieli na Pawiaku, gdzie hrabia trafił jako zabójca swego szwagra (poszło o majątek rodzinny). Ten polski Münchhausen, cieszący się opinią birbanta i oszusta, po śmierci Dzierżyńskiego wyczuł pismo nosem. Zorientowawszy się, że nastanie moda na pikantne historyjki o nim, posunął się do tego, iż zaczął nachodzić siostrę Feliksa Aldonę Kojałłowicz i wyciągać od niej rodzinne opowieści, by potem dopasować je do swojej z góry założonej tezy. Aldona zaś – przez całe życie poczuwająca się do opieki nad bratem i do odpowiedzialności za jego czyny, umęczona mitem kata Rosji – nie spodziewając się podstępu, przyjmowała zapewnienia hrabiego o lojalności z wdzięcznością. Późniejszy biograf Dzierżyńskiego Jerzy Ochmański tak komentował powieść Jaxy-Ronikiera: „prawda historyczna, w tym wiele autentycznych szczegółów nie znanych współczesnym biografom (…) przeplata się z fałszem przyprawionym kalumniami”.

Hrabia, wydając w roku 1933 fabularyzowaną biografię Dzierżyński. Czerwony kat – złote serce, był pod silnym wpływem lektury książki Ossendowskiego. Ten sam wzniosły i teatralny styl, ten sam psychologizm oparty na najtańszych chwytach. Według hrabiego wiele wyroków Dzierżyński wykonywał osobiście. Sadzał ludzi na krześle elektrycznym albo wyciągał z szuflady biurka pistolet i strzelał znienacka do przesłuchiwanego. To z książki Jaxy-Ronikiera pochodzi fragment o torturowaniu i zamordowaniu Fanni Kapłan – w rzeczywistości rozstrzelanej przez komendanta Kremla Pawła Małkowa. Nikt też nie wlewał jej przed egzekucją rozgrzanego wosku do gardła.

Oficjalne biografie Feliksa Dzierżyńskiego z czasów ZSRR i PRL-u również trudno uznać za wiarygodne. Pisane pod dyktando ideologii, mocno ocenzurowane i napompowane partyjną nowomową, kreowały Dzierżyńskiego na „wieczny płomień” – jak nazwał go pośmiertnie Stalin. Do pewnego okresu nie pozwalano poruszać tematów osobistych, koncentrowano się wyłącznie na działalności politycznej „nieugiętego szermierza rewolucji”. Z czasem zaczęto dopuszczać motyw rodzinny: najpierw żona i syn, potem krąg sióstr i braci, na końcu kobiety – ale z konsekwentnym przemilczeniem pewnych wątków. Bardziej szczere są indywidualne wspomnienia byłych współpracowników i towarzyszy szefa WCzK, opublikowane zaraz po jego śmierci na łamach wydawanego w Moskwie periodyku „Z Pola Walki”.

Czołowi polscy biografowie Dzierżyńskiego Jan Sobczak i Jerzy Ochmański pilnują faktografii i chronologii. Wiele przejmują od biografów radzieckich, ale ich radykalizm zastępują eufemizmem lub kolejnym przemilczeniem. Wspominają za to o ślubie kościelnym Feliksa z Zofią Muszkat-Dzierżyńską. Zofia pod koniec życia także napisała poświęconą mężowi książkę: Lata wielkich bojów. Ale jej wspomnienia – pisane w Związku Radzieckim i niesamodzielnie, bo przy udziale asystentów – są nierówne. Część pierwsza, dotycząca okresu polskiego i emigracji, napisana jest zdecydowanie żywszym i ciekawszym językiem. Mimo ideologicznego ukierunkowania ma wdzięk osobistego wyznania. Druga jest już tylko propagandową wypowiedzią bolszewickiej aktywistki.

Po czterdziestu pięciu latach realnego socjalizmu – łącznie z najgroźniejszym okresem stalinowskim, kiedy kult towarzysza Dzierżyńskiego serwowany był jego rodakom na siłę – wraz z demokracją lat dziewięćdziesiątych odżyły w Polsce sanacyjne sentymenty i resentymenty. Wznowiono książki Ossendowskiego i Jaxy-Ronikiera, wcześniej zakazane, teraz przyjmowane na wiarę mimo nowych wstępów zalecających dystans w ocenie lektury. W przypadku mitu Dzierżyńskiego wielu uwierało w szczególności jego pochodzenie. Fakt, że polski szlachcic mógł się wyrzec katolickiej tożsamości na rzecz internacjonalizmu i ateizmu, był nie do przyjęcia. Należało sprokurować mu nowy życiorys. Najprościej było zrobić z niego Żyda, twórcę żydokomuny, wykorzystując drugie imię jego ojca – Rufin – w charakterze żydowskiego nazwiska. Jest to nielogiczne, imię bowiem ma pochodzenie łacińskie, a patronuje mu św. Rufin z Akwilei. Mit okazał się jednak tak przekonujący, że dotrwał do naszych czasów. Zwłaszcza w internecie wiedzie swój żywot w najlepsze.

W 1993 roku ukazała się biografia Feliksa Dzierżyńskiego autorstwa Jerzego Łątki pod znamiennym tytułem Krwawy apostoł – pierwsze opracowanie dokonane w niepodległej Rzeczypospolitej. Praca bardziej dziennikarska niż historyczna, z próbą psychologicznej analizy. Z publikacją miał jednak Łątka trudności. Kilku wydawców zrezygnowało z niej mimo dobrych recenzji. Najprawdopodobniej nie nastał jeszcze odpowiedni czas. Polska żyła dekomunizacją, koncentrowano się na inflacji, prywatyzacji i bezrobociu. Rozliczenia oczekiwano od żyjących. Betonowy Dzierżyński – stojący na placu Bankowym w Warszawie – został symbolicznie obalony 16 listopada 1989 roku. Rozpadł się na trzy części, które odstawiono do magazynu pod warszawskim mostem Grota-Roweckiego. Wydawało się, że społeczeństwu ten akt wystarczy. Ze wstrętem otrzepano ręce. I z satysfakcją, że „wieczny płomień” zgasł na zawsze.

 
Wesprzyj nas