Z pozoru nudne wakacje zamieniają się w kryminalne śledztwo…


Beata i Marcin mają problemy finansowe, w tym roku rezygnują więc z wyjazdu na wymarzone zagraniczne wakacje. Pomocą służy im stara znajoma i proponuje klucze do niedawno kupionego domu nad morzem. Urlop spędzony w listopadowej aurze, w małym nadmorskim miasteczku być może wreszcie pozwoli im wypocząć.

Stary dom kryje na poddaszu pełno przykurzonych rupieci, których plądrowanie sprawia Beacie niesamowitą radość. W jednej ze starych książek odnajduje list, który zdaje się zawierać mroczną tajemnicę. A może to tylko niewinny żart?

Z pozoru nudne wakacje zamieniają się w kryminalne śledztwo w którym trzeba będzie poznać przeszłość miasteczka oraz wysłuchać wielu historii. Są bowiem miejsca, które nie chcą zapomnieć.

Agnieszka Pietrzyk (ur. 1975) z wykształcenia jest historykiem literatury, studia doktoranckie w zakresie literaturoznawstwa ukończyła na Uniwersytecie Gdańskim. Zadebiutowała w 2008 r. powieścią „Obejrzyj się, królu”. Jej druga książka „Pałac tajemnic” ukazała się w 2011 r.

Agnieszka Pietrzyk
Urlop nad morzem
Wydawnictwo Prószyński i S-ka
Premiera: 14 stycznia 2014


Nie miał już ani chwili do stracenia. Wyjął siekierę, uniósł oburącz, ledwie czując własne istnienie, i prawie bez wysiłku, prawie machinalnie spuścił ją obuchem na głowę starej.
Zbrodnia i kara, Fiodor Dostojewski

Rozdział I

Strych był ogromny, dwukondygnacyjny. Na drugi poziom prowadziły drewniane schody bez poręczy, przypominające drabinę postawioną na ukos. Panował tutaj półmrok, bo przez cztery wąskie okna wpadało niewiele światła. Pod ścianami stały meble, nadgryzione przez czas, zupełnie jak starocie w sklepie z antykami.Pośrodku walała się sterta sienników, jeden na drugim, na których leżał duży obraz z wizerunkiem Matki Boskiej. Upiorne wrażenie robił stół bez blatu, otoczony krzesłami bez siedzeń. Szkielety mebli przeznaczone raczej dla duchów, a nie dla żywych ludzi, pomyślałam. Nad stołem wisiał ozdobiony suszkami z kwiatów wieniec ze słomy. Przesuwałam się wzdłuż mebli. Była tutaj i czarna szafa ze złotym lwem, przypominająca te gdańskie, i ciemny kredens z intarsjowanymi drzwiczkami, i toporna meblościanka z lat siedemdziesiątych.

Zatrzymałam się przed pokrytym warstwą kurzu witrażem, potarłam palcem jedną z szybek. Miałam nadzieję, że odsłonię kolor, ale brud wydawał się tworzyć ze szkłem nierozdzielną całość. Drgnęłam, gdy za moimi plecami z hukiem zamknęła się okiennica. Zrobiło się jeszcze ciemniej. Podeszłam do okna i spróbowałam je otworzyć, ale wiatr napierał, uniemożliwiając mi to skutecznie. Przy kolejnym podmuchu okiennica odchyliła się nieco; pchnęłam mocniej, okno otworzyło się z trzaskiem, a na skórze poczułam zimny podmuch. Wychyliłam się i złapałam za okiennicę. Starałam się przytwierdzić ją do ściany, ale zrezygnowałam po chwili. Za krótkie ręce. To robota dla Marcina.

Byliśmy jedynymi gośćmi w tym pięknym, starym domu na Mierzei Wiślanej. Przyjechaliśmy do Sztutowa wieczorem poprzedniego dnia. Gdy zaparkowaliśmy na podwórku, było już ciemno. Wysiadłam z samochodu, zmęczona pięciogodzinną jazdą w deszczu, i natychmiast zaskoczył mnie wyraźny, jednostajny szum morza. Przecież dom stoi prawie kilometr od plaży… Tak czy inaczej, było to dopiero preludium do dzisiejszego ryku fal i wycia wiatru. Trafiliśmy na listopadowy sztorm. Kaśka nie zaczekała na nas, bo jej mama bała się jeździć nocą, i wyjechała wraz z rodzicami przed południem. Prawdopodobnie minęliśmy się gdzieś pod Poznaniem. Dostaliśmy esemesa z informacją, że klucz wisi na gwoździu pod daszkiem ganku, po prawej stronie, i przez pół godziny w zupełnych ciemnościach macaliśmy na oślep. Niestety, klucza nie było. Ręce rozbolały mnie od ciągłego trzymania w górze. Marcin, poważny kierownik wydziału komunikacji w urzędzie miejskim, klął jak szewc. Nie mógł sobie darować, że pół roku temu rzucił papierosy. Bo gdyby palił, teraz poświeciłby zapalniczką. Jakaś drzazga wbiła mi się pod paznokieć; syknęłam z bólu.

Miałam już dzwonić do Kaśki, gdy przyszło mi do głowy, że to, która strona ganku jest prawa, zależy od punktu widzenia. Spróbowaliśmy na drugim krańcu ganku, gdzie dość szybko natrafiłam na duży klucz. Wisiał na haku zrobionym z wygiętego gwoździa.
Rozejrzałam się po strychu. Warstwy kurzu wskazywały, że Kaśka nie zapoznała się jeszcze ze spuścizną po poprzednich lokatorach. To dobrze, poszperam sobie tutaj pierwsza! Uwielbiam stare strychy, z tymi ich wszystkimi skarbami codziennego życia. Myszkować pośród pudeł, szaf, szuflad, walizek, wyciągać stare książki, gazety, zdjęcia… A jaka radość, gdy trafi się na coś naprawdę cennego, niespotykanego! Tyle tu mebli, zakamarków… Zapowiada się ciekawie. I moja przyjaciółka nie powinna mieć pretensji; w końcu to nie jej osobiste ruchomości, lecz dawna własność zupełnie obcych ludzi.

Podeszłam do dużego białego kredensu z mlecznymi szybkami. Piękny, z mnóstwem szufladek i drzwiczek: na serwetki, na sztućce, na przyprawy, przegródka na solniczkę, pieprzniczkę, cukiernicę i na wiele innych drobiazgów. Wysuwałam i otwierałam, raz po raz, ale wszędzie było pusto. Zajrzałam do stojącej obok niskiej, wąskiej komódki i zobaczyłam trzy wyłożone ceratą półki. Na jednej leżało kwadratowe lusterko. Przejrzałam się; pęknięta płaszczyzna groteskowo wykrzywiała moją zwyczajną twarz z cienkimi ustami i małym noskiem. Przymknęłam drzwiczki i podeszłam do wysokiej szafy z metalowymi, zdobionymi uchwytami. Otworzyłam. Zaskrzypiały zawiasy. Na dole stało zamknięte pudło, pokryte pajęczyną. Uchyliłam pokrywę: na wierzchu znalazłam duży słomiany kapelusz, pod nim lotnicze okulary i przykręcane łyżwy, a na samym dnie drewnianą rurkę z otworkami, przypominającą fujarkę, oraz obłożoną w gazetę książkę. Odchyliłam okładkę. W pustyni i w puszczy, przeczytałam. Przerzuciłam kilka stron. Papier był szary, zadrukowany drobną, wyblakłą czcionką. Nagle mignęło mi coś jaśniejszego. Zaczęłam kartkować wstecz i znalazłam białą kartkę w linie. Poszarpany brzeg wskazywał, że została wydarta z zeszytu. Widniało na niej kilka wierszy równego pisma. Podeszłam do okna i zaczęłam czytać.

„Mam na imię Staś i mam dziewięć lat. Moja mama nazywa się Ania. Jej mąż nazywa się Karl i jest Niemcem. Moja mama nie żyje. Wczoraj zabił ją Karl. Uderzył ją siekierą w głowę. Biegłem zawiadomić sąsiadów, ale Karl mnie dogonił i zamknął na strychu. Siedzę tu od wczoraj. Myślę, że mnie też zabije. Słyszałem, jak całą noc rozwalał podłogę w piwnicy. Myślę, że pochowa tam moją mamę i mnie. Bardzo się boję. Najbardziej tego, że będziemy leżeć w niepoświęconej ziemi. Moja babcia mówiła, że człowiek powinien leżeć w poświęconej ziemi, czyli na cmentarzu, bo inaczej czeka go piekło. Piszę ten list, aby ktoś go przeczytał, znalazł nasze ciała w piwnicy i przeniósł je na cmentarz”.

Kartka zadrżała, zawirowały równe litery. Przysiadłam na brzegu ogromnej skrzyni i zaczęłam ponownie, tym razem wolniej, żeby mój umysł zdążył odnaleźć właściwe znaczenie poszczególnych wyrazów i zdań. Przy drugim czytaniu treść listu wydała mi się jeszcze bardziej przerażająca. Na dole kartki widniała data: „6 listopada 1959”.

Wiatr z przejmującym świstem wciskał się na strych przez nieszczelne okna. Było mi zimno. Palce miałam zgrabiałe. Powinnam zejść na dół, siedziałam jednak jak zahipnotyzowana. Z miejsca poderwał mnie dopiero głośny trzask. Znowu ta okiennica! Muszę pokazać list Marcinowi, postanowiłam, on będzie wiedział, co zrobić. Schodziłam ostrożnie po stromych schodach. Minęłam kalosze, poustawiane na stopniach jak na półkach. Gdzieś tutaj są oparte o ścianę wędki, niewidoczne w tych ciemnościach… W końcu natrafiłam ręką na zimną metalową klamkę. Wyszłam na korytarz. Marcina znalazłam w kuchni.
– Myślałem, że nie ma cię w domu. Że poleciałaś podziwiać sztorm – powiedział na mój widok.
Był nieogolony, bosy, ubrany tylko w dżinsy. Stał przed kuchenką i rozbijał jajka wprost na patelnię. Woda syczała w czajniku.
– Kubki i herbata są w szafce nad lodówką – oznajmił. Ani drgnęłam, więc raz jeszcze spojrzał w moją stronę.
– Co się stało? – zapytał.
Usłyszałam niepokój w jego głosie. Podałam mu kartkę.
– Znalazłam to na strychu.
– Ale masz brudne ręce! Gdzie ty je wkładałaś?
Mieszając jajecznicę, zaczął czytać.
Poszłam do łazienki. Długo trzymałam dłonie pod ciepłą wodą, potem wytarłam je starannie. Przesunęłam palcem po policzku. Znowu kurz. Czajnik gwizdał. Długo, głośno. Dlaczego on go nie wyłącza?
Wróciłam do kuchni, gdzie mój mąż właśnie nakładał jajecznicę na talerze. Przekręciłam kurek od gazu i wyjęłam z szafki dwa niebieskie kubki. Przesunęłam wzrokiem po kilkunastu kolorowych kartonikach.
– Co za herbaciany raj! – stwierdziłam i zaczęłam czytać napisy na pudełkach. – Czarna z imbirem, czarna earl grey, zielona z malinami, zielona z pigwą, herbata z suszu owocowego na bazie hibiskusa, rosyjska karawana…
– To nie żaden raj, tylko chaos – skomentował Marcin.
– To co pijemy?
– Ta rosyjska karawana… Co to jest?
– „Wyjątkowa mieszanka chińskich herbat Keemun o tradycyjnym smaku, lekko wędzonym”…
Skrzywił się.
– Może wypijemy czarną z imbirem? Rozgrzeje nas – zaproponowałam.
Zgodził się.
Miałam już nasypać herbatę do kubków, gdy na najwyższej półce dostrzegłam dzbanek. Duży, niebieski, z długim dziobkiem i spiczastą pokrywką. W sam raz na napar.
Marcin siedział już przy stole i jadł jajecznicę. Zajęłam miejsce naprzeciwko. Co chwila podnosiłam głowę znad talerza i rozglądałam się po kuchni. Makatka przedstawiająca żółte tulipany dobrze komponowała się z miodowej barwy kredensem, na którego rogu stała karafka. Smukłe naczynie z mlecznego szkła już wczoraj zwróciło moją uwagę. Szkoda, że wyszły z użycia, pożałowałam. Na stole prezentują się o wiele gustowniej niż butelki i chyba nawet lepiej się z nich nalewa, bo miewają uchwyty. Jak ta tutaj. Obok karafki leżał znaleziony list. Biel naczynia i kartki, miodowe tło kredensu. Martwa natura godna pędzla holenderskiego mistrza.
– To potworne – powiedziałam, wskazując palcem.
– Jak na niego trafiłaś? – zapytał Marcin.
– Szperałam w starych meblach na strychu. W szafie była książka w okładce z gazety. A w niej list.
– Kaśka ci pozwoliła?
– Nie pytałam o zgodę.
– Ja tam bym nie chciał, żeby ktoś szperał w moich szafach. A co, jeśli powiedziałaby nie?
– Ale ja tak lubię szperać! Wiesz, ile ciekawych rzeczy kryje się na takim starym strychu? Kiedyś z moją kuzynką Alą… Pamiętasz Alę, prawda? Ta prawniczka z Olsztyna, była na naszym weselu.
– Ta chuda i blada?
– Właśnie ona. To z nią włamałam się kiedyś do starego opuszczonego domu. Znalazłyśmy tam superfanty! Nawet kilka butelek po piwie, z niemieckimi etykietkami.
– No super! Znaleźć puste butelki po niemieckich turystach, to dopiero coś – powiedział uśmiechnięty Marcin z udawanym uznaniem.
Uśmiechnęłam się również.
– No co ty? Przecież te butelki były jeszcze sprzed wojny, browar Waldschlösschen czy jakoś podobnie. Ale to nie wszystko. Znalazłyśmy jeszcze metalowe pudełko po prezerwatywach, też stare i niemieckie. I co ty na to, ja się pytam?
– Masz je jeszcze?
– Nie. Ala je wzięła.
Marcin podniósł pokrywkę dzbanka, powąchał zawartość i napełnił herbatą dwa kubki. Kuchnię wypełniła przyjemna woń imbiru.
– Naprawdę myślisz, że w piwnicy zakopano zwłoki kobiety i dziecka? – zapytałam, wskazując ponownie na list.
– Nie wiem. A co Kaśka? Mówiła ci coś o poprzednich właścicielach?
– Wspominała, że kupiła dom od dwóch sióstr, dwóch starszych pań. Jedna mieszkała tutaj z mężem, a gdy ten umarł, wspólnie postanowiły sprzedać dom.
Marcin pierwszy skończył jajecznicę. Odłożył widelec.
– Idę na strych – oznajmił. – Gdzie leży ta książka?
– Na podłodze. Przed otwartą szafą.
Stojąc, dopijał herbatę.
– Aha, okiennica na górze lata we wszystkie strony. Przymocuj ją! – zawołałam, gdy już wychodził.
Wstawiłam talerze do zlewu i z kubkiem herbaty w dłoniach usiadłam na wprost okna. Wpatrywałam się w samotnie rosnącą wierzbę. Wiatr miotał nią jak cienką witką. Grube drzewo gięło się wpół, bijąc ziemi pokłony. Prostowało się dumnie, by zaraz odchylić się w przeciwną stronę.

Marcin wrócił po kilku minutach z książką. Na nagi tors narzucił polar. Dolał sobie herbaty z dzbanka.
– Nie da się umocować okiennicy – powiedział, upijając łyk. – Uchwyt się zepsuł.
Zaczął odwijać książkę z gazety. Stary, cienki papier odchodził płatami.
– Z którego jest roku? – zainteresowałam się.
– Właśnie próbuję to ustalić. Jeżeli ukazała się później niż data na liście, mogłoby to oznaczać, że chłopiec przeżył ten dzień.
Odłożył jeden skrawek gazety i wziął kolejny. Obejrzał go z dwóch stron, położył na stole i palcami delikatnie wygładził zagięcia. Zobaczyłam, jak unosi brwi ze zdziwienia.
– Co tam znalazłeś?
– Wygląda na to, że mały Staś lubił ponure żarty…
Zaczął czytać głośno.
– „Wczoraj przed wiedeńskim sądem stanął Max Gufler, zwany Sinobrodym z Tyrolu. Ten poczciwie wyglądający mężczyzna przyznał się do zabicia trzech kobiet. Oskarżono go jednak o pozbawienie życia aż dziesięciu narzeczonych i przywłaszczenie sobie ich wszystkich oszczędności. Gufler zawsze działał według tego samego schematu. Najpierw wyszukiwał w ogłoszeniach matrymonialnych anons samotnej wdowy i prowadził z ofiarą ożywioną korespondencję. Potem spotykali się i rozpoczynali przygotowania do ślubu, podczas których on mordował narzeczoną. Jako pierwszą – pięćdziesięcioletnią prostytutkę z Wiednia, która postanowiła zerwać ze swoją profesją i rozpocząć uczciwe życie. Dała więc ogłoszenie do rubryki matrymonialnej. Miała pecha, bo zainteresował się nią właśnie Gufler. Kobietę znaleziono martwą w jej mieszkaniu w wiedeńskiej dzielnicy domów publicznych. Zabójca zadał jej szereg ciosów w głowę, prawdopodobnie siekierą. Mieszkanie kobiety splądrowano. Ponieważ w Austrii kara śmierci została zniesiona, Sinobrodemu z Tyrolu grozi jedynie dożywocie”.

Marcin rzucił skrawek gazety na stół.
– Max Gufler zabijał, uderzając siekierą w głowę – powiedział. – A Staś napisał to samo o Karlu. Czy to przypadkowe podobieństwo?
Musiałam przyznać, że taki artykuł mógł rozbudzić wyobraźnię dziewięcioletniego chłopca i zainspirować go do napisania makabry. Mimo to pokręciłam przecząco głową.
– W tym liście czuć autentyczne przerażenie – stwierdziłam. – Nie mów, że tego nie widzisz.
Marcin wstał. Myślałam, że nie chce już ciągnąć tematu, ale on podszedł do kredensu. Wziął kartkę i położył ją przede mną.
– Zobacz, jakie równe są wersy, jak staranne litery. Ręka mu na pewno nie drżała podczas pisania. Czy to robota roztrzęsionego, wystraszonego małego chłopca?
Przypomniałam sobie, jak sześć lat temu podpisywałam zgodę na operację Gabrysi. Lekarz podsunął mi kartkę i włożył w dłoń długopis. Miałam wrażenie, że moja dłoń wcale nie jest moja, nie miałam nad nią władzy. Z trudem stawiałam koślawe litery.
– Idę się ogolić, a potem prędko nad morze, powdychać jod – powiedział Marcin, całując mnie w czubek głowy. – Nie myśl już o tym – rzucił jeszcze, wychodząc z kuchni.

Zgniotłam skrawek brudnej, pożółkłej gazety, potem kolejny. Już miałam zamienić w papierową kulkę również list, zawahałam się jednak. Przeczytałam ostatnią linijkę.
„Piszę ten list, aby ktoś go przeczytał, odnalazł nasze ciała w piwnicy i przeniósł je na cmentarz”.
Włożyłam kartkę do książki, resztki książkowej obwoluty wyrzuciłam do kosza i wyszłam na korytarz. Otworzyłam drzwi na strych i zaczęłam powolną wspinaczkę po schodach. Postanowiłam jeszcze trochę poszperać. Może znajdę materialne dowody, które zaprzeczą makabrycznej treści? Pożółkłe ze starości świadectwo szkolne na dnie jakiejś szuflady albo widokówkę wysłaną przez Stasia do domu z kolonii? Data na takim dokumencie wyjaśniałaby wszystko.
Stanęłam na pierwszej kondygnacji poddasza, pośród szaf, komód, kredensów, skrzyń, kufrów i krzeseł. Wiele mebli było okaleczonych: jakieś krzesła pozbawione nóg, jakiś stół bez blatu, komódka strasząca dziurą po szufladzie. Miałam wrażenie, że wszystkie te starocie podtrzymują się nawzajem, tworząc w ten sposób jeden organizm. Niski regał wspierał szczyt wielkiej szafy, olbrzymia skrzynia dociskała kredens do ściany, o małą etażerkę opierał się fotel, a o fotel wsparty był parasol. Nigdzie choć skrawka wolnej przestrzeni, w każdym miejscu stykające się graty. Gdyby tak wyjąć bodaj jeden, reszta zaczęłaby się przemieszczać i rozsypywać… Nawet zniknięcie parasola sprawiłoby, że cała ta graciarnia utraciłaby stabilność.

Podeszłam, zawahałam się chwilę, ale kopnęłam starą umbrelkę. Upadła na deski, wznosząc siwy obłok kurzu. Nic ponadto, rupiecie pozostały na miejscach. Nieruchome, wielkie, z wycelowanymi we mnie ostrościami kantów. To nie przytulny stryszek z antykami, lecz upiorne cmentarzysko…
Rozejrzałam się za biurkiem. Stało wciśnięte między dużą skrzynię a wąski regał na książki. Dojście do niego zagradzała sofa, na szczęście niska, pozwalająca na dostęp do dwóch szuflad. Przyklękłam na niej i poczułam, jak pod moim kolanem uginają się sprężyny. Złapałam za gałkę i pociągnęłam. Pierwsza szuflada nie drgnęła. Szarpnęłam mocniej. Wysunęła się z nieprzyjemnym zgrzytem; zupełnie jakby ktoś pocierał kawałkiem styropianu o szkło. Była pusta. Nie mogłam jej zamknąć, coś się zablokowało, zostawiłam więc uchyloną. Otworzyłam kolejną. Też pusta. Rozejrzałam się ponownie i tym razem moją uwagę zwróciła duża czarna komoda z czterema szufladami.

Na blacie były wydrapane trzy litery: SOS. Wyobraźnia podsunęła mi obraz małego roztrzęsionego chłopca, ryjącego zardzewiałym gwoździem sygnał alarmowy, rozpaczliwe wołanie o pomoc. Zadygotałam. Jak bardzo ten Staś musiał się bać! Wiedział, że mama nie żyje, że jego czeka ten sam los… Czy próbował ukryć się przed Karlem w którejś z tych szaf? Otworzyłam pierwszą szufladę w komodzie; dno pokrywała jedynie warstwa kurzu. Druga i trzecia również były puste, w czwartej znalazłam stary czepek kąpielowy.
Spojrzałam na wąskie, strome schody prowadzące na kolejny poziom strychu. Zaczęłam się wspinać, ostrożnie, bo nie było poręczy, a ja mam problemy z błędnikiem. Na górze powitało mnie zimno; szyby drżały od silnych podmuchów wiatru. Znajdowało się tutaj mniej mebli, i nic dziwnego, przecież wtarganie ich po drabiniastych stopniach byłoby kłopotliwe. Pośrodku stało metalowe łóżko, pod jedną ze ścian kufer i szafka, pod drugą stylowa ława, sanki, kilka pudeł i długa półka. Na podłodze walały się porozrzucane puste worki, sznurki, kawałki papieru. Coś wisiało w rogu. Podeszłam bliżej. Warkocz czosnku i wianki ziół. Przykucnęłam przed kufrem. Kiedyś musiał uchodzić za całkiem elegancki – czarna skóra, metalowe okucia, blaszka z datą 1936 – teraz jednak przez popękane okrycie przeświecały deski. Podniosłam wieko i w środku zobaczyłam zwiniętą czarną tkaninę. Ujęłam ją w dwa palce. Worek, w którym najwyraźniej coś się znajduje!

Wysypałam zawartość. Na podłogę z chrzęstem wypadły krzyże w rozmaitych kolorach i rozmiarach. Podniosłam największy, mosiężny, z wizerunkiem Chrystusa. Nagi Jezus, z odchyloną do tyłu głową i uwypuklonymi mięśniami, wyglądał bardzo realistycznie. Nie jak Bóg, lecz jak cierpiący człowiek. Kolejny krzyż, drewniany, prosty, poczerniały ze starości. Włożyłam go z powrotem do worka i sięgnęłam po następny. Teraz na mojej dłoni leżał mały krzyżyk z bursztynu, przeznaczony do noszenia na szyi; schowałam go do kieszeni. Zapatrzyłam się na kolorowy porcelanowy krzyż i czarny krzyż z białawą obwódką. Podniosłam ten drugi. Na przecięciu widniała swastyka, na dolnym ramieniu rok: 1939.
Usłyszałam kroki, ciężkie i powolne. Ktoś chodził poniżej.
– Marcin?! – zawołałam.
Brak odpowiedzi. Na dole znów z hukiem trzasnęła okiennica.
– Marcin, to ty?! – wrzasnęłam ponownie.
Kroki ucichły, a ja poczułam niepokój. Z krzyżem w dłoni zbliżyłam się do schodów i spojrzałam w dół, ale w zasięgu wzroku miałam tylko stertę sienników z leżącym na jej szczycie obrazem Matki Boskiej. Na malowidło padł cień i po chwili zobaczyłam Marcina. Był w kurtce i butach.
– Dlaczego się nie odzywałeś, kiedy wołałam? – zapytałam ostro.
W odpowiedzi usłyszałam śmiech i krótkie pytanie:
– Co, miałaś cykora?
Byłam na niego zła. Dobrze wiedział, że nie lubię takich żartów.
– Złaź. Idziemy nad morze – powiedział.
– Wejdź po mnie. Sama nie dam rady, jest zbyt stromo.
Ruszył po schodach. Stopnie skrzypiały pod jego ciężarem. Gdy stanął przede mną, wyciągnęłam rękę z czarno-białym znaleziskiem.
– Zobacz.
Marcin oglądał krzyż, obracając go w palcach.
– Ciekawe, czy jest oryginalny? Trochę zbyt dobrze wygląda… – mruknął pod nosem.
– To jakaś odznaka?
– Aha. To nazistowski Krzyż Żelazny, przyznawany za męstwo na polu walki – wyjaśnił.
Zaczęłam głośno analizować:
– Staś napisał, że mąż mamy jest Niemcem i ma na imię Karl. A więc ten krzyż mógł należeć do niego. Za co go dostał, ja się pytam? No, za co? Za mordowanie kobiet i dzieci? Przecież oni głównie tym się zajmowali. A skoro robił to podczas wojny, po wojnie mógł również.
Marcin oddał mi krzyżyk.
– Powiedz Kaśce, żeby wystawiła go na Allegro. Powinna dostać dobrą cenę.
Powkładałam krzyże do worka, worek schowałam do kufra. A później, trzymając się kurczowo mężowskiego ramienia, zeszłam po stromych schodach.

 
Wesprzyj nas