Czy można poznać samą siebie, nie znając swoich przodków?


Nie miałam ani matki, ani babci, los pokarał mnie matko-babcią, hydrą z dwoma głowami – wyznaje 27-letnia Marta Żółkiewska. Dorastała na Dolnym Śląsku, wychowali ją dziadkowie, matka zniknęła w niewyjaśnionych okolicznościach, ojca nigdy nie poznała.

Po śmierci ukochanego dziadka ucieka na studia do Warszawy, dostaje pracę, chce założyć rodzinę. Kiedy traci ciążę, nieoczekiwanie przychodzi list z ultimatum: albo wróci do rodzinnego domu, albo babcia przekaże go kościołowi.

Na miejscu okazuje się, że przeszłość jej rodziny kryje wiele tajemnic. Czy Marcie uda się ustrzec przed błędami przodków i pójść własną drogą? Dlaczego matka nie umiała kochać? I co stało się z babcią Florą, która znika tuż po przeprowadzce wnuczki?

Cały czas skanowałam wzrokiem kąty w poszukiwaniu nieszczęsnego kluczyka. Byłam zła na siebie, że nie zaczęłam od tych szuflad. Teraz wydawało się to oczywiste. Niewykluczone, że miałam ten kluczyk wcześniej w zasięgu ręki, ale uznałam go za nieinteresujący. Oczami wyobraźni widziałam szufladę wypełnioną listami do mnie. Listami, które moja matka systematycznie wysyłała, a których nigdy nie dostałam.

Niezwykle intrygująca, świetnie napisana powieść o kobiecie, która postanawia poszukać swoich korzeni i nie boi się konfrontacji z trudną prawdą.

Alina Krzywiec (ur. 1977) – socjolożka z wykształcenia, obserwatorka z praktyki, opowiadaczka historii z zamiłowania. Autorka powieści „Długa zima w N.” (2013).

Alina Krzywiec
Kolebka. Teraz. Kiedyś. Później.
Wydawnictwo Prószyński i S-ka
Premiera: 7 stycznia 2014


TERAZ

Rozdział 1.

Myślę, że ją zabiłam podczas awantury o łóżeczko. „Nie zmieści się tutaj!” – darłam się na Marcina. Znosił to cierpliwie. Tłumaczył, że ciąża trwa na tyle długo, że zdążymy zmienić pokój na większy. O mieszkaniu nawet nie wspominał. Ledwo oswoiliśmy się z tym, że zostaniemy rodzicami, gdy sprawa miejsca dla dziecka nagle rozwiązała się sama. Choć, Bóg mi świadkiem, nie na takie rozwiązanie liczyłam. Lekarz coś burknął, odwrócił wzrok, umył ręce i wyszedł, nie wyłączając nawet aparatu USG. Na monitorze, na którym jeszcze przed chwilą widziałam moje dziecko, rozlała się czarna plama.
Chciałam pochować ciało. Lekarz bezradnie wzruszył ramionami, jakbym była stukniętym cukrzykiem, który chce zabrać do domu amputowany palec lub inny medyczny odpad. Zlitowała się pielęgniarka, która przyniosła w woreczku naszą córeczkę – to była dziewczynka, teraz wiem, choć w dziewiątym tygodniu lekarz nie rozpoznał jeszcze płci, a w dwunastym nie zdążyliśmy zapytać. Tego dnia nadałam jej imię – Martynka. Położna zabroniła zaglądać do środka. Posłuchałam i do tej pory żałuję. Bo ona miała, przecież widziałam, ręce i głowę, i nogi. I chciałam choć raz na nią spojrzeć. No dobrze, wiem, jasne, że wiem, to nie moja wina. Powtarzałam to sobie jak mantrę tyle razy, aż uznałam kłamstwo za prawdę.

Od razu ze szpitala pojechaliśmy do Empiku kupić pudełko. W misie i kokardki. Takie jak na cenne drobiazgi, na rzeczy sekretne, na małe tajemnice. Ckliwe, wiem. Ale to, co robiliśmy, było przecież tandetne. Było przerysowane, bo każdego dnia ludzi spotykają gorsze wypadki, w mediach nazywane wielkimi tragediami. Co z tego, jeśli mnie to osobiste nieszczęście ścięło z nóg z siłą tsunami. Był maj, pachniało bzem, a mnie się nic nie chciało. Ani umierać, ani żyć. Marcin załatwił mały krzaczek bzu i pojechaliśmy autobusem do Kampinosu.
On niósł w reklamówce bez, a ja Martynkę. Puszcza sprawiała wrażenie niezamieszkanej. Jedynie komary i rój meszek wyszły nam na powitanie. Jakby chciały nas odwieść od tego szalonego pomysłu. Ale my szliśmy w głąb, jak się idzie na wojnę, świadomi, że niezależnie, czy przetrwamy, czy zginiemy, nic nie będzie już takie jak wcześniej. Znaleźliśmy odpowiednie miejsce. Daleko od ścieżki, blisko pętli autobusowej. Składaną saperką wykopaliśmy dziurę. Na pudełko. I na bez. Ziemia chętnie przyjęła oba. Marcin włożył do dołu gumowe rękawice i zaczął go zasypywać gołymi rękami.
– Co robisz? – spytałam.
– A teraz, Marta. – Spojrzał na mnie, żeby się upewnić, że słucham. – Umówmy się, że tego nigdy nie było. To jest chore jakieś i my się zarazimy tym obłędem. Zrobiliśmy, co trzeba. Wystarczy.
W pierwszej chwili oburzyłam się, ale wiedziałam, że ma rację. Że takich rzeczy nie opowiemy jutro znajomym w call center, gdy spytają, jak spędziliśmy weekend.
– Możemy iść? – ponaglił mnie.
– Jeszcze chwila. Zaśpiewam jej kołysankę. Ten jeden jedyny raz, dobrze?
Wzięłam oddech i zanuciłam:
Na Wojtusia z popielnika iskiereczka mruga,
Chodź opowiem ci bajeczkę, bajka będzie długa.

Marcin przełknął ślinę, odszedł kilka kroków i splunął. Wrócił i objął mnie mocno. Czuję się niezręcznie, gdy mam kogoś pocieszać, szczególnie mężczyznę, lub gdy sama jestem pocieszana. Podejrzewam, że ten defekt emocjonalny bierze się stąd, że matka nigdy mnie nie przytulała, ale niczego, co dotyczy mojego dzieciństwa, nie jestem pewna. Wyzwoliłam się z uścisku Marcina i weszłam głębiej w las. Patrzyłam na rosłe drzewa, z ukrytymi głęboko korzeniami, dzięki którym żyją. Zrozumiałam wtedy, że mam ogromny wpływ na to, co w sobie uśmiercę, a co ocalę. I tę chwilę ocaliłam, a prośbę Marcina, by o tym nie wspominać, uszanowałam.

W pracy, zanim założyłam słuchawki, powiedziałam tylko, że komarów w lesie w bród. Ktoś poradził spryskać się wódką z olejkiem eterycznym, ktoś inny zaznaczył, że wypicie tej mikstury jest ponoć równie skuteczne, i dzień potoczył się jak zwykle. Groźby klientów i odreagowywanie bezsennością nocą. To był rok wejścia Polski do Unii. Koledzy z lingwistyki awansowali właśnie na Wyspach ze zmywaka na kierowników sali, ale nie miałam odwagi emigrować. Cały świat stanął w miejscu i było mi obojętne, czy Ziemia kręci się wokół Słońca, czy na odwrót, wiedziałam, że i tak w końcu pokona mnie codzienność, wystarczy tylko wstać i wykonywać te wszystkie nudne, powtarzalne czynności. Współlokatorzy, którzy podczas tamtej kłótni dowiedzieli się, że jestem w ciąży, z niepokojem wbijali wzrok w mój brzuch.

Atmosfera stała się nieznośna. Z inicjatywy Marcina rozglądaliśmy się za większym pokojem. O całej sprawie powiedziałam tylko Ulce. Jedynej osobie ze Starego Zamku, mojego rodzinnego miasteczka, z którą utrzymywałam kontakt po ucieczce na studia. Tej, z którą siedziałam całą podstawówkę w jednej ławce. Takim osobom można zaufać, bo nie odrzucą nas, niezależnie od tego, jak źle sami o sobie myślimy.
A jednak co innego rymowanka wpisana w pamiętniku na zagiętej kartce z napisem „sekret”, a co innego dorosłe zwierzenia. Ulka zareagowała poważniej, niż sobie życzyłam, i od razu pożałowałam szczerości. Nie widziałyśmy się osiem lat, a w szkole średniej nasze drogi się rozeszły. Zapukała do drzwi nieoczekiwanie, kiedy zupełnie nie miałam ochoty opłakiwać przy kimś mojego niewidzialnego dziecka. Lekko mnie przytuliła, potem pogłaskała po włosach, a na koniec, gdy stwierdziła, że nie jest ze mną tragicznie, poklepała rubasznie po plecach. Zawsze tak robiła, wyższa ode mnie o głowę.

Usiadłyśmy na kanapie w naszym pokoju. Prawie słyszałam oddechy za ścianą. Moi współlokatorzy okupowali jak zwykle kuchnię – zezowata Anka, która obżerała się ciasteczkami i tyła w oczach, Łucja, wiecznie spięta z powodu panującego w mieszkaniu bałaganu, i Romek, który był jego głównym sprawcą. Nagle poczułam, że nie chcę im przedstawiać Ulki, podobnie jak Marcinowi. Ulka była postacią z bardzo Starego Zamku, bajki, która się skończyła wraz z przeprowadzką do stolicy. Kiedyś łączyła nas wspólna ławka i niechęć do przedmiotów ścisłych, teraz chyba to, że obie stałyśmy się kimś innym, niż zamierzałyśmy. Ulka, zamiast paść owce w Bieszczadach, pracowała w opiece społecznej. Do Warszawy przyjechała na jakiś egzamin państwowy, prawne uwarunkowania starości albo coś równie absurdalnego.

O czym miałyśmy gadać? Obie życie przeczołgało po swoich dołkach i żadna nie chciała tego przyznać.
– Daleko stąd na dworzec? – przerwała niezręczną ciszę Ulka.
– Jakieś pół godziny. Niby tramwajem szybciej, ale jak staną, to nie zdążysz.
– Mało czasu. – Zerknęła na zegarek.
– Mało – przytaknęłam z ulgą.
– Marta, woda się zagotowała! – krzyczała grubachna Anka. Przyłożyła nos do szyby w drzwiach i zarechotała. Nawet ja się uśmiechnęłam.
Parząc herbatę, myślałam, że teraz brakuje tylko Marcina. Marcina, który jąka się, gdy poznaje kogoś nowego. Wtedy wszedł zziajany z dworu i złapał jedną z herbat.
– Nie ma nic zimnego? – wysapał zmęczony czerwcowym upałem.
Ulkę Marcin znał z opowieści, ale widać było, że jest zaskoczony panującym między nami napięciem. Co mu miałam powiedzieć? Że boję się, że Ulka wypapla o jedno słowo za dużo. Na przykład „Martynka”. Że będę musiała przyznać, że w przeciągającej się chwili słabości wszystko jej opisałam. Z typową dla siebie przesadą groziłam przecież skokiem z mostu. Najlepiej do wysuszonego koryta rzeki. Żaden przypadkowy bohater by mnie nie wyłowił, a śmierć nadeszłaby szybko i bez bólu. No komu, pytam się, komu miałam to pisać, jak nie Ulce, z którą wypaliłam pierwszego jointa i z którą szykowałam w pracowni zamach bombowy na chemiczkę? Piliśmy w milczeniu herbatę w ciasnym pokoju, z każdym łykiem docierało do mnie, że moje życie jest klęską, a wtedy Ulka wypaliła do Marcina:
– Byłeś już w naszych stronach?
Marcin pokręcił przecząco głową.
– Babcia coś wam przesyła. – Ulka podała mi list. – Wiesz, że ona rozgląda się za miejscem u nas w DPS-ie?

Marcin, widząc moje wahanie, wziął kopertę, ale jej nie otworzył. Siedziałam jak sparaliżowana. Tego się obawiałam. Momentu, gdy starość babci stanie się dla mnie wyrokiem. Osiem lat radziła sobie bez dziadka, aż stało się, zniedołężniała. Nie ma nikogo, kto mógłby się nią zająć. Bo kto inny, jeśli nie ja?
– Przepraszam, Marta, to nie moja sprawa, ale powinnaś się z nią zobaczyć. Zachowuje się naprawdę dziwnie. To może być alzheimer – powiedziała Ulka, podnosząc się z kanapy. Tym razem powstrzymała się w pół gestu przed objęciem mnie.
– Poradzisz sobie z dojazdem? – spytałam z czystej uprzejmości.
– Jasne. U nas i bez tramwajów daję radę.
Powiedziała: „u nas”. I na te słowa pierwszy raz szczerze się do niej uśmiechnęłam.

Rozdział 2.

– Jak to na Kościół? – Marcin zakrztusił się pestką.
– Normalnie. Pisze, że jak nie wrócę do domu, przepisze dom na Kościół.
– Ona jest z armii Rydzyka?
– Co ty, raczej z tych, które całą mszę czekają, aż przejdą się z psiapsiółkami na ciasteczko – zauważyłam ironicznie.
Najpierw kościół, potem kremówki w pobliskiej cukierni. Nie wiem, czym były nasączone, że babci wpadł do głowy taki szantaż. Rzeczywiście, jej stosunki z Kościołem były niestandardowe. Nie chodziła do spowiedzi i nie przyjmowała komunii. Ani w post, ani w święta. Zawsze zajmowała miejsce przy organach i miałam wrażenie, że robi to z litości dla parafian, której najwyraźniej nie miał organista.
Mówiła cicho, śpiewała głośno. Odważnie. Pełną piersią. Właściciele cukierni od lat zamawiali u niej przetwory z owoców. Część rogalików z nadzieniem śliwkowym w ogóle nie trafiała do sprzedaży, tylko od razu lądowała na stole u proboszcza. Być może to z tych względów odpuszczał babci grzechy zaocznie.
Cały koloryt Starego Zamku stanął mi nagle przed oczami.
Poniemiecki kościół, na którego wieżę bałam się wejść, a potem spojrzeć w dół, kocie łby na dziedzińcu, w szpary pomiędzy którymi powchodziły mi pożyczone od sąsiada szewca szpilki. Schody plebanii, na których siadywałam, gdy jedyną moją powierniczką była siostra Weronika. Nie pytała ani o ojca, ani o matkę. Nie wiem, może słyszała plotki, a może rozumiała, że jestem u niej właśnie dlatego, że nie docieka. Tak byłam spragniona miłości, że na chwilę uwierzyłam w Boga. Zamyśliłam się nad przeszłością kogoś obcego, kto kiedyś był mną, aż poczułam zapach smażonych śliwek babci.
– Co ci, Marta? Milczysz od godziny – odezwał się Marcin. – Czereśni nie jesz.
– Zastanawiam się.
– Chyba nie nad powrotem?
– Nad tym, żebyśmy wrócili tam razem – powiedziałam zupełnie poważnie. Takim tonem, jakbym oznajmiała mu, że podjęłam decyzję.

Wtedy Marcin ucichł na dłużej. Dałam mu czas. To był właśnie sekret jego spokoju, nigdy nie mówił nic, co mogło sprowokować kłótnię. Jedyne racjonalne rozwiązanie na ośmiu metrach kwadratowych. Nie musiał się odzywać. Wszystko przemyślałam. W sumie, jakby się chwilę zastanowić – czy po to kończyliśmy lingwistykę i tłukliśmy dwa języki, żeby teraz wyjechać tam, gdzie język służy do plotkowania? Czy po to z mozołem tkaliśmy tutaj sieć kontaktów, żeby wpaść w pajęczynę małomiasteczkowych wpływów i zależności? Czy po to uciekliśmy spod dyktatury rodzin, żeby pod czujnym okiem sąsiadów podobną rodzinę zakładać? Nie. Ale z drugiej strony, czy po to robiliśmy studia językowe, żeby odczytywać z komputera komendy i odsuwać słuchawkę od ucha, gdy regularnie obrzucano nas błotem? Czy tak wiele była warta sieć kontaktów oparta na wzajemnej wymianie usług? I czy to nie rodzinę oboje uważaliśmy za wartość?

– A co jeśli twoja babcia naprawdę jest chora? – odezwał się Marcin.
– Jeśli to alzheimer, to może tylko zapomniała, że jest zdrowa? – próbowałam żartować.
– Albo zakochana? Temu też najwyraźniej towarzyszą zaniki pamięci. – Wskazał na kolekcję szklanek na stole. Kiedyś obiecałam od razu je zmywać albo chociaż wynosić do kuchni.
– No co ty! Ludzie w tym wieku nie myślą już o miłości.
Podszedł do mnie i objął mnie za głowę:
– Czy to znaczy – pogłaskał mnie po włosach – że nie będziesz mnie kochać do śmierci?
– Ciebie to nawet po śmierci.
Spojrzał na mnie poważnie, zbyt poważnie jak na nasze dwadzieścia siedem lat i całe życie przed nami. Aż musiałam dodać:
– Twojej, oczywiście.
Był mój. Tak samo jak moja była babcia Flora. Zrozumiałam to właśnie wtedy, w obcym pokoiku na Woli, gdy przygnieciona ciałem Marcina upadłam na nie swoje łóżko. Pieściliśmy się całą noc, omijając to miejsce, które zamiast z życiem kojarzyło mi się ze śmiercią.

Odkąd podjęliśmy decyzję o wyjeździe, praca zaczęła sprawiać nam więcej radości. Klienci ze zdumieniem wysłuchiwali naszych propozycji, co zrobić, żeby niewielkim kosztem przedłużyć okres kredytowania, i byli zdziwieni, że rozmawiają z człowiekiem, a nie z automatem. Znajomi, których pomoc sobie ceniliśmy wcześniej, przestawali się odzywać. Pomału wypadaliśmy z obiegu. Przecież przenosiliśmy się gdzieś na zachód, do ziemi, którą musieliśmy na nowo odzyskać.
Pod koniec czerwca bez zbędnych ceregieli spakowałam nas we wspólną torbę. Jedna wystarczyła, zmieścił się nawet mój zestaw pędzli i farb do dekupażu. W Warszawie, poza workiem ubrań, kilkoma drewnianymi półkami, własnoręcznie złożonym stołem z Ikei, nie zostawiliśmy nic. Nawet wspomnień, bo przecież obiecaliśmy sobie wymazać to, co rozsadzało pamięć.
Kiedy pociąg ruszył, naszło mnie przeczucie, że to podróż w jedną stronę.
– Postawiła jeszcze jeden warunek! – rzuciłam, przekrzykując dudnienie kół. Chętnie stawaliśmy w łączeniu między wagonami, lubiliśmy patrzeć na uciekające tory i ziemię pod nogami. – Mamy się pobrać.
– Czy powiedziałaś to, co usłyszałem? – Skrzywił się Marcin.
Przytaknęłam kiwnięciem głowy. Nagle wydało mi się to bardzo zabawne, tak bardzo, że wybuchnęłam śmiechem.
– Znowu podpuszczasz – Marcin zinterpretował sytuację po swojemu.
– Nie. Proponuję ci ślub pod presją. Na zachętę dodam, że nie będę już ani młodsza, ani piękniejsza, ale mogę być bogata. Wchodzisz w to?
Nie odpowiedział, ale pomimo trzech przesiadek wciąż mi towarzyszył. Cieszyłam się z tego czasu pomiędzy „tam” i „tu”, pomiędzy „dzisiaj” i „wczoraj”, i przygotowywałam się na spotkanie z babcią. Gnębiły mnie wyrzuty sumienia, jak sobie radziła po śmierci dziadka. W jakim musiała być stanie, jeśli zdecydowała się zamieszkać w DPS-ie zwanym powszechnie „domem starców”. Kiedy byłam zuchem, odwiedzaliśmy mieszkańców w ciasnych dwuosobowych pokoikach, a potem w harcówce dyskutowaliśmy, co znaczy odpowiedzialność za starszych ludzi, historia, korzenie i tym podobne gawędy.

Na ostatnim odcinku drogi powitały nas trzy sarny. Stały przy torach, wpatrzone w mijający je pociąg. Byłam pewna, że to właśnie te tropiłam w dzieciństwie. Jakbym nie zauważyła upływu czasu, tego, że nie mam już dwunastu lat i przyszła pora, by upomniała się o mnie dorosłość.
– Następna stacja nasza. Zbiórka – zarządziłam i wstałam, by zdążyć wyjąć z pękatej torby kurtkę.
Za oknem lało. W ścianie deszczu, wydawało mi się, podchodziły do torów też zające i lisy. Pociąg w tych stronach widać był wciąż nie lada atrakcją.
– O której ciuchcia do Starego Zamku? – spytałam dróżnika.
Zlustrował mnie wzrokiem. Pociąg przyjechał, nic dziwnego, takie rzeczy się zdarzają, ale że ktoś z niego wysiadł? To już jest nowina!
– Pani, ciuchci dawno nie ma. Z buta trzeba iść. Tory przecie rozebrali. No chyba że taryfę weźmiecie. – Wskazał ręką mercedesa z szyldem TAXI. Wcale mnie to nie zdziwiło. W Starym Zamku od zawsze królowała ta marka samochodów. Kierowca musiał pamiętać lata świetności stacji, skoro wciąż liczył na pasażerów.

Niestety, w naszej sytuacji nie mogliśmy sobie pozwolić na taksówkę. Pociągnęłam Marcina za rękaw w przeciwnym kierunku i powiedziałam:
– Chodź, może zdążymy, zanim znowu się rozpada. To tylko sześć kilometrów.
Przypomniały mi się lata spędzone w ZHP i umilałam nam spacer po osieroconym przez tory nasypie, nucąc „płonie ognisko w lesie, wiatr smętną piosnkę niesie…”. Marcin patrzył na mnie z większym zdziwieniem niż wcześniej na leśne zwierzęta.
– Nie mów, że tego nie znasz – przekomarzałam się z nim. – I uważaj na kamyki, weź torbę wyżej, bo się zmoczy.
W butach znajomym taktem zgrzytał mi wilgotny żwirek. Przyjemnie, jak nadmorski piasek.
Znowu byłam u siebie.

 
Wesprzyj nas