Wspomnienia Marii Rydlowej – prawdziwa skarbnica wiedzy o międzywojennych Bronowicach i młodopolskiej przeszłości Krakowa


Osobista opowieść autorki, pochodzącej z bronowickiej chłopskiej rodziny – o dzieciństwie i młodości w Bronowicach Małych, o Krakowie w czasie okupacji i latach powojennych, naznaczonych terrorem stalinowskim, o edukacji, przyjaźniach i życiu codziennym.

Bardzo ciekawe są rozdziały o bronowickich Żydach, o życiu w czasie wojny i po wojnie w sławnej Rydlówce, o służbie w Armii Krajowej. W książce przewija się mnóstwo znanych postaci, w tym postaci kobiet – Anny Rydlówny (pielęgniarki i pedagoga, siostry poety Lucjana Rydla), Teresy Kulczyńskiej (krakowianki, córki profesora UJ, pielęgniarki i społecznicy, autorki podręczników) i Pepy Singer (córki bronowickiego karczmarza, będącej pierwowzorem Racheli z Wesela Wyspiańskiego). Te trzy sylwetki kobiet z różnych środowisk społecznych dobrze ukazują zarówno bronowicką, jak i krakowską przeszłość, autorka zaś, pochodząca z ciekawie opisanej chłopskiej rodziny, jak gdyby jednoczy swoją opowieścią te trzy sfery, dzisiaj już słabo rozpoznawalne.

Książka barwna, pełna ciekawych anegdot o ludziach zamieszkujących przedwojenne Bronowice, wieś obrosłą literacką legendą, bogato ilustrowana fotografiami z prywatnego archiwum autorki.

Maria Rydlowa
Moje Bronowice mój Kraków
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 7 listopada 2013


WIEŚ PEŁNA SWOISTEGO UROKU…
(…)
Pamiętam opowieść Stanisława Konarskiego, posiadającego niezwykły dar naśladowania głosu, mimiki bohaterów swych opowieści – o dziadku Kosoniu, jak woził panów do „Lipowcia”. Co tam były za zabawy, co za muzyka: skrzypce tidiridi, tidiridi, flet: tirli, tirli, tirli, tirli, a basy: bum, bum, bum, bum. Niestety nie wiem, w jakim celu jeździli panowie do „Lipowcia”, do dziś w Lipowcu można zobaczyć ruiny zamku z XIII wieku, słynny już rezerwat przyrody. Należy wątpić, by panowie jechali z muzyką do Lipowca oglądać ruiny.

Jedna z opowiadanych historyjek o ojcu Stanisława, Janie Konarskim, ma, co tu dużo mówić, znaczenie historyczne. Było to zapewne po wojnie bolszewickiej 1920 roku. Do Tetmajerów mieszkających w Bronowicach[1] jechał na przyjęcie marszałek Francji i Polski, Ferdynand Foch. Bronowianie, doceniając ważność wizyty, zbudowali bramę tryumfalną przy kapliczce, naprzeciw karczmy Konarskiego, no i czekali na marszałka. W ostatniej chwili ktoś przypomniał, że według zwyczaju polskiego należy go przywitać chlebem i solą. Organizatorzy porwali z karczmy Konarskiego bochenek chleba i solniczkę. Nie pomnę, kto witał marszałka i wręczył mu chleb i sól w solniczce, marszałek chleb i solniczkę przyjął, oddał adiutantowi i odjechał wraz ze świtą. I tu powstał gwałt, Jan Konarski wołał za nimi: „Foch mi solnickę wziął”. Solniczka cenna rzecz w karczmie, Konarski był przekonany, że marszałek Foch polskim zwyczajem chleb pocałuje, odkroiwszy kromkę posoli i solniczka wróci do właściciela. Stało się inaczej. Może adiutant zostawił solniczkę u Tetmajerów i wróciła do właściciela, a może pojechała z marszałkiem Fochem do Francji – milczy o tym historia.

Na przyjęciu u Włodzimierza Tetmajera była w swym pięknym stroju krakowskim urodziwa Jadwiga Rydlowa, żona Lucjana Rydla[2]. Usiadł obok niej oficer francuski i zachwycony powtarzał: „O la la, piękna sunia” (suknia). Tyle umiał powiedzieć po polsku. I wystarczyło, by w rodzinie Rydlów na widok wystrojonej kobiety powtarzało się: „O la la, piękna sunia”.

Ile prawdy i niezwykłego humoru ma opowiadanie o gospodarzu Józefie – nazwisko przemilczę, bo żyją jego wnuki i prawnuki – który niedzielnym rankiem wyprowadzał w pole bydełko i śpiewając godzinki, pasł je w cudzej koniczynie. Przypolował go właściciel koniczyny, zaszedł od tyłu i przejechał lagą przez plecy. Po tym niespodzianym ataku ustał śpiew, a pobożny pasterz wzniósł oczy ku niebu i modlił się za swego prześladowcę: „Panie, odpuść, bo nie wiedzą, co czynią”. Taka przewrotna była pobożność ludzi bronowickich.

W ogóle bronowianie mali to „ludek” bardzo ciekawy, tym ciekawszy, że bronowian coraz mniej. Czasem mam uczucie, że Bronowice to obca okolica, że widzę obcych ludzi… Bronowianie zawsze interesowali się polityką… To chyba dziedzictwo po Wolnym Mieście Krakowie, w którego obrębie znajdowały się Bronowice, no i zapewne dziedzictwo autonomii Galicji i Lodomerii. Pierwsza wojna światowa, niepodległa Rzeczpospolita – trudne czasy, było o czym radzić, było się nad czym zastanawiać. Chłopi bronowiccy, aby podyskutować, ponarzekać, popolitykować, wobec braku domu gminnego – schodzili się na neutralnym gruncie, czyli w karczmie Jana, a potem Stanisława Konarskiego. Za szynkiem był pokój „klubowy”: stół, krzesła.

Kościół i karczma to dwie instytucje, które zawsze odgrywały ważną rolę w życiu społeczności wiejskiej. Nie mieliśmy kościoła we wsi, parafia była daleko, dlatego większą rolę odgrywała karczma, o czym mówi stara bronowska śpiewka: „Chwała Panu Bogu, Panu Bogu chwała, kościółek się spolił,
a karcma została”. Chłopi, popijając „herbatkę”, nie herbatę, radzili. Herbatka to herbata z rumem lub „z naparstkiem” spirytusu. Czasem taką herbatkę nazywano „mądrą”.

Ale jakoś karczmarze nie mieli szczęścia do Bronowic Małych. Hirsch Singer, upamiętniony w Weselu przez Stanisława Wyspiańskiego, trafił z Bronowic do domu starców na Kazimierzu, Stanisław Konarski na karczmie się nie dorobił, umarł w roku 1961, zostawiając dzieciom dość podrujnowany dom. Próbował też szczęścia pan Kazimierz K., jego zgubiła polityka. Zrujnowała go kampania wyborcza na posła w II Rzeczypospolitej. Przegrał, mimo że znał i rozwiązałby – jak mówił – „wszystkie problemy spółeczne i komunikacyjne”. Nie miał szczęścia w polityce, za to miał w miłości. „Zalatywał” do przystojnej mężatki, a kiedy życzliwi donieśli o tym jej mężowi – ten z godnością odpowiedział, aby się nie wtrącali, bo mądry chłop chodzi do jego baby. Tak wysoko w Bronowicach ceniono rozum!

W Bronowicach Małych miał siedzibę Urząd Gminny od czasu utworzenia tak zwanych gmin zbiorowych. Na czele wsi stał sołtys i urzędował u siebie w domu lub w karczmie Konarskiego. Kilka wsi tworzyło gminę zbiorową na czele z wójtem. I wtedy był już urząd – biuro, z sekretarzem, z maszyną do pisania, z woźnym. Znałam wójta, Karola Waligórę, bratanka babci Katarzyny, mojego chrzestnego, i woźnego, pana Antoniego.

Pan Antoni latem chodził boso, zwano go dlatego „urzędnikiem bosym”. Znał świetnie teren gminy, znał jej mieszkańców, dostarczał akuratnie wszystkie pisma urzędowe, zawiadomienia, wezwania. Można było często spotkać pana Antoniego śpiącego na przykopie, z teczką z aktami pod głową.
Za okupacji oprócz pism urzędowych nosił pan Antoni wiadomości polityczne. Jednego dnia – było to niedługo po zniszczeniu przez Niemców pomnika konnego króla Władysława Jagiełły na placu Matejki – pan Antoni opowiadał o tym, jak Ignacy Paderewski przyjął wiadomość o zburzeniu pomnika, którego był fundatorem. Otóż Paderewski, zapytany, czy chodzi mu o to, że pomnik zburzono, po namyśle odpowiedział: „Chodzi mi i nie chodzi”.
Finezyjna odpowiedź – nic dodać, nic ująć.

 
Wesprzyj nas