Historia wizjonera haute couture, pełna barwnych anegdot odsłaniających kulisy świata mody.


Swój pierwszy butik Cristóbal Balenciaga, urodzony w baskijskiej rybackiej wiosce syn krawcowej, otworzył w roku 1919 w San Sebastián. A kiedy już podbił Barcelonę i Madryt, w 1936 przyjechał do Paryża. Ubrania według jego projektów nosiła hiszpańska rodzina królewska i śmietanka arystokratyczna, jego klientkami były panie z rodziny Rothshildów i Marlena Dietrich.

Historia mody zapamięta go przede wszystkim jako transformatora kobiecej sylwetki – to on ubrał kobiety w tuniki, szmizjerki czy spódnice bombki. Elsa Schiaparelli nazywała go „jedynym projektantem, który ma odwagę robić to, co mu się podoba”, Dior zaś, zachwycony jego techniką, mówił o nim: „Mistrz nas wszystkich”.

Mimo swej sławy i pozycji w świecie mody Balenciaga zawsze trzymał się z dala od ciekawskich oczu. Niektórzy dziennikarze powątpiewali w jego istnienie, nie znały go osobiście nawet jego ważne klientki. Tym cenniejszy jest ten kameralny portret wizjonera haute couture, stworzony na podstawie rozmów autorki książki z Florette Chelot, pierwszą pracownicą i filarem paryskiego domu mody Balenciagi, jego najlepszą sprzedawczynią i cenionym przez niego doradcą.

Była ona świadkiem niesłychanego sukcesu pierwszej kolekcji Balenciagi, pracowała dla niego od 1937 aż do roku 1968, kiedy to projektant niespodziewanie zamknął firmę i wycofał się z branży. Dzięki wspomnieniom Florette pierwsza pełna biografia Balenciagi jest żywą historią niezwykłego człowieka i obrazem czasów, w których rozkwitał jego geniusz.

Książka zawiera wywiady z bliskimi współpracownikami i ważnymi klientkami.
Eleganckie wydanie z rzadkimi fotografiami ukazującymi pracownię i pokazy Balenciagi.
Druga po bestsellerowym Christianie Diorze książka w serii o twórcach mody Bukowego Lasu.

Jak Nabokov kolekcjonował motyle, tak Mary Blume przyszpila swoje barwne okazy do kartki.
Gore Vidal

Mary Blume urodziła się w Nowym Jorku, od lat mieszka i pracuje w Paryżu. Przez wiele lat pisała o kulturze do „International Herald Tribune”, publikowała teksty we francuskich i brytyjskich magazynach. Jest autorką książek o Francji.

Mary Blume
Cristóbal Balenciaga. Mistrz nas wszystkich
Przełożyła Marta Kitowska
Wydawnictwo Bukowy Las
Premiera: 23 października 2013


„Starannie wyreżyserowane pokazy zimowych i wiosennych kolekcji odbywały się mniej więcej w takim samym porządku, jak u innych projektantów, lecz jedynie u Balenciagi popielnice, do których goście strzepywali papierosy, zrobione były z ciężkiego marmuru. Najpierw pokazywano kostiumy i sukienki dzienne, później stroje wieczorowe – z rosnącą elegancją, aż do niemalże przesadnego luksusu. Dior napisał w swoich wspomnieniach, że aby utrzymać uwagę gości w czasie całego godzinnego pokazu, w połowie demonstrował jakiś nowy, szokujący projekt: „Nazywa się je «Trafalgarami», to one lądują na okładkach lub całych stronach magazynów”. U Balenciagi „Trafalgarem” mogła być błyszcząca kurtka torreadora czy odczepiane rękawy z rozkloszowanym mankietem. Pokaz zamykała zwykle suknia ślubna do ziemi, prezentowana przez modelkę wyglądającą jak najmłodziej i najniewinniej. A na koniec projektant wychodził, żeby się ukłonić (choć Balenciaga nigdy tego nie robił).

Przed przybyciem gości utarczki vendeuses, walczących o najlepsze miejsca dla swoich klientów, zdążyły już ucichnąć. Premiers wysłuchali ostatnich uwag Balenciagi (la manga!), a pracownicy, którzy obejrzeli zeszłego wieczora próbę pokazu, wytypowali, które modele będą cieszyły się największą popularnością. Nerwy Balenciagi są w opłakanym stanie. I wreszcie wymaszerowują modelki – zdystansowane i opanowane, ubrane w najelegantsze stroje w całym Paryżu. Powolnym ruchem pokazują wydrukowane na karteczce numery modeli, czasem wkładają je do kieszeni, jak gdyby sugerując, że nie o sprzedaż tu chodzi. Mówi się o nich, że są najbrzydszymi modelkami w mieście.

Zastanawia mnie ta opinia, ponieważ rozmawiałam z modelkami Balenciagi z lat trzydziestych, pięćdziesiątych i sześćdziesiątych i wszystkie są bardzo przystojne, nawet teraz. Owszem, niektóre angażowano dlatego, że przypominały którąś ważną klientkę (Givenchy mawiał o jednej, że ma twarz jak księżyc w pełni). Opinia o dziwacznych modelkach wzięła się prawdopodobnie z dominującego wpływu Colette, która prezentowała ubrania przez blisko dwadzieścia lat; kiedy gwałtownym ruchem odsuwała zasłonę i wkraczała do salonu, pierwsza ukazywała się jej charakterystyczna wystająca szczęka. „Była bardzo szykowna i charyzmatyczna – mówiła Florette. – Chodziła krokiem grenadiera, jak gdyby chciała wszystkich pozabijać. A jak zatrzymywała się przed klientami! Można się było przestraszyć. Biedactwo, była po uszy zakochana w monsieur Balenciadze, robiła, co tylko mogła…”.

Projektant zachowywał dystans w stosunku do vendeuses, a z innymi pracownikami wiecznie się o coś awanturował. Tymczasem dla modelek był nadzwyczaj miły. „Jeżeli któraś dziewczyna zachorowała, wysyłał koszyk od «Fauchona»” – opowiadała Danielle Slavik, modelka z lat sześćdziesiątych. Praca była nudna i źle opłacana. Dziewczyny musiały przychodzić na dziewiątą i czekać w dwuosobowych cabines na dwugodzinny pokaz o trzeciej. Wcześniej mogły wziąć udział w stresującej przymiarce z monsieur Balenciagą, która potrafiła trwać godzinami, albo zostać poproszone przez vendeuses, żeby zademonstrowały strój klientce. Zwykle jednak siedziały i czekały, stawiając sobie horoskopy i robiąc na szydełku. „Nauczyły mnie dziergać” – zdradziła Florette.

(…)

Gdy kolekcje były gotowe, najpierw oglądała je prasa i kupcy, a potem prywatne klientki. Salon pokazowy pomalowany był na neutralną biel i wyłożony szarymi dywanami; bez problemu mieścił około trzydziestu osób, ale podczas pokazów był wypełniony ponad miarę gośćmi siedzącymi na niewygodnych złotych krzesełkach, które projektanci wypożyczali tuzinami z hotelu „Chatillon”.

Obecność kupców reprezentujących międzynarodowych producentów ubrań i domy handlowe była zarazem najmniej pożądana i najbardziej korzystna: jedynie u Balenciagi w ramach opłaty za wstęp byli zobligowani kupić dwa stroje po cenie znacznie wyższej niż płacili prywatni nabywcy. Lecz podczas gdy u Balenciagi ubrania te były wykonywane z dobrego materiału, to w innych domach mody – z muślinu albo w ogóle sprzedawane w formie papierowego wykroju. Poza tym projektant osobiście sprawdzał wykonanie każdego z nich przed wysłaniem. Zamówionym strojom brakowało tylko jednej rzeczy: metki Balenciagi. Metką, na przykład „Balenciaga dla Saks Fifth Avenue”, opatrywano je dopiero wtedy, gdy projekt został skopiowany, zazwyczaj w tańszym materiale. Same pieniądze od kupców pokrywały koszty kolekcji i pokazu. Dochody od prywatnych nabywców były czystym zyskiem. Według „Women’s Wear Daily” z 1 sierpnia 1959 roku Balenciaga miał największe dochody netto w całej haute couture.

Niektórzy handlowcy mieli elegancję i dobre maniery. Inni, w białych krawatach i z pierścieniami na małych palcach, byli wprawnymi złodziejami i podczas pokazu pospiesznie szkicowali detale. „Nie było to przyjemne, ale musieliśmy zabierać papier – wspominała Florette. – W zasłonie był specjalny otwór, przez który Balenciaga zawsze wyglądał. Widział absolutnie wszystko”.
„Najgorsi byli Włosi – opowiadała Odette. – Posyłali po coś tylko po to, żeby zostać z suknią sami. Kupcy? To byli zwykli plagiatorzy”.

(…)

Od początku dekady Balenciaga śmiało eksperymentował z rękawami. W 1950 roku zaproponował rękaw melonowy, z fałdami przypominającymi skórę pulchnego shar peia. Był też rękaw dzwonowaty, tulipanowy, kimonowy oraz ten, który w 1951 roku „Women’s Wear Daily” opisało z uznaniem jako „pełny niczym udko kurczęcia”. Tego samego roku „Vogue” odnotowało rękawy lampionowy oraz rękaw-zagadkę, rozsądnie chyba nie siląc się na interpretację, opatrując go tylko etykietą „WAŻNE”. Balenciaga jednak nie znosił nowości dla samej nowości, a jego projekty były efektem konsekwentnej wewnętrznej przemiany.

W dzisiejszym ogarniętym żądzą zysku świecie mody trudno sobie wyobrazić, że celem – i osiągnięciem – może być po prostu piękno. Piękno, które swoją trwałość zawdzięcza naturalnej, niezakłóconej ewolucji. Beczułkowa sylwetka z roku 1947, szeroka w talii i wąska przy brzegu, przekształciła się w luźny kostium (1951), potem w klasyczną tunikę (1955), następnie w popularną do dziś sukienkę ołówkową, a ta z kolei – w sprytnie skonstruowaną sukienkę-worek (1957), wkrótce kopiowaną z tanich materiałów na całym świecie, by wreszcie stać się lekką, trapezowatą sukienką „dzidzią” (baby doll).

Nikt raczej nie chce wyglądać jak dzidzia, ale z marszczeń tej sukienki Balenciaga wywiódł przepiękne falbany podkreślające dramatyzm jego strojów wieczorowych. Poza tym wszystkie kobiety skorzystały – i wciąż korzystają – na najważniejszej zmianie sylwetki, jaką zaproponował w latach pięćdziesiątych: rezygnacji z wciętej talii osy na rzecz bardziej wyrozumiałych, jednolitych linii obowiązujących do dzisiaj. Jak stwierdził Emanuel Ungaro, Balenciagę odmienia się w czasie teraźniejszym przez wszystkie przypadki.

Blisko współpracował z ulubionymi manufakturami materiałów i zamawiał zawsze dokładnie tyle, ile było trzeba, bez nawet centymetra zapasu (jeżeli figura klientki wymagała choćby dodatkowych pięćdziesięciu centymetrów, zamówienie musiało być podpisane przez samego projektanta). Wraz z Gustavem Zumstegiem opracował w Szwajcarii swoją tkaninę idealną, gazar – jedwab o gruzłowatej strukturze podobnej do bawełnianych bandaży, który układał się w obfite, głębokie fałdy, tak jak zamarzył Balenciaga; Zumsteg doskonalił go trzy lata. Tweedy sprowadzał z Anglii, odchudzając je w reakcji na skargi Amerykanek, że są za ciepłe na centralne ogrzewanie, żakardy zaś z Lyonu.”

 
Wesprzyj nas