Z tym kolejnym rozdziałem wspaniała opowieść Stevena Eriksona zbliża się do ostatniego etapu.


Powiadają, że Kaptur, Pan Śmierci, zgromadził zastęp bogów w miejscu znajdującym się poza zasięgiem śmiertelników. Powiadają, że czeka on na końcu każdego planu i spisku, wszystkich zakrojonych na wielką skalę ambicji. Tym razem jednak sprawy mają się inaczej. Tym razem Kaptur jest na początku…

Darudżystan poci się w letnim upale. Miasto jest pełne złowrogich omenów, niepokojących pogłosek i podstępnych szeptów. Przybyli obcy, morderca wziął się do roboty, możliwe też, że budzi się pradawna tyrania. Na byłych Podpalaczy Mostów z Baru K’rula zwrócili swe śmiercionośne spojrzenia miejscy skrytobójcy. Niski, korpulentny człowieczek w czerwonej kamizelce jest przerażony swą wciąż rosnącą tuszą, wie jednak, że to najmniejsze z jego zmartwień. Gdzieś w dali słychać bowiem ujadanie ogarów.

W dalekim Czarnym Koralu z pozoru obojętne rządy sprawują Tiste Andii. Pod potężnym kurhanem usypanym pod miastem gromadzą się tysiące wyznawców kultu Odkupiciela. Ongiś był on śmiertelnikiem, a jego honor i szlachetność czynią go bezbronnym wobec wypaczonych ambicji wyznawców.

Tak więc, Kaptur stoi na początku spisku, który wstrząśnie całym kosmosem, na jego końcu zaś czeka ktoś inny. Nadszedł czas, by Anomander Rake, Syn Ciemności, naprawił straszliwy, starożytny błąd.

Steven Erikson – (naprawdę Steve Rune Lundin) jeden z najoryginalniejszych i najciekawszych twórców fantasy. Przez długi czas żył w Wielkiej Brytanii, obecnie mieszka w Kanadzie. Z wykształcenia archeolog i antropolog. Porównywany do największych twórców gatunku. Najbardziej znanym dziełem Eriksona są Opowieści z Malazańskiej Księgi Poległych, cykl fantasy o wojnie, o losach ludzi i innych istot, które zmagają się w wielkich bitwach stali i magii. Akcja cyklu została umieszczona głównie w Imperium Malazańskim oraz na jego pograniczu. Pierwsza książka tej serii, Ogrody Księżyca, będąc jednocześnie debiutem autora w dziedzinie fantastyki, uzyskała w 1999 roku nominację do World Fantasy Award w kategorii “Novel”.

Steven Erikson
Myto ogarów
Ósma Księga Malazańskiej Księgi Poległych
Tłumaczenie: Michał Jakuszewski
Wydawnictwo MAG
Premiera: 11 października 2013


Rozdział pierwszy

O bezbronne miasto!
Do którego przybywają obcy,
Wciskając się w szczeliny,
Żeby tu pozostać.
O błękitne miasto!
Starzy przyjaciele zbierają westchnienia
Przy wejściu do portu
Po przypływie.
Nieukoronowane miasto!
Gdzie wróble lądują
Na pajęczych śladach
Pokrywających parapety.
Skazane miasto!
Noc jest coraz bliżej.
Historia się budzi,
Żeby tu pozostać.

Wiek bezbronności
Rybak kel Tath

Stała samotnie na balkonie pośrodku miasta błękitnego ognia. Ciemność, nieproszonego gościa podczas pierwszego dnia Fety Gedderone, wygnano z nieba. Na ulicach Darudżystanu kłębiły się radosne tłumy, pogodnie przyjmujące katastrofę, jaką były koniec starego roku i początek nowego. W wilgotnym nocnym powietrzu unosiły się niezliczone wonie.
Urządzono bankiety. Przedstawiono publicznie młodzieńców i panny na wydaniu. Stoły zastawione egzotycznymi potrawami, damy spowite w jedwabie, mężczyźni i kobiety w niedorzecznych, ociekających pozłotą mundurach – miasto nie miało regularnej armii, co doprowadziło do powstania licznych prywatnych milicji oraz chaotycznej proliferacji szumnie brzmiących tytułów, przyznawanych niemal wyłącznie szlachetnie urodzonym.

Na wszystkich przyjęciach, na których zjawiła się tego wieczoru, wsparta na ramieniu męża, nie spotkała ani jednego prawdziwego oficera darudżystańskiej Straży Miejskiej, ani jednego autentycznego żołnierza z płaszczem o zakurzonym obrąbku, rysami na wyczyszczonych butach, mieczu o rękojeści owiniętej zwykłą skórą i gałce wytartej ze zużycia. Zauważyła za to noszone wysoko na miękkich, tłustych ramionach obręcze przypominające odznaczenia przyznawane żołnierzom malazańskiej armii. Armii imperium, które nie tak dawno służyło darudżystańskim matkom jako straszak dla buntujących się bachorów.

„Malazańczycy, dziecko! Czają się w mroku, by porwać głupie szkraby! Zrobią z was niewolników swej straszliwej cesarzowej. Tak jest! Tu, w naszym mieście!”.

Obręczy, które dziś widziała, nie wykonano jednak ze zwykłego brązu czy lekko wytrawionego srebra, jak autentyczne malazańskie odznaczenia czy symbole rangi, przypominające zabytki jakiegoś dawno wymarłego kultu, które można było kupić na miejskim targowisku. Nie, te obręcze były ze złota i wysadzano je klejnotami. Najczęstszy był błękit szafirów, nawet wśród barwionych szkiełek, błękit ognia, z którego słynęło miasto, błękit symbolizujący jakiś wielki, odważny czyn dokonany w służbie Darudżystanowi.

Dotknęła kiedyś podobnej obręczy, noszonej na ramieniu przez jej męża. Pod nią jednak przynajmniej były prawdziwe mięśnie. Ich twardość dorównywała wzgardzie, z jaką przyglądał się grupkom szlachetnie urodzonych w wielkiej, gwarnej sali. Odkąd został członkiem Rady, zachowywał się jak właściciel całego miasta. Lekceważenie widniało w jego oczach już wcześniej i wzmogło się jeszcze po ostatnim, triumfalnym zwycięstwie. Gdy kroczyli majestatycznie przez tłum, pozdrawiano ich typowymi dla Daru gestami gratulacji i szacunku. Z każdym kolejnym pozdrowieniem rysy twarzy jej męża tężały, ramię twardniało, a kostki dłoni zaciśniętych na pasie bielały. Zgodnie z panującą obecnie wśród pojedynkowiczów modą wsunął kciuki w pętle z plecionej skóry. Och, radował się myślą, że jest teraz jednym z zebranych tu ludzi, a nawet stoi wyżej od wielu. Dla Gorlasa Vidikasa nie znaczyło to jednak, że musi lubić któregokolwiek z nich. Im bardziej mu się przymilali, tym głębsza stawała się jego pogarda. Podejrzewała, że fakt, iż brak owej uniżoności uznałby za zniewagę, był sprzecznością, nad którą wolał się nie zastanawiać.

Szlachetnie urodzeni jedli i pili, stali, przybierali dumne pozy, krążyli po pomieszczeniach, paradowali i tańczyli, aż wreszcie ogarnęło ich znużenie. Teraz w licznych salach bankietowych i recepcyjnych nie było słychać nic poza powolnymi krokami służby. Jednakże na ulicach, poza wysokimi murami posiadłości, plebs nadal bawił się w najlepsze. Zamaskowani, półnadzy ludzie wykonywali na bruku obłąkany taniec obdarcia ze skóry Fander, jakby świt nigdy nie miał nadejść, a przesłonięty mgiełką księżyc znieruchomiał w czeluści nieba, przypatrując się ze zdumieniem ich szaleństwom. Patrole Straży Miejskiej przyglądały się temu obojętnie. Strażnicy otulali się zakurzonymi płaszczami, wspierając zakute w pancerne rękawice dłonie na uchwytach mieczy i pałek.

Pod balkonem, na którym stała, znajdowała się fontanna, szemrząca cicho w nieoświetlonym ogrodzie, osłoniętym wysokimi murami przed tłumami rozbawionych obywateli, przez które musiała przedzierać się ich kareta, gdy wracali do domu. W falującej lekko wodzie sadzawki otaczającej fontannę odbijała się zamazana plama księżyca. Błękitny ogień płonął tej nocy zbyt jasno, przyćmiewał nawet żałobny księżyc. Sam Darudżystan był szafirem, lśniącym w obręczy świata. Mimo to pozostawała dzisiejszej nocy głucha na piękno miasta, na jego zachwyt i dumę, jego niezliczone głosy.

Tej nocy pani Vidikas ujrzała własną przyszłość. Każdy jej kolejny rok. Będzie się wspierała na twardym ramieniu męża. A księżyc, no cóż, wyglądał jak echo przeszłości, zatarte przez czas wspomnienie, które mimo to zaniosło ją z powrotem na balkon podobny do tego. Wydawało się, że to się stało tak dawno. Pani Vidikas, która ongiś była Challice D’Arle, ujrzała własną przyszłość. I, wsparta o poręcz pośród nocy, uświadomiła sobie, że przeszłość była lepsza.

***

Akurat tej nocy zabrakło im rhivijskich podpłomyków. Chwila nie mogłaby być gorsza. Wykałaczka przeklinała pod nosem, przepychając się przez tłum wygłodniałych, pijanych tubylców na targowisku w Dzielnicy Przybrzeżnej. Gdy tylko było to potrzebne, pomagała sobie łokciami, i witała złowrogim łypnięciem spode łba każdy zwrócony ku niej oszołomiony uśmiech. W końcu dotarła do wylotu brudnego zaułka, pokrytego sięgającymi kostek stertami śmieci, gdzieś na południe od Parku Borthen. To nie była najlepsza droga powrotna do baru, ale feta osiągnęła właśnie punkt szczytowy.

Ściskając zapakowane podpłomyki pod lewą pachą, zatrzymała się, by poluzować sznurki grubego płaszcza. Skrzywiła się na widok nowej plamy pozostawionej przez nieostrożnego przechodnia. To było jakieś groteskowo słodkie gadrobijskie ciastko. Spróbowała zetrzeć ślad, ale to pogorszyło tylko sprawę. Rozeźlona, ruszyła w głąb zaułka. Jeśli Pani pociągnęła, Niebieskiej Perle i Nerwusikowi powiodło się lepiej. Zapewne znaleźli już saltoańskie wino i zmierzali z powrotem do K’rula. Ją zaś od baru dzieliło jeszcze dwanaście przecznic, dwa przejścia przez mury i jakieś dwadzieścia, trzydzieści tysięcy szalonych głupców. Czy towarzysze na nią zaczekają? Nie ma szans. Niech szlag trafi Niewidkę z jej uzależnieniem od rhivijskich podpłomyków! Ten nałóg w połączeniu z faktem, że skręciła sobie kostkę, zmusił Wykałaczkę do wyjścia na ulice w pierwszą noc fety. Zakładając, że kostka rzeczywiście była skręcona. Wykałaczka raczej w to wątpiła, bo Młotek tylko popatrzył na bolącą nogę, a potem wzruszył ramionami.

Z drugiej strony, po Młotku trudno się było ostatnio spodziewać czegoś więcej. Uzdrowiciel był przygnębiony od chwili przejścia w stan spoczynku, a szanse, że w jego życiu wzejdzie słońce, były równie niewielkie jak nadzieje na to, że Kaptur zapomni o prowadzeniu rachunków. Młotek nie był zresztą w tym odosobniony, nieprawdaż? Po co właściwie zaprzątała sobie głowę tymi wielokrotnie już przeżutymi myślami? Bo czuła się od tego lepiej. To proste.

***

Dester Thrin, szczelnie opatulony w czarny płaszcz z kapturem, obserwował, jak kobieta o tłustym zadku toruje sobie drogę przez odpadki na drugim końcu zaułka. Zauważył, jak wychodziła przez tylne drzwi Baru K’rula, i to stanowiło kulminację czterech nocy oczekiwania w starannie wybranym, ukrytym w mroku punkcie, z którego było wyraźnie widać wąską furtkę.

Naczelnik klanu ostrzegał go, że wszystkie ich cele są byłymi żołnierzami, Dester nie zauważył jednak nic, co by świadczyło, że nadal utrzymują się w wysokiej formie. Byli starzy i zapuszczeni, rzadko bywali trzeźwi, a ta kobieta, no cóż, nosiła obszerny, gruby, wełniany płaszcz, bo znacznie utyła i najwyraźniej nie chciała tego pokazywać. Śledzenie jej w tłumie nie sprawiło mu większych trudności. Była o głowę wyższa od przeciętnego Gadrobijczyka, a trasa, jaką zmierzała na ten szmatławy rhivijski rynek w Dzielnicy Przybrzeżnej, jakby celowo omijała ulice zamieszkane przez Daru. Kobieta wkrótce zapłaci życiem za tę dziwną predylekcję.

W żyłach Destera płynęła krew Daru, co pozwalało mu wyraźnie widzieć przepychającą się przez rozbawiony tłum Malazankę. Ruszył w stronę wylotu zaułka, gdy tylko kobieta go opuściła. Dotarł do końca uliczki szybkim krokiem łowcy i opuścił ją ukradkiem akurat na czas, by zobaczyć, jak Malazanka znika w przejściu przez Mur Drugiego Poziomu. Tunel pod Murem Trzeciego Poziomu znajdował się tuż za nim.

Wojny o sukcesję w gildii, które zaczęły się po zniknięciu Vorcan, zakończyły się przy stosunkowo niewielkim rozlewie krwi. Desterowi raczej się podobał nowy wielki mistrz. Był zarówno bezwzględny, jak i sprytny, podczas gdy większość pozostałych kandydatów była tylko bezwzględna. Skrytobójca z gildii nie musiał już więcej być głupcem, by spoglądać w przyszłość z pewną dozą optymizmu. Dowód na to stanowił między innymi ten kontrakt. Był nieskomplikowany, lecz mimo to jego wykonanie z pewnością zapewni Desterowi i ludziom z jego klanu znaczny prestiż.

Potarł urękawicznionymi dłońmi gałki sztyletów zawieszonych na pendentach pod pachami. Dotyk bliźniaczych noży ze stali Daru zawsze go uspokajał. Nasady ich głowni wysmarowano gęstą trucizną o konsystencji pasty – produkowanym przez Moranthów tralbem. Trucizna stała się ostatnio zabezpieczeniem używanym przez większość ulicznych zabójców z gildii, a nawet przez część tych, którzy wędrowali nocą prowadzącą po dachach Drogą Złodziei. Pewien skrytobójca, bliski przyjaciel samej Vorcan, zademonstrował, zdradzając klan, jak doskonale potrafi sobie radzić bez pomocy magii. Owa legendarna, krwawa noc dowiodła wyższości niemagicznych substancji.

Dester słyszał, że nowicjusze z niektórych klanów budują tajne kaplice ku czci Rallicka Noma. Członkowie kultu mieli sekretne znaki pozwalające im się rozpoznawać. Rzecz jasna, Seba Krafar, nowy wielki mistrz, niemal natychmiast wyjął kult spod prawa. Doszło do swego rodzaju czystki, pięciu ludzi podejrzewanych o to, że są przywódcami kultu, przywitało świt uśmiechami na gardłach. Niemniej jednak, Dester słyszał od tego czasu wiele pogłosek sugerujących, że kult bynajmniej nie jest martwy. Po prostu ukrył się głębiej. Prawdę mówiąc, nikt nie wiedział, jakich trucizn używał Rallick Nom, Dester sądził jednak, że był to tralb, ponieważ nawet najmniejsza dawka tej substancji wprowadzona do krwi powodowała utratę przytomności, a potem głęboką śpiączkę, nieuchronnie prowadzącą do śmierci. Zwiększenie dawki przyśpieszało tylko proces, zapewniając przejście przez Bramę Kaptura.

Kobieta o tłustym zadku lazła ciężko przed siebie. Do Baru K’rula pozostały jeszcze cztery przecznice, o ile wpatrzona ofiara rzeczywiście szła przewidzianą przez Destera trasą. Musi przejść przez długi, wąski zaułek. Po lewej będzie miała wewnętrzną ścianę Zbrojowni Muru Trzeciego Poziomu, a po prawej wysoki mur łaźni, gruby i niemal całkowicie lity, pomijając kilka okienek na górnych piętrach. Znaczyło to, że w przejściu jest niemal zupełnie ciemno. Tam właśnie ją zabije.

***

Przycupnięty na kwiatonie słupka w narożniku wysokiego muru Odmrozin skierował nieruchome spojrzenie na chaszcze. Za plecami miał zaniedbany ogród, w którego centrum ulokowano płytki staw. Niedawno go odnowiono, ale zdążył już zarosnąć rzęsą. Wszędzie walały się obalone, porośnięte mchem kolumny. Przed nim, po drugiej stronie muru, z powykręcanych pni drzew wyrastały nieregularnie gałęzie. Zwisały z nich ciemne, zeschłe liście przypominające martwe owady. Nierówny grunt porastały kępy brudnej trawy, a wijąca się między nimi, wyłożona poprzechylanymi w różne strony płytami ścieżka prowadziła do posępnego, przysadzistego domku, którego architektura nie przypominała żadnego innego budynku w całym Darudżystanie. Zza zamkniętych szczelnie okiennic rzadko wydobywało się światło, a gdy już tak się stało, ono również było bezbarwne i posępne. Drzwi nigdy się nie otwierały.

Wśród swoich pobratymców Odmrozin uchodził za olbrzyma. Był ciężki jak borsuk, a pod jego kolczastą skórą rysowały się potężne mięśnie. Złożone skrzydła stworzenia były niemal za małe, by unieść jego ciężar nad ziemię. Przy każdym ruchu skórzastych wachlarzy z gardła demona wydobywało się stęknięcie. Tym razem będzie bardzo ciężko. Minęły miesiące, odkąd ostatnio ruszał się z miejsca. Siedział ukryty w cieniu konaru jesiona rosnącego w ogrodzie posiadłości za jego plecami.

Gdy jednak ujrzał nagły błysk ruchu, gdy coś wydostało się z czarnego, sękatego domu i ruszyło ścieżką, gdy ziemia eksplodowała po obu jej stronach, tworząc szereg głodnych dołów, a korzenie wysunęły się z nich, by pojmać zbiega, Odmrozin uświadomił sobie, że jego czuwanie dobiegło końca. Cień przycupnął na dłuższą chwilę pod niskim murkiem Domu Azath. Wydawało się, że obserwuje wyciągające się ku niemu korzenie. Potem wstał, przepłynął nad kamiennym murkiem niczym mroczna ciecz i zniknął.

Odmrozin rozpostarł ze stęknięciem skrzypiące skrzydła, potrząsnął nimi, by rozprostować rozpięte między przypominającymi żebra palcami błony, i zeskoczył ze słupka. Złapał w skrzydła słaby powiew i zamachał nimi szaleńczo. Coraz gwałtowniejsze stęknięcia świadczyły o straszliwym wysiłku. Po chwili stworzenie zwaliło się na pokrytą mierzwą ziemię. Demon wypluł gałązki i liście, a potem popędził w stronę muru. Słyszał wyciągające się ku niemu korzenie. Wdrapał się z powrotem na słupek, rozpaczliwie wbijając pazury w zaprawę murarską. Oczywiście, nie powinien mieć powodów do obaw. Korzenie nigdy nie sięgały poza mur Azath. Obejrzał się za siebie, by się uspokoić…

I zerwał się z piskiem do lotu. Tym razem wzniósł się wysoko nad ogród. Och, dlaczego nikt nie lubił demonów! Nad zarośniętą fontanną unosiło się chłodne powietrze. Odmrozin jeszcze gwałtowniej załopotał skrzydłami i wzbił się w noc. Musi przekazać słówko swemu panu. Tak jest, nadzwyczajne słówko. Tak bardzo niespodziewane, prowokujące, groźne! Odmrozin poruszał skrzydłami ze wszystkich sił – otyły demon unoszący się w mroku nad jaśniejącym błękitnym blaskiem miastem.

***

Zechan Rzut i Giddyn Szybki znaleźli idealne miejsce na zasadzkę. Dwadzieścia kroków za początkiem wąskiej uliczki znajdowało się dwoje zwróconych ku sobie drzwi umieszczonych w płytkich niszach. Przed paroma chwilami przeszło tędy czterech pijaków i żaden nie zauważył czających się w nieprzeniknionej ciemności skrytobójców. A odkąd sobie poszli, droga była wolna… wystarczy jeden krok naprzód i popłynie krew. Pojawiły się dwa cele. Obaj mężczyźni nieśli gliniane dzbanki i chwiali się lekko na nogach. Wydawało się, że się kłócą, ale Zechan nie rozumiał ani słowa. Pewnie mówili po malazańsku.

Zerknął pośpiesznie w lewo. Czterech pijaków właśnie docierało do wylotu uliczki, by zniknąć w rozbawionym tłumie. Zechan i Giddyn śledzili obu mężczyzn już od Baru K’rula. Malazańczycy dotarli do sklepu winnego, przez pewien czas targowali się z właścicielką o dwa dzbanki trunku, aż wreszcie uzgodnili cenę i ruszyli z powrotem. Gdzieś po drodze z pewnością wyciągnęli zatyczki z dzbanków, bo mówili coraz głośniej. Ten nieco wyższy, który stawiał stopy palcami do wewnątrz i miał niebieską skórę – Zechan dostrzegał z kryjówki jego sylwetkę – zatrzymał się i oparł o ścianę, jakby miał zamiar zwrócić kolację.

Wkrótce jednak się wyprostował. Kłótnia najwyraźniej nagle się zakończyła. Wyższy mężczyzna podszedł do towarzysza i – sądząc po szuraniu butami po bruku – obaj ruszyli w dalszą drogę.
Znakomicie.
Nie będzie żadnych komplikacji, absolutnie żadnych. Zechan uwielbiał takie noce.

***

Dester popędził naprzód. Jego mokasyny uderzały bezgłośnie o bruk. Kobieta szła przed siebie, nieświadoma jego obecności. Dwanaście kroków, osiem, cztery… Nagle się odwróciła, płaszcz zawirował wokół niej. Szmelcowana na niebiesko stal zatoczyła z błyskiem łuk. Dester pośliznął się na bruku, próbując uskoczyć przed ciosem – długi miecz, Beru broń! – i coś dotknęło jego gardła. Obrócił się nagle i skoczył w lewo, wyciągając oba sztylety, by powstrzymać kobietę, gdyby próbowała podejść bliżej.
Długi miecz!
Ciepło spływało mu po szyi i piersi, wnikając pod koszulę z jeleniej skóry. Zaułek zakołysał się przed jego oczyma. Przesłaniała go ciemność. Dester Thrin zachwiał się na nogach, rozpaczliwie wymachując sztyletami. W skroń trafił go but albo zakuta w pancerną rękawicę pięść. Na bruk spłynęło jeszcze więcej płynu. Nie mógł już utrzymać sztyletów.
Upadły ze stukiem na kamienie.
Leżał na twardej powierzchni, ślepy i ogłuszony. Było mu zimno.
Jego myśli wypełniło dziwne rozleniwienie. Narastało szybko, aż wreszcie go pochłonęło.

***

Wykałaczka przystanęła nad trupem. Jej wzrok przyciągnęła błyszcząca, czerwona plama na końcu miecza. Z jakiegoś powodu przypominała jej maki po deszczu. Kobieta chrząknęła. Skurwysyn był szybki, mało brakowało, by zdążył uskoczyć przed jej cięciem. Gdyby mu się udało, mogłaby mieć więcej roboty. Niemniej jednak, i tak załatwiłaby durnia, chyba że potrafił bardzo biegle rzucać tymi swoimi sztylecikami.

Przepychanie się przez tłumy Gadrobijczyków groziło co najwyżej utratą mieszka. To był wyjątkowo łagodny naród. Dlatego właśnie tak łatwo było zauważyć, gdy ktoś cię śledził. Pod warunkiem, że ten ktoś nie był Gadrobijczykiem, oczywiście. Mężczyzna leżący u jej stóp był Daru. Kiedy za nią szedł, jego zakapturzona głowa wyraźnie wystawała nad tłum. Równie dobrze mógłby nosić na niej latarnię.
Ale… Przyjrzała mu się uważniej.
Nie byłeś zwykłym zbirem. Zbiry nie używają takich sztyletów.
Na oddech Kaptura.
Schowała miecz i ponownie otuliła się płaszczem, by ukryć pod nim pochwę z bronią.
Gdyby złapała ją Straż Miejska, wylądowałaby w pudle i musiałaby zapłacić cholernie wysoką grzywnę. Ścisnęła mocniej podpłomyki pod pachą i ruszyła w dalszą drogę.
Niewidka będzie miała poważne kłopoty.

***

Zechan i Giddyn wyskoczyli jednocześnie z nisz, unosząc gotowe do ciosu sztylety. Wyższy mężczyzna pisnął z bólu, gdy noże Giddyna wbiły się głęboko. Pod Malazańczykiem ugięły się kolana. Z jego ust trysnęły wymiociny. Osunął się na bruk i ze stłuczonego dzbanka popłynęło wino. Broń Zechana przebiła skórzaną kurtkę. Ostrza zgrzytnęły o żebra. Celował nożami w oba płuca. Wyrwał sztylety i cofnął się o krok, by patrzeć, jak rudowłosy mężczyzna pada na ziemię. Nagle w bok szyi wbił mu się krótki miecz. Zechan był martwy, zanim zwalił się na bruk.
Stojący nad klęczącym Malazańczykiem Giddyn uniósł wzrok. Na jego głowie zacisnęły się dłonie. Jedna zamknęła mu mocno usta i jego płuca natychmiast wypełniła woda. Tonął. Dłoń zacisnęła się mocniej, palce zamknęły nozdrza. Giddyna zalała ciemność i świat zniknął powoli.

***

Nerwusik prychnął pogardliwie, wyszarpnął broń i kopnął jeszcze skrytobójcę w twarz, by podkreślić malujący się na niej wyraz zaskoczenia. Niebieska Perła uśmiechnął się do niego.
– Widziałeś, jak rozpostarłem rzygi na bruku? Jeśli to nie było genialne, nie wiem, co…
– Zamknij się – warknął Nerwusik. – Nie wiem, czy zauważyłeś, ale to nie były bandziory spragnione darmowego wina.
Mag przyjrzał się z uwagą leżącemu przed nim ciału. Z ust i nosa zabitego wypływała woda. Napańczyk pogłaskał się po wygolonej czaszce.
– Ehe. Ale to i tak byli amatorzy. Kapturze, ich oddech było widać z połowy długości ulicy. A kiedy przechodzili ci pijacy, przestali oddychać, co nam powiedziało, że to nie oni są celem. Czyli że…
– My nim byliśmy. Ehe, to właśnie próbowałem ci powiedzieć.
– Wracajmy – zaproponował nagle zaniepokojony mag.
Nerwusik pociągnął za wąsy, a potem skinął głową.
– Zrób znowu tę iluzję, Niebieska Perła. Dziesięć kroków przed nami.
– Spokojnie, sierżancie…
– Nie jestem już sierżantem.
– Tak? To czemu ciągle wydajesz mi rozkazy?

 
Wesprzyj nas