Szaleni brytyjscy czarownicy kontra nazistowscy obłąkani nadludzie.


Pracujący w terenie agent, Raybould Marsh, wraz z innymi członkami brytyjskiego wywiadu przejął poważnie zniszczony fragment filmu nakręconego na terytorium wroga. Wynika z niego, że żołnierze niemieccy są w stanie przenikać przez ściany, wzniecać pożary i niszczyć czołgi oraz pojazdy opancerzone na odległość.

Film ten wraz z innymi utajnionymi raportami potwierdza najgorsze obawy, że hitlerowscy uczeni zdołali obdarzyć żołnierzy Führera nadnaturalnymi, niepohamowanymi mocami. Wywiad brytyjski może być zmuszony do podjęcia własnych kontrowersyjnych działań, aby położyć kres temu niezwykłemu zagrożeniu.

Ian Tregillis – pisarz amerykański (ur. 1973), autor trylogii The Milkweed Triptych (Projekt Milkweed), będącej opowieścią z zakresu historii alternatywnej oraz współpracownik George’a R. R. Martina przy pracy nad serią Wild Cards. Posiadacz doktoratu z fizyki.

Ian Tregillis
Mroczna geneza
seria: Projekt Milkweed, tom I
Tłumaczenie: Robert Lipski
Wydawnictwo MAG
Premiera: 11 października 2013


JEDEN

2 lutego 1939 Tarragona, Hiszpania

Komandor porucznik Raybould Marsh, do niedawna w czynnej służbie Marynarki Wojennej JKM, a obecnie agent SIS, brytyjskiego wywiadu, jechał na pace ciężarówki przez zniszczone gaje oliwne, podczas gdy zaledwie kilka mil dalej trwała wojna domowa. Miał przy sobie ukryte dwa fałszywe paszporty, dwa bilety na pociąg do Lizbony, kwity na miejsca do spania na pokładzie parowca płynącego do Irlandii i tysiąc funtów szterlingów. I był znudzony.

Jechał od rana. Ciężarówka mijała kolejno zrujnowane gospodarstwa rozsiane wśród krajobrazów Katalonii. Niektóre były doszczętnie spalone. Inne patrzyły na niego pustymi oczami okien, na wpół nagie w miejscach, gdzie tynk odpadł ze ścian, poszatkowanych nierównymi ściegami dziur po kulach. W otwartych drzwiach hulał wiatr.
Obserwując krajobraz zauważył, że gdzieniegdzie rolnicy z ich rodzinami zostali pochowani na tych samych polach, które uprawiali przez całe życie, o czym mogły świadczyć proste, nieoznakowane mogiły. W innych miejscach ciała pozostawiono, by zgniły, o czym świadczyła obecność ptaków. Marsh zazdrościł rolnikom ich rodzin, ale nie do końca losu, jaki ich spotkał.

Ziemi nie spotkał los lepszy niż rolników z rąk członków zbrojnych frakcji. Ostrzał artyleryjski sprawił, że na polach ziały rozległe leje po bombach, a odłamki szrapneli zrównały z ziemią połacie gajów oliwnych. Miejscami, w pobliżu największych kraterów, z rozdartej ziemi wciąż jeszcze biła woń kordytu. W którymś momencie ciężarówka musiała wyminąć stojący w poprzek drogi spalony wrak czołgu T-38, produkcji radzieckiej. Wyglądał jak zaopatrzona w gąsienice odwrócona waza na zupę, ale, co Marsh zauważył z pewną dumą i rozbawieniem, projekt był opar­ty na modelu Vickersa. To był całkiem zwyczajny widok. Na prowincji porzucono wiele republikańskich maszyn bojowych. Większa część Hiszpanii już dawno wpadła w ręce nacjonalistów, teraz szykowali się oni do ostatniej ofensywy, sunąc na pół- noc, przez Katalonię, by zdławić ostatnie punkty oporu republikanów.

Oficjalnie, Wielka Brytania zachowywała neutralność w kwestii konfliktu hiszpańskiego. Jednakże nieuchronne zwycięstwo nacjonalistów generała Franco i jego faszystowskich sojuszników wzbudziło w Anglii spore zdumienie. Wydział wojskowy SIS, w którym pracował Marsh, albo MI6 jak go potocznie nazywano, obarczono zadaniem zebrania informacji na temat trwających w Niemczech przez ostatnie kilka lat gorączkowych zbrojeń. Dlatego też, kiedy do brytyjskiego konsulatu zgłosił się były agent drugiej strony, twierdząc, że posiada informacje na temat nowych działań bojowych, których skuteczność naziści mieli testować w Hiszpanii, Marsh otrzymał zgodę na wyjazd na „hiszpańskie wakacje”, jak to zgrabnie ujął jego przełożony.
– Wakacje – powtórzył pod nosem Marsh. Stephenson miał kąśliwe poczucie humoru.

Ciężarówka opuściła dolinę i wjechała do Tarragony, jadąc przez moment w cieniu starego rzymskiego akweduktu ciągnącego się u podnóża wzgórz. Przed oczyma Marsha pojawiła się panorama przybrzeżnej równiny, kiedy ciężarówka pokonała ostatnie ­wzniesienie. Gaje pomarańczy i granatów, niedoglądane przez nikogo, z powodu zimy i wojny, porastały zbocza nadmorskich wzgórz wznoszących się ponad miastem. O właściwej porze roku wiatr napływający od strony tych gajów mógł nieść aromat kwitnącego kwiecia. Dziś wiatr był przesycony wonią paliwa, kurzu i odległego morza.

Poniżej gajów rozciągało się miasto: plątanina jasnych stiuków, rozległych placów, a nawet widocznych tu i ówdzie, ozdobionych szpalerami miłorzębów alejek, będących pamiątką po nieżyjących już od dawna Rzymianach. Bez trudu można było rozpoznać, gdzie średniowieczne hiszpańskie miasto zderzało się i wchłaniało pozostałości starego imperium. Ogólnie rzecz biorąc, Tarragona była dobrze zachowana, po tym, jak trzy tygodnie temu zajęli ją po krótkotrwałym oporze nacjonaliści.
Gdzieś w tym labiryncie czekał informator Marsha.

Pomiędzy miastem a horyzontem rozciągał się bezkresny przestwór błękitno-zielonego Morza Śródziemnego. Jego powierzchnia skrzyła się w promieniach zimowego słońca. Zazwyczaj okolicę tę nawiedzały zimowe ulewy, które pomagały uporać się z problemem wiecznego kurzu. Tego roku padało zbyt rzadko, a dziś wiatr wiał w głąb lądu i bryza znad morza sprawiała, że ponad położonym w niecce miastem rozpościerała się łagodna mgiełka o barwie ochry.
Nieco dalej na zachód spienione fale masowały linię brzegową w miejscu, gdzie z portu wypływał akurat jakiś trawler. Marsh był za daleko, by poczuć napór ciał i usłyszeć hałas panujący na nabrzeżu, gdy rodziny wykłócały się o możliwość zdobycia miejsca na pokładzie, na rejs do Meksyku i Ameryki Południowej. Ci uchodźcy nie chcieli ryzykować schwytania w Pirenejach, podczas ucieczki do Francji, i nie było ich stać na nic innego poza tłoczeniem się w którymś z portów. Jak na razie, nacjonaliści Franco byli zajęci formalnym przejmowaniem władzy w kraju. Ale kiedy się z tym uporają, zaczną się represje.
Gdy zjeżdżali do miasta, pylista droga zmieniła się w popękany makadam. Marsh zmienił pozycję, kiedy makadam przeszedł w nierówne kocie łby. Minęło parę długich dni, odkąd przekroczył granicę z Portugalią.
Jego środek transportu zatrzymał się w cieniu średniowiecznej katedry. Kierowca walnął pięścią w drzwiczki od zewnątrz. Marsh zgarnął swój plecak i zeskoczył z paki, zaciskając zęby, gdy kolano przeszył uciążliwy ból.
– Gracias – powiedział. Zapłacił kierowcy umówioną sumę, niewielką fortunę jak na standardy ubogiego rolnika nawet w czasach pokoju.
Kierowca zgarnął gotówkę i odjechał bez słowa, pozostawiając pasażera, pokasłującego w kłębach gryzących spalin.
Na twoim miejscu szybko wydałbym tę forsę, pomyślał Marsh.

Skierował się w stronę katedry. Powiedział kierowcy, że tam właśnie się wybiera. I tak właśnie powiedziałby kierowca, gdyby ktoś zapytał go o jego pasażera. Katedra wznosiła się nad kolistym Plaza Imperial, a stamtąd do hotelu Aleksandria było na piechotę już bardzo blisko.
Marsh nauczył się na pamięć rozkładu miasta, zanim wyjechał z Londynu. Spacer sprawił, że ból w kolanie ustępował powoli, jak za sprawą masażu.
Wąskie boczne uliczki były ciche i wyludnione, a Marshowi bardzo to odpowiadało. Miał na sobie ciężkie robocze buty i flanelową koszulę pod drelichową bluzą, a na szyi chustę, taką jak nosili miejscowi. Jednakże jego cera zdradzała, że jest Anglikiem, blada od lat spędzonych w deszczowym, chmurnym klimacie, w przeciwieństwie do spalonej słońcem skóry rolników pracujących całymi dniami w polu. Na szczęście, większość ludzi nie była zbyt spostrzegawcza. Przy odrobinie szczęścia i dyskrecji jego ubiór zapewni mu odpowiedni kamuflaż, i o ile nie będzie ­zwracał na siebie większej uwagi i ludzie będą postrzegać go tak jak tego pragnął – nie wyłuskując demaskujących go szczegółów.

Na placu panował większy ruch. Garstka ludzi, których minął na tej rozległej, otwartej przestrzeni brnęła przez życie w atmosferze trwogi i wyczekiwania. Na każdym kroku wzrok przykuwały krzykliwe plakaty w stylu art deco, nawołujące do przyłączania się do generała Franco. (Unidad! Unidad! Unidad!). Machina propagandowa nacjonalistów nie marnowała czasu. Dzwony w kated­rze wybiły sekstę: południe. Marsh przyspieszył kroku. Zgodnie z planem, miał nawiązać kontakt w samo południe.
Krasnopolski, Polak urodzony w niemieckiej enklawie Danzig, Wolnego Miasta Gdańska, przybył do Hiszpanii, by dołączyć do faszystów wspierających stronnictwo nacjonalistów. Czymkolwiek się zajmował, przez lata wykonywał swoje obowiązki bez słowa skargi. Aż w którymś momencie, ni stąd, ni zowąd, postanowił przejść na stronę opozycji. Jednakże zwycięstwo nacjonalistów było jedynie kwestią czasu, co oznaczało, że jego nowi wrogowie skutecznie pozamykają granice kraju. Zdrada na tak późnym etapie tej rozgrywki była skrajną głupotą.

Mężczyzna skontaktował się z brytyjskim konsulatem w Lizbonie. W zamian za pomoc w wyjeździe z kraju zamierzał podzielić się swoją wiedzą na temat nowej technologii, jaką Schutzstaffel wykorzystywało przeciwko republikanom. Franco, w przypływie despotycznej wielkoduszności, dał Trzeciej Rzeszy carte blanche, by faszyści traktowali Hiszpanię jak militarny poligon doświadczalny. Tym sposobem Luftwaffe zadebiutowało nowymi nalotami dywanowymi w Guernice. MI6 chciało wiedzieć, co jeszcze szkopy zdołały opracować w ostatnich latach.
Właśnie dlatego Marsh miał przy sobie dostatecznie dużo pieniędzy, by w razie konieczności móc nabyć własny parostatek. Zamierzał pilnować Krasnopolskiego przez całą drogę powrotną do Wielkiej Brytanii.

Hotel Aleksandria był wąskim, czteropiętrowym budynkiem wciśniętym pomiędzy wyższe kamienice mieszkalne. Jego balkony zwieszały się parami nad ulicą, wpuszczone w kanarkowożółtą fasadę budynków. Hotel miał tylko jedno wejście. To dość dalekie od ideału.
Lobby stanowiło miszmasz szpetnego modernistycznego wystroju i hiszpańskiego imperializmu. Wyglądało jak efekt remontu przeprowadzonego bez zbytniego entuzjazmu. Gołe, czyste miejsca wysoko, na pożółkłych, gipsowanych ścianach stanowiły zapewne wspomnienie po wiszących tu niegdyś portretach, przedstawiających najprawdopodobniej króla Alfonsa i jego rodzinę. Przez drzwi po lewej, w pomieszczeniu, które od biedy mogło uchodzić za hotelowy bar, widać było grupkę mężczyzn i kobiet rozmawiających półgłosem.

Marsh przesunął się w stronę recepcji, przechodząc przez labirynt kanciastych bauhausowych mebli i roślin w doniczkach. Zrezygnował jednak z zamiaru, by zadzwonić do pokoju Krasnopolskiego, kiedy spostrzegł samotną postać siedzącą w głębi lobby, w cieniu schodów.
Mężczyzna przycupnął na brzegu szezlongu, paląc papierosa, obok niego stała walizka, a na kolanach trzymał cienką, skórzaną teczkę. Zgasił papierosa i zapalił kolejnego, drżącymi rękami. Sądząc po liczbie niedopałków w popielniczce obok szezlongu, czekał tam, w miejscu publicznym, już od rana.
Marsh skrzywił się. Od razu rozpoznał Krasnopolskiego. Ten człowiek był idiotą i nie miał pojęcia o podstawowych zasadach bezpieczeństwa.
Kupił gazetę w recepcji, po czym usiadł w fotelu z wysokim oparciem, obok miejsca gdzie rozgościł się Krasnopolski. Tamten spojrzał na niego, otaksował go wzrokiem i zmienił ułożenie stóp. MI6 nie miało zdjęć Krasnopolskiego, musiało sporządzić fałszywy paszport w oparciu o to, jak mężczyzna sam siebie opisywał.

I okazał się wobec siebie nazbyt pochlebny. Był wysokim mężczyzną, nawet kiedy siedział, chudym jak szkielet, z orlim nosem i wielkimi odstającymi uszami, jak żagle. Marsh podejrzewał, że gdyby stanął w kącie sali, ktoś mógłby pomylić go z wieszakiem na płaszcze.
Marsh przeglądał gazetę, skrzętnie ignorując Krasnopolskiego. Odczekał aż zdrajca nie będzie taki chętny do ucieczki.
– Proszę wybaczyć – rzekł po hiszpańsku Marsh – ale czy wie pan może, czy jakieś pociągi jadą do Sevilli?
Krasnopolski aż podskoczył.
– Bitte?
Marsh powtórzył pytanie, tym razem ciszej i po niemiecku.
– Och? Kto wie? Z każdym dniem są coraz mniej solidne. Pociągi, znaczy.
– Tak. Ale generał Franco niedługo to naprawi.
– Nie śpieszyło się panu – wyszeptał Krasnopolski. – Czekam tu od rana.
Marsh odparł tym samym tonem:
– Wobec tego jest pan idiotą. Miał pan czekać w pokoju.
– Ma pan dla mnie dokumenty?
Marsh wziął głęboki oddech.
– Posłuchaj, przyjacielu. – Próbował zapanować nad rozdrażnieniem, które wkradało się do jego głosu. – Może pójdziemy do twojego pokoju i pomówimy na osobności? Co ty na to?

Krasnopolski odpalił następnego papierosa od niedopałka. Włoskie. Marsh zastanawiał się, jak ktokolwiek mógł palić coś tak cuchnącego i obrzydliwego.
– Już się wymeldowałem. W miejscu publicznym czuję się bezpieczniej. Potrzebuję tych papierów.
– Jak to w miejscu publicznym czuje się pan bezpieczniej?
Krasnopolski zaciągnął się dymem, przepatrując tłum. Na skórze jego palców pojawiły się blade odbarwienia.
– Posłuchaj, nie jesteśmy cholernym biurem turystycznym – rzucił Marsh. – Nie dałeś mi jeszcze powodu, abyśmy w ogóle mieli ci jakoś pomóc.
Krasnopolski nie odpowiedział.
– Marnujesz tylko mój czas. – Marsh wstał. – Wychodzę.
Krasnopolski westchnął. Z jego nozdrzy wypłynęły smużki szarego dymu.
– Karl Heinrich von Westarp.
Marsh znów usiadł, otulony przez kłęby siwego dymu.
– Co takiego?
– Nie co. Kto. Doktor von Westarp.
– To on jest powodem, dla którego pan odszedł?
– Nie on. Jego dzieci. Dzieci von Westarpa.
– Jego dzieci?
Krasnopolski pokręcił głową. Otworzył usta, żeby powiedzieć coś więcej, i w tej samej chwili przy barze stłukła się szklanka. Zamknął usta. Skóra na jego kłykciach pobladła, gdy mocniej ścisnął w dłoni teczkę.
– Co to było?
Boże Święty. To beznadziejne.
– Musi się pan odprężyć. Znajdziemy coś, co pozwoli się panu uspokoić – powiedział Marsh, wskazując na boczne drzwi prowadzące do baru. Pomógł mężczyźnie wstać i przeprowadził go przez lobby.

Kiedy posadził Krasnopolskiego przy stoliku w kącie, podszedł do baru i zamówił kieliszek hiszpańskiego czerwonego. Zaraz jednak zmitygował się, i miast tego poprosił o całą butelkę. Barman zgarnął ostatnie odłamki stłuczonego szkła, mamrocząc pod nosem, że musi pójść po wino do piwnicy.
Marsh czekał przy barze, przysłuchując się rozmowom i nie spuszczając oka z Krasnopolskiego. Wszyscy zastanawiali się, jak zmieni się sytuacja, kiedy Franco oficjalnie przejmie władzę. Barman postawił butelkę przed Marshem. Marsh wyłuskał pieniądze z kieszeni, kiedy nagle poczuł na plecach falę gorąca. Rozległ się krzyk:
– Dios mio!
Ktoś inny zawołał:
– Fuego! Fuego!
Marsh odwrócił się. Narożnik hotelowego baru, jeszcze przed chwilą tonący w półmroku, spowijał obecnie blask płomieni pełznących w górę po ścianach. Nie! To niemożliwe…
Marsh lawirował między ludźmi uciekającymi przed pożarem niczym pstrąg płynący pod prąd strumienia. Nagle jednak stanął jak wryty, kiedy spostrzegł, co było źródłem ognia.

Krasnopolski stał w ogniu, w samym środku pożogi, niczym człowiek-salamandra. Teraz płomienie buchały ze wszystkiego, czego dotknął, gdy miotał się bezładnie po sali, wyjąc jak potępieniec. Powietrze wokół niego falowało z gorąca, żar był tak silny, że niemal uszkodził Marshowi śluzówki w nozdrzach. Metalowe guziki przy drelichowej bluzie Marsha osmaliły mu koszulę, przepalając materiał aż do znajdującego się nad nim ciała. W sali rozszedł się swąd jakby przypalonej wieprzowiny.
Płonący mężczyzna runął na podłogę. Marsh dostrzegł na wpół spaloną teczkę, leżącą na palącej się podłodze. Zacisnął zęby i odkopnął ją na bok. Gumowe podeszwy jego butów zaczęły się roztapiać i przylepiać do podłogi, gdy tanecznym krokiem oddalał się od żywiołu. Cisnął precz paprotkę i wysypał na teczkę ziemię z donicy, by zdusić płomienie.
A potem zgarnął to, co pozostało z teczki Krasnopolskiego, i uciekł z płonącego hotelu.

3 lutego 1939 Girona, Hiszpania

Echo ostrzału artyleryjskiego przetaczało się grzmiąco ponad dolinami rzek i migdałowymi sadami otaczającymi Gironę. To odgłosy wroga, który znalazł się pomiędzy młotem a kowadłem, pomyślał Klaus. I z dumą dodał: A my jesteśmy kowadłem.
Oblężona twierdza była ostatnim przystankiem generała Franco podczas jego przemarszu przez Katalonię. Kiedy Girona upadnie, zakończenie wojny naziemnej stanie się czystą formalnością.
– Wysłaliby dziś za mną myśliwce, gdyby zostały im jeszcze jakieś. Jestem o tym przekonany. – Włosy Rudolfa lśniły jak miedź w promieniach słońca, kiedy dał Klausowi kuksańca w ramię. – Wyobrażasz to sobie? Chciałbym, żeby mieli jeszcze jakieś lotnictwo. To wyglądałoby naprawdę widowiskowo na filmie!
– T-t-t-t – wyjąkał Kammler.
– Rudolf uciekający raz jeszcze? Miałem okazję widzieć to na własne oczy. Po co miałbym oglądać na filmie?
Klaus się zaśmiał.
– Doktor wolałby, żebyś rzeczywiście stawiał czoło naszym wrogom. Tak jak reszta z nas – dodał, wykonując zamaszysty ruch ręką obejmujący jego samego, Heike, a nawet śliniącego się Kammlera.
Znowu Kammler:
– G-g-g…
– Możecie mi skoczyć – odparował Rudolf. – Wszyscy.

Jechali w awangardzie niewielkiego taboru, sunąc naprzód nieomal w całkowitej ciszy, przerywanej tylko od czasu do czasu bezsensownymi wybuchami jąkającego się Kammlera. Jego opiekun, Hauptsturmführer Buhler, odpiął smycz od obroży na szyi Kammlera i teraz mocarny imbecyl powrócił do swej bezbronnej i w gruncie rzeczy dość żałosnej postaci. Klaus zastanawiał się, o czym kamerzyści i technicy w innych ciężarówkach rozmawiali w wolnym czasie.
Droga powrotna na farmę wiodła przez rozległą plantację drzew oliwnych. Rzędy drzewek ciągnęły się od skraju wzgórz ponad miasteczkiem i kończyły kilkanaście metrów od domu. Same wzgórza miejscami stały się brązowe, a to za sprawą suchej tego roku zimy. Wysoko w górze, na sinym niebie widać było ogryzek księżyca. Od strony doliny rzeki napłynął podmuch chłodnego, wilgotnego wiatru. Północna i wschodnia część plantacji zostały zniszczone przez przypadkowy ostrzał artyleryjski. Przedłużające się oblężenie powoli pochłaniało coraz większe fragmenty plantacji, za każdym razem, kiedy jakiś zbłąkany pocisk schodził z kursu. Szkoda, pomyślał Klaus. Lubię oliwki.

Zatrzymali się przed szerokim piętrowym budynkiem w stylu rzymskiej willi. Rodzina, do której należał ten dom była raczej dość zamożna. Kiedy Klaus zjawił się tu po raz pierwszy, zastanawiał się, czy do tej rodziny należały również gaje migdałowe porastające okoliczne wzgórza. To skądinąd nie miało już znaczenia. Reichsbehörde potrzebowała bazy operacyjnej, skąd ludzie mogli wyruszać, by przeprowadzić w terenie próby dokonań doktora von Westarpa, i dlatego rodzina po prostu zniknęła.
Pozostali wysiedli z ciężarówki i weszli do domu. Klaus przystanął na chwilę, by zlustrować ogromne okna na piętrze, w nadziei, że zdoła dostrzec swoją siostrę. Martwił się o nią, kiedy wyjeżdżał na cały dzień.

Zdjął słomkowy kapelusz i wszedłszy do domu, przetarł skórę na czaszce kikutami dwóch brakujących palców. Sięgnął pod koszulę, odpiął klamrę i odłączył pęk przewodów grubości ołówka wychodzących z kilku punktów na jego czaszce i przyłączonych do uprzęży baterii na wysokości talii. Splecione przewody zwieszały mu się przez ramię jak chiński warkocz.
Pozostawili swoje nieskazitelne mundury formacji Schutzstaffel w Reichsbehörde, kiedy przybyli do Hiszpanii, stawiając raczej na ubiór, który nie zwracał uwagi miejscowych, ciuchy robocze, chustki i szerokoskrzydłe kapelusze. Przynajmniej w ten sposób ich przebrania skutecznie ukrywały przewody. Jednakże zgrzebny wiejski przyodziewek miał skłonność do zahaczania o metalową izolację przewodów i niekiedy bywało to dość bolesne, zwłaszcza gdy Klaus wykonał zbyt szybki albo nieostrożny ruch.

Klaus i Rudolf minęli prowizoryczną ciemnię, niegdyś sypialnię dziecięcą – gdzie kamerzysta składował pojemniki z taśmą filmową, nagrania z całego dnia pracy. Jeden z pojemników był większy i masywniejszy od innych: technicy zawsze najpierw zabierali się za niego. Zdolności Heike wymagały specjalnej kamery i specjalnego filmu, by zarejestrować jej dokonania.
Kamerzyści spuścili wzrok, kiedy podszedł do nich. Wyjmowali rolkę ośmiomilimetrowego filmu marki Agfa w podejrzanej ciszy i z dziwną sumiennością. Ta sprawa ze zdrajcą zdenerwowała ich wszystkich. Doktor von Westarp miał nawet ochotę wykorzystać pozostałych kamerzystów w charakterze celów testowych i zdawali sobie z tego sprawę.

Klaus przeszedł przez zatłoczony budynek farmy, w stronę laboratorium i sali odpraw, pragnąc jak najszybciej pozbyć się uprzęży baterii. Przez ostatnie dziesięć lat inżynierowie poczynili spore postępy, jeżeli chodziło o baterie, a w przypadku projektu baterii litowo-jonowej dosłownie przeszli samych siebie. Jednak po całym dniu w terenie wciąż miało się wrażenie, że dźwiga się przypiętą przy pasie wypełnioną ołowiem cegłę. Im szybciej zda uprząż, tym szybciej będzie mógł spróbować pozbyć się jakoś uciążliwych skurczów rozdzierających mu plecy.

Technicy sprawdzą poziom zużycia baterii i zestawią te dane z dokonaniami zarejestrowanymi przez kamerzystów. Klaus zrelacjonuje szczegółowo swoje wyczyny polegające na prześliźnięciu się przez linie umocnień republikanów i rozmieszczeniu w ziemi min przeciwpiechotnych. Wszelkie informacje o potencjalnej wartości militarnej, jakie mógł pozyskać, zostaną przekazane, po niezbędnej korekcie, z konieczności utajnienia źródła ich pochodzenia, sojusznikom Rzeszy zgromadzonym wokół Girony. Umowa opiewała na typowe qui pro quo, w zamian za zezwolenie od generała Franco na ich działania w Hiszpanii.

Drzwi do sali odpraw otwarły się w chwili, gdy Klaus dotknął dłonią klamki. Ujrzał przed sobą parę oczu tak bladych i beznamiętnych, że wyglądały jak wyciosane z lodu. Reinhardt wyszedł na korytarz.

 
Wesprzyj nas