Chcę Wam opowiedzieć o moich kolejnych przygodach, nawet jeśli mamie znowu będzie potem łyso


Jeśli wyobrażasz sobie, że jestem jakąś cudowną istotą, nie czytaj tej książki. Mówię poważnie. Jeśli jej nie poznasz, będziesz mieć szczęście nadal uważać mnie za wyjątkowe dziecko. Jeśli jednak ją przeczytasz, dowiesz się, kim naprawdę jest ten najdoskonalszy z Mateuszków…

Po co to opowiadam? Bo prawie wszystkie istoty ludzkie, jakie znam, mają znacznie więcej wad niż zalet (z wyjątkiem Kuby Martineza, który jest szczególnym przypadkiem). A ja przecież jestem istotą ludzką! Dlatego chcę Wam opowiedzieć o moich kolejnych przygodach, nawet jeśli mamie znowu będzie potem łyso.

Dobrej zabawy!

Elvira Lindo (ur. w 1962 r .) studiowała dziennikarstwo. Na początku kariery pisała scenariusze radiowe i telewizyjne. W jednym z nich pojawił się Mateuszek, który później stał się bohaterem cyklu książek, znanych nie tylko w Hiszpanii (zostały wydane także w 20 innych krajach, w tym w Polsce). Autorka była za nie wielokrotnie nagradzana. Napisała również kilka książek i sztuk dla dorosłych oraz scenariuszy filmowych. Stale współpracuje z najważniejszym hiszpańskim dziennikiem „El País”. Jej mężem jest pisarz Antonio Muñoz Molina.

Evira Lindo
Mateuszek i tajemne sprawki
Ilustrator: Julian Bohdanowicz
Tłumacz: Anna Trznadel-Szczepanek
Seria: Mateuszek
Wydawnictwo Nasza Księgarnia
Premiera: 18 września 2013


ROZDZIAŁ PIERWSZY
Tajemne sprawki

Któregoś dnia mama Diego Maradony oznajmiła mojej mamie w sklepie mięsnym:
— Diego mówi, że jak mu kupię przenośny komputer, to opisze swoje życie. W końcu to, o czym opowiada twój Mateuszek, mogło się przydarzyć każdemu.
— Bardzo dobrze, ale musisz być przygotowana na to, że twój syn się podpisze — i to wielkimi literami — Diego Maradona. Mój Mateuszek ujawnił na samym początku, że mówią na niego Okularnik.
— Wykluczone! On się nazywa Diego Sandoval.
Na to mama jej zasunęła:
— Ale sama przyznasz, że nikt w Carabanchel (Górnym) nie wie, kto to jest Diego Sandoval.
I wszystkie panie powtórzyły chórem:
— Sama przyznasz, sama przyznasz!
Tak to już jest na naszym osiedlu: tu nikt nikogo nie oszuka, bo uwielbiamy rąbać sobie prawdę prosto w oczy. Mój kolega Diego Maradona nigdy nie opisze swojego życia, bo mama mu nie pozwoli zacząć autobiografii słowami: „Nazywam się Diego Sandoval, ale wszyscy koledzy mówią na mnie Diego Maradona, bo moje imię kojarzy im się z nazwiskiem sławnego piłkarza”.

A poza tym trzeba mieć dużo odwagi, żeby napisać autobiografię. Kiedy ukazuje się kolejny tom wielkiej encyklopedii mojego życia, jestem okropnie zawstydzony, bo zdradzam w nim nasze najskrytsze tajemnice. Nie tylko ja to przeżywam; mamie też jest łyso, kiedy pan Marcin ze sklepu rybnego mówi:
— Pani Kasiu, czy pani nie przesadza z tymi kuksańcami?
Mateuszkowi gorzej przez to idzie w szkole.
— Tak jest — wtrąca się jakaś pani. — Ja, jak już muszę mojemu synowi przylać, daję mu w tyłek i zawsze kapciem, żeby nie skrzywdzić ani jego, ani siebie.
Kelnerzy pytają mojego tatę w barach przy autostradzie:
— Mateusz, to ile jeszcze musisz zapłacić za tę ciężarówkę?
Pani Lusia też wolałaby nie rozgłaszać na prawo i lewo, że pan Barnaba puszcza bąki i nosi perukę. Mama próbuje ją udobruchać:
— Moja droga, przecież i tak wszyscy wiedzą, że nosi perukę, bo ta, którą wkłada w niedzielę, jest innego koloru. A co do bąków… każdy z nas…
A dziadkowi wisi, że wypaplałem wszystkie jego sekrety.
— Ja tam przed nikim nie ukrywam, że mam sztuczną szczękę, choruję na prostatę, chrapię, aż się szyby w oknie trzęsą, i przesiaduję po całych dniach w barze.

Odkąd staruszki z Klubu Emeryta wiedzą o moich wadach, lgną do mnie jak muchy. Od razu urosłem w ich oczach, kiedy przestały mnie uważać za chodzącą doskonałość. Głupek też jest zadowolony, nie spodobało mu się tylko to, że w drugim tomie ujawniłem jego prawdziwe imię. Najchętniej pozostałby typowym czterolatkiem posiadającym jakąś tajemnicę. Ale nawet gdyby Diego Maradona opisał na przenośnym komputerze najbardziej wstydliwe szczegóły ze swojego życia, i tak nic by mu z tego nie przyszło. Najprawdziwsza prawda jest taka, że to, co czytasz, nie zostało napisane przeze mnie, tylko przez kobietę, której nazwisko możesz przeczytać na stronie tytułowej tej książki. Poznałem ją wiele lat temu. Po całej kuli ziemskiej szukała odpowiedniego dziecka i w końcu wybrała mnie.

Przyszła do nas do domu, postawiła na stole magnetofon kasetowy i zaczęła mnie bezlitośnie wypytywać. Podczas gdy ja mówiłem, ona objadała się rogalikami z czekoladą, które mama kupiła w spożywczym pani Pelagii. Mama i pani Lusia obserwowały ją ukradkiem. Kiedy wyszła, pani Lusia orzekła:
— Niezły ma apetyt!
Opowiedziałem tej pani mnóstwo rzeczy, również takich, o których — według mamy — nie powinno się nikomu mówić. Ma to swoją dobrą stronę, bo rodzina García Moreno jest teraz znana na całym świecie, ale ma też i złą: nic na tym nie zyskaliśmy, ponieważ ta kobieta nie zapłaciła nam złamanego grosza, chociaż opływa podobno w luksusy dzięki dolarom, które zgarnęła za moje historyjki.

Niedawno do nas zadzwoniła. Mama powiedziała:
— Zaraz tu będzie. Znowu napcha sobie kieszenie.
Tym razem poszliśmy do baru. Mama, pani Lusia, dziadek, Głupek i ja… Pośrodku stołu jak zwykle stanął magnetofon kasetowy. Kobieta ze strony tytułowej spytała mamę i panią Lusię, czy mogłyby usiąść przy innym stoliku.
— Żeby dzieciak się nie krępował…
Kiedy zostaliśmy sami, twarzą w twarz, kobieta oznajmiła mi, że tym razem muszę odsłonić najbardziej osobiste szczegóły z życia mojej rodziny i znajomych, ponieważ nasze historyjki rywalizują z telewizyjnymi reality show, z filmami seksu i przemocy, z dreszczowcami.
— Musisz mi opowiedzieć o wszystkich waszych tajemnych sprawkach.
— Dobrze, ale pod jednym warunkiem…
— Jakim? Zrobię wszystko, czego zażądasz — oświadczyła kobieta. Napięcie sięgnęło szczytu.
— Moje imię ma być wypisane na stronie tytułowej wielkimi literami, a twoje malutkimi, tak żeby ludzie myśleli, że to ja napisałem tę książkę. To albo nic.
Zastanawiała się nad tym przez pięć przeklętych minut.
— No dobrze, zgoda.
Poprosiłem ją też, żeby moje imię zapalało się i gasło jak neon, ale odparła, że to jest technicznie niewykonalne. W tym momencie pociągnąłem spory łyk mojej drugiej whisky (to znaczy drugiej coca–coli) i zacząłem jej opowiadać o tych wydarzeniach z mojego życia, które dotychczas nigdy nie przekroczyły granic Carabanchel (Górnego) i które masz w tej chwili przed oczami. Dziadek szepnął mi na pociechę:
— Nie przejmuj się, Mateuszku, nie znam takiej rodziny, która nie miałaby czegoś do ukrycia.

Kobieta poszła sobie razem z magnetofonem i po pewnym czasie przysłała mi tę książkę, czwartą z kolei. Nie wiem, czy jeszcze zobaczymy tę panią, bo kiedy po trzygodzinnym nagraniu podeszła do kontuaru, żeby uregulować rachunek, pan Eustachy zażądał:
— Jedenaście tysięcy peset.
Okazało się, że musi zapłacić także — o czym nikt jej nie uprzedził — za mojego tatę, pana Barnabę, Kamila, dziadka Kamila, Uszatka, Grację Gonzá­lez, Zuzię, narzeczonego mamy Uszatka, mamę Uszatka, panią Pelagię, wychowawczynię naszej klasy, Maćka, jego siostrę Olę, Aśkę, która kiedyś była gruba, Kubę Martíneza i Tinę (która zjadła parę krewetek). Kobietę kompletnie zatkało; wyleciała z baru prawie bez pożegnania.
— Obraziła się? — zapytałem mamę.
— A niech się obraża. Przecież coś nam się należy za to, że dzięki Mateuszkowi ma z czego żyć.

I wszyscy stuknęliśmy się kieliszkami, nie zaprzątając sobie więcej głowy autorką tej straszliwej książki.

 
Wesprzyj nas