Piękna opowieść o sile wiary i więzów międzyludzkich oraz zadziwiającym splocie wydarzeń, który – pewnego lata – zetknął ze sobą losy kilkorga ludzi…


Choć Karen i Val są siostrami, nigdy nie były sobie dość bliskie. Kiedy Val jeszcze jako nastolatka wyjechała z rodzinnego miasteczka do Nowego Jorku i Chicago, robić karierę aktorską, na Karen spoczął obowiązek opieki nad matką. Teraz, po wielu latach, Val musi powrócić, by pomóc siostrze. Okazuje się, że Val miała znacznie więcej niż jeden powód, by stąd wyjechać.

Wypadek samochodowy w przeciągu kilku chwil obraca w perzynę życie Scotta i jego plany na przyszłość. Mężczyzna jest przekonany, że nigdy już nie wróci do muzyki i stracił nadzieję na odzyskanie sprawności w lewej ręce. Za namową matki, niechętnie zgadza się objąć stanowisko prowadzącego chór kościelny. Nawet się nie spodziewa, jak wiele zmieni to w jego bezbarwnym życiu.

David i jego mała córeczka Victoria właśnie przeprowadzili się do miasteczka z St. Louis. Dziewczynce bardzo brakuje tragicznie zmarłej matki, trudno jest jej się odnaleźć w nowym otoczeniu. Kiedy jednak David spotyka w gabinecie fizjoterapeutycznym córkę jednej ze swoich nowych pacjentek…

Irene Hannon
Pewnego lata
Przekład: Piotr Kuś
Wydawnictwo Replika
Premiera: 27 sierpnia 2013


Prolog

Karen

Z burzami zwykle dawała sobie radę… Tym razem miała jednak do czynienia z tsunami.
Kiedy pielęgniarka regulowała kroplówkę przy łóżku jej matki, Karen Butler pokonała kolejną falę paniki i zmieniła pozycję na krześle tak, aby swobodnie spoglądać przez okno. W oddali samotny dąb sięgał niemal nieba, chociaż jego nagie konary pozbawione były życia, pomimo ciepłej wiosny, która w Missouri eksplodowała już dawno bujną roślinnością. Nieszczęsny dąb, ofiara srogiej zimy.
Pasował do niej.
– Pani matka szybko dojdzie do siebie. Szczęśliwie, jej zawał nie był rozległy. A pani? Jak pani się trzyma? – Pielęgniarka zrobiła kilka kroków w kierunku drzwi.
– Doskonale.
Kłamczucha, kłamczucha.
– Gdyby chciała się pani napić kawy albo czegoś zimnego, zaraz za kantorkiem pielęgniarek mamy niewielką kuchenkę. Proszę się obsłużyć.
– Dziękuję.
Zrezygnowawszy z daremnej próby przyjęcia na krześle w miarę wygodnej pozycji, Karen wstała, przeciągnęła się i zaczęła chodzić w tę i z powrotem po szpitalnym pokoju.
Co z tego, że zawał nie był rozległy? W najbliższej przewidywalnej przyszłości matka będzie wymagała bezustannej opieki.
A kto jej tę opiekę zapewni?
Stara, dobra, niezawodna Karen.
Poczuła na piersiach wielki ciężar, który wyciskał powietrze z jej płuc. Jak dotąd trzymała się dzielnie, ale jak długo mogło to jeszcze potrwać? Czy podniesienie się ze zrujnowanego małżeństwa, praca poza miejscem zamieszkania (czego nie robiła od ponad dziesięciu lat) i wychowywanie zbuntowanej córki, której przemianę w nastolatkę skomplikowało jeszcze rozejście się rodziców, nie były wystarczająco trudnymi wyzwaniami?
Zatrzymawszy się przed łóżkiem, Karen obserwowała, jak biała pościel na łóżku Margaret regularnie unosi się i opada. Odkąd pamiętała, matka zawsze wyglądała identycznie. Miała stalowosiwe włosy, ułożone przez fryzjerkę w sposób, który był niemodny już od co najmniej dwudziestu lat. Jej cienkie wargi wyginały się w grymasie niezadowolenia nawet wtedy, kiedy spała. Ostre kości policzkowe niezbicie świadczyły, że nie jest osobą ani łagodną, ani tolerancyjną.
Trudno ją było zadowolić nawet wtedy, gdy miała dobry nastrój. A teraz, kiedy będzie musiała dochodzić do siebie po zawale? Nie, to na pewno było niemożliwe.
Karen poczuła skurcz żołądka i skrzyżowała ramiona na piersiach, zaciskając palce na skórze ponad łokciami. Próbowała zadowalać Margaret przez całe życie. Bez słowa skargi akceptowała wszystkie rodzinne obowiązki. I co z tego miała? Jedynie bezustanną matczyną krytykę.
Ale czy miała jakiś wybór po tym, jak Val porzuciła rodzinę i zajęła się wyłącznie karierą pedagogiczno-teatralną?
Jej wzrok spoczął na małych, srebrnych różach w przekłutych uszach matki. Róże sprezentowała matce Val, bardzo dawno, na któreś urodziny. Karen znowu poczuła, jak wzbierają w niej wszelkie rodzinne żale… zaraz potem, jak zwykle, poczuła złość.
Dobry Boże, czy to mi nigdy nie minie? Przecież jestem już za stara, żeby wciąż nosić w sobie te wszystkie drobne urazy, rozmyślała Karen. Co z tego, że Val jest złotą dziewczyną i ma kolorowe życie? Co z tego, że jest ulubioną córką mamy? Trudno, tak już jest. Nie powinnam wciąż się nad sobą użalać.
A jednak żal wciąż powracał.
Wciąż czuła ból.
Rozdrażniona, odwróciła się plecami do łóżka. Dość. Miała teraz ważniejsze zmartwienia i nie powinna się osłabiać rozpamiętywaniem tego, na co nie miała wpływu. Na przykład musiała wymyślić, jak sobie będzie radzić z najnowszą komplikacją. Kristen wciąż kuśtykała po domu ze złamaną nogą, w pracy rozpoczynał się najbardziej gorący okres – to wszystko dodatkowo utrudniało jej sytuację.
Nie oszukuj się, Karen. Potrzebujesz pomocy.
Nie!
Zacisnęła zęby i wyprostowała ramiona. Może nie była taka ładna, lubiana, pewna siebie i utalentowana jak Val, jednak zawsze była doskonale zorganizowana i potrafiła sobie radzić z wszelkimi przeciwnościami losu.
Z chorobą matki też da sobie radę, jak ze wszystkim innym.
Usłyszała za plecami szelest i odwróciła się. Matka poruszała w powietrzu swobodną ręką.
Karen przystanęła z boku łóżka.
– Czego potrzebujesz, mamo?
Margaret z zaskakującą siłą złapała ją za ramię i potrząsając nią, wydała z siebie niezrozumiały jazgot. Jej twarz ścinała frustracja.
Ożył ekran monitorujący pracę jej serca.
Serce Karen również zabiło szybciej. Pośpiesznie nacisnęła przycisk przywołujący pomoc.
– Spokojnie, mamo. Zaraz przyjdzie pielęgniarka.
Dwie minuty później Karen odeszła od łóżka. Pielęgniarka uspokoiła Margaret i wsunęła pod nią basen.
Karen nie byłaby w stanie tego zrobić.
Każdy ma swoje ograniczenia. Karen nie była wyjątkiem.
Zacisnąwszy zęby, wyjęła z torebki telefon komórkowy. Czy jej się to spodoba, czy nie, Val musi przyjechać do domu.
Val nie mogła odmówić. Obie siostry nie powinny w najbliższym czasie używać słowa „nie”.

Val

Z ręką na klamce drzwi wyjściowych, Val Montgomery zawahała się, usłyszawszy dzwonek telefonu. Wiedziała, że makijaż, dzięki któremu miała wyglądać na nastolatkę, znacznie straci na wyrazistości, jeżeli za późno wyjdzie na próbę kostiumową. Spędzenie z kiepskim makijażem kolejnej godziny uspokajania umięśnionych nastoletnich samców w sali prób nie było wesołą perspektywą.
Uniosła wyżej przeładowaną torebkę i zaczęła szukać w niej kluczy. Ktokolwiek telefonuje, może się po prostu nagrać.
– Val, mówi Karen – zabrzmiał w mieszkaniu głos siostry, kiedy włączyła się automatyczna sekretarka. Dłoń Val zastygła nad torebką. – Koniecznie muszę z tobą porozmawiać, i to najszybciej, jak to tylko możliwe. Proszę, zadzwoń do mnie, kiedy tylko odbierzesz tę wiadomość, proszę. Mam nowy telefon i posiałam gdzieś numer twojej komórki. Musimy się jak najprędzej spotkać…
W ciszy, która nastąpiła, przez głowę Val przebiegło mnóstwo myśli.
Skoro Karen zatelefonowała, ma chyba poważny problem.
Z ręką wciąż na klamce, przygryzła dolną wargę. Nie planowała na dzisiaj żadnego kryzysu, broń Boże… Ale jeśli teraz wyjdzie z domu, nie porozmawiawszy wcześniej z siostrą, będzie rozkojarzona przez cały wieczór, a przecież napompowani adrenaliną chłopacy wymagali od nauczycielki pełnej uwagi.
Z westchnieniem rezygnacji podeszła do telefonu i podniosła słuchawkę z widełek.
– Karen? Właśnie wychodziłam. Co się stało?
– Dzięki Bogu, że cię złapałam! Jestem w szpitalu. Mama miała zawał.
Zawał.
Kiedy słowa siostry przebiły się przez mózg Val, spróbowała rozebrać wiadomość na części.
Nic z tego.
Matka zasypywała córki mnóstwem problemów, ale chociaż na zdrowie bezustannie narzekała, była zdrowa jak koń.
Nerwowo przeczesała włosy palcami i popatrzyła za okno. Na horyzoncie zbierały cię szare chmury.
– W jakim jest stanie?
– Według lekarzy zawał nie był rozległy. Wciąż ją jednak badają. Na razie wiadomo tylko tyle, że przez jakiś czas będzie wymagała stałej opieki.
I spodziewam się, że weźmiesz w tym udział.
Chociaż słowa głośno nie padły, przekaz był wystarczająco oczywisty.
Val zacisnęła usta i mocniej objęła dłonią słuchawkę telefonu. Nie ma mowy. Już sama myśl o spędzeniu dłuższego okresu w towarzystwie egocentrycznej matki-manipulantki sprawiła, że poczuła ścisk w żołądku. Do dziś nie rozumiała, jakim cudem Karen zdołała przeżyć u jej boku tak długie lata i nie zwariować.
Przedłużającą się ciszę, w trakcie której Val czyniła wielki umysłowy wysiłek, żeby wymyślić odpowiedź, która zwolniłaby ją z niewypowiedzianego jeszcze głośno obowiązku, przerwała Karen.
– Posłuchaj, przykro mi, że dzwonię z tym do ciebie. – W jej głosie dało się usłyszeć nutę desperacji. – Sama zajęłabym się matką, gdybym mogła, ale Kristen kilka dni temu złamała nogę w sali sportowej, a w pracy mam dosłownie urwanie głowy. Nie jestem w stanie zajmować się dwójką chorych bez żadnej pomocy. Twój rok szkolny niedługo się kończy i pomyślałam, że mogłabyś do nas przyjechać na kilka tygodni, żeby mi pomóc, przynajmniej w tym najtrudniejszym okresie.
Kilka tygodni!?
Gdy część mózgu Val próbowała ogarnąć zagrożenie, jakie stanowiła ta perspektywa, jego druga połowa sprawiła, że niespodziewanie rzuciła pytanie dotyczące innej sprawy:
– Dlaczego mi nie powiedziałaś o Kristen?
– Nie widziałam powodu, żeby cię martwić. Mieszkasz za daleko od nas, żeby w czymkolwiek jej pomóc, prawda?
Val zignorowała znak zapytania.
– Dobrze się czuje?
– Użala się nad sobą. Opuściła finałowe zawody gimnastyczne, nie może chodzić na basen i przechodzą jej koło nosa wszystkie typowo letnie atrakcje. Jej zdaniem nastąpił koniec świata. Ale lekarz twierdzi, że szybko dochodzi do zdrowia.
Val uśmiechnęła się do siebie.
– Kiedy się ma kilkanaście lat, życie jest naprawdę ciężkie.
– Możesz mi wierzyć, Kristen przypomina mi o tym codziennie.
– Ja też mam te problemy. W rzeczy samej właśnie czeka na mnie zgraja domorosłych aktorów z liceum i jeżeli natychmiast do nich nie dotrę, dramat rozpocznie się, zanim ta dziatwa w ogóle wyjedzie na scenę. Wiesz co? Zadzwonię do ciebie jeszcze dzisiaj i porozmawiamy, dobrze?
Krótkie wahanie siostry, po którym nastąpiła zwięzła odpowiedź, podpowiedziało Val, że Karen rozpoznała jej grę na zwłokę.
– Tak. Prawdopodobnie będę jeszcze w szpitalu. Podam ci numer do pokoju szpitalnego mamy i mój numer na komórkę.
Zapisawszy cyfry, które podała Karen, Val popatrzyła na zegarek.
– Zadzwonię za kilka godzin – powiedziała.
– Doskonale.
Karen rozłączyła się. Jej zrezygnowany głos podpowiedział siostrze, że nie spodziewa się po niej dotrzymania słowa.
Kiedy Val chowała kartkę z numerami do torby, niespodziewanie ukłuło ją poczucie winy. Czy Karen kiedykolwiek prosiła o pomoc, w jakiejkolwiek sprawie? Val nie pamiętała takiej sytuacji. Najwyraźniej siostra była w tej chwili u kresu wytrzymałości. A ona sama nie miała na lato specjalnie napiętych planów, jeśli nie liczyć dwóch mało istotnych sesji fotograficznych, które mogła przecież przyśpieszyć. Poza tym potrafiła dawać sobie radę z matką o wiele lepiej niż Karen.
Mogłaby do niej pojechać.
Ale gdy w jej głowie zaczął kiełkować pomysł powrotu nad Missouri, do miasteczka, w którym spędziła całe dzieciństwo, nagle ogarnęła ją panika.
Zacisnęła palce na kluczach, zamknęła oczy i spróbowała odegnać od siebie bolesne wspomnienia – te same wspomnienia, które często powracały do niej w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Nieproszone, co jakiś czas wydostawały się z mrocznego więzienia w głowie, gdzie je przetrzymywała. Uparcie domagały się trwałego wyjścia na wolność. Do tej pory potrafiła zaganiać je z powrotem, gdzie ich miejsce, jednak z każdym dniem stawały się coraz bardziej niesforne i natarczywe, i coraz słabiej nad nimi panowała.
Wiedziała, że pewnego dnia walkę z nimi przegra z kretesem.
I co potem?
Przełknęła ślinę. Nadchodził czas, żeby zmierzyć się z ponurą prawdą. Powinna uczynić to, czego unikała od wielu miesięcy.
Jedynym sposobem, żeby uwolnić się od bezustannie prześladujących ją błędów przeszłości, było skonfrontowanie się z nimi i wyrzucenie ich w mrok niepamięci raz na zawsze.
Być może właśnie zyskała okazję, by to uczynić.
Krew w jej dłoni zaczęła gwałtownie pulsować. Osłabiła ucisk palców na kluczach i ze złością popatrzyła na czerwone ślady, jakie pozostawiły na jej ręce. Gdyby ściskała je dłużej, ślady stałyby się wyraźniejsze, a palce długo dochodziłyby do normalnego stanu. Musiała przywrócić… normalność.
Palcom.
I swojemu życiu.
Val zamknęła oczy.
Nadszedł czas, żeby pojechać do domu.
Do Waszyngtonu.

Scott

– Dalej, chłopaki, pośpieszcie się. Padam z nóg.
Scott Walker posłał Markowi zmęczony uśmiech i przełożył walizeczkę z saksofonem do drugiej ręki. Właśnie wychodzili z klubu jazzowego.
– Może jesteś już za stary na takie życie?
– Może wszyscy jesteśmy za starzy? – Joe prowadził już wszystkich w kierunku furgonetki. – Niedawno tutaj byliśmy. Co to za miejsce, bo już nie pamiętam…?
– Filadelfia. – Ich manager nacisnął guzik na pilocie, otwierając zamki w samochodzie. – Po byle jakich spelunach, w których graliście przez dziesięć lat, powinniście być wdzięczni, że Prestige wynajęło wam na promocję debiutanckiego albumu miejsca z klasą.
– No i jesteśmy wdzięczni. – Scott otworzył drzwiczki samochodu i wszedł do środka. – Ale występujemy co wieczór już od sześciu tygodni i naprawdę czujemy to w kościach. – Stłumił ziewnięcie. – Trochę porządnego snu dobrze nam zrobi.
Miał nadzieję.
Tymczasem bezustanne podróże, krótkie noce i nieustanne żądania firmy fonograficznej, by udzielać więcej wywiadów dla radia i telewizji, by pojawiać się w prasie i żeby wręcz zanudzać swoimi wizerunkami melomanów, nużyły i denerwowały. Chodziło im przecież o muzykę, a nie o bezustanne gadanie.
Zabawne, ale wielki przełom w karierze niespodziewanie sprawił, że mieli znacznie mniej czasu na to, co najbardziej kochali.
Zapadła cisza, kiedy wszyscy zajęli miejsca w fotelach, a manager usiadł za kierownicą. Joe i Mark zasnęli w ciągu kilku minut. Uspokojony monotonnym szumem silnika furgonetki, Scott także zaczął odpływać, lecz nagle rozbudził go silny wstrząs.
Próbując błyskawicznie oprzytomnieć, usłyszał pisk hamulców. Boleśnie uderzył ramieniem o ściankę samochodu. Oślepiły go światła innego pojazdu, który niespodziewanie znalazł się o kilka cali z przodu. W jednej chwili w jego uszach rozbrzmiał zgrzyt rozdzieranego metalu. Uniósł rękę, żeby osłonić twarz.
Ktoś zaczął krzyczeć.
Wrzeszczeć.
Ogarnął go ból – ostry, głęboki i odbierający oddech.
Zaskoczenie.
W ostatniej chwili, zanim zawładnęła nim absolutna ciemność, Scott zrozumiał jedną rzecz z absolutną jasnością.
Trasa promocyjna skończyła się.
Zrozumiał też, że nawet, jeżeli to przeżyje, jego życie już nigdy nie będzie wyglądało tak samo.

David

– Tato… Dlaczego się przeprowadzamy?
David Phelps usiadł na stercie kartonów, które właśnie zapakował, i popatrzył na córkę. Ile już razy odpowiadał na to pytanie w ciągu ostatnich tygodni? Dziesiątki, z całą pewnością. Jednak pięcioletnie dzieci nie zachowywały informacji w pamięci przez długi czas – szczególnie tych, które nie miały dla nich sensu. Zatem niezależnie od tego, jak długo i cierpliwie by to wyjaśniał, Victoria i tak nie zrozumiałaby, dlaczego opuszczają mieszkanie, które było jej domem od dnia, w którym się urodziła.
– Ponieważ dostałem nową pracę w innym miejscu, które nazywa się Waszyngton i leży w stanie Missouri, a także dlatego, że chcę, abyśmy zamieszkali w domu z ogrodem, w którym mogłabyś się bawić.
David ukucnął obok dziewczynki i odgarnął zabłąkany kosmyk jasnych włosów z jej czoła.
Victoria położyła ręce na biodrach i zabawnie przekrzywiła główkę. W tej pozycji tak bardzo przypominała Natalie, że patrząc na nią, David poczuł, jak ściska mu się gardło.
–Przecież mogę się bawić w parku za rogiem. Tam jest przecież i karuzela, i nawet zjeżdżalnia.
– Ale ten park nie należy do ciebie. W nowym domu będziesz miała nawet większy pokój. I pomalujemy go na różowo.
– Wolę kolor purpurowy.
– Niech więc będzie purpurowy.
Dziewczynka wyprostowała ręce i zwiesiła głowę.
– Ale ja i tak nie chcę nigdzie jechać. Lubię St. Louis.
David także lubił to miasto. Decyzja, którą podjął, objawiła mu się w trakcie modlitwy. Zrozumiał, że musi zaakceptować fakty. Pojął, że pewne marzenia nigdy już nie powrócą i nadszedł czas, żeby uwolnić się od przeszłości.
Ale jak to wyjaśnić pięcioletniemu dziecku? Victoria wiedziała tylko tyle, że jej świat wkrótce wywróci się do góry nogami. Znowu.
Przyciągnął ją do siebie i mocno uścisnął.
– St. Louis to miłe miasto, kochanie, ale Waszyngton na pewno też polubimy, kiedy tylko się tam znajdziemy.
– A jeśli nie? – Na policzkach dziewczynki pojawiły się łzy.
– Wtedy przeprowadzimy się gdzieś indziej.
Victoria cofnęła się i zmierzyła ojca badawczym wzrokiem.
– Uroczyście przysięgasz?
Była to ich osobista wersja przysięgi „z ręką na sercu”, zarezerwowana wyłącznie dla najpoważniejszych spraw.
David wytrzymał wzrok córki.
– Uroczyście przysięgam.
Dotknęła palcem guzika na jego koszuli.
– Dobrze. Ale przecież nikogo nie będziemy tam znali! Będziemy zupełnie samotni!
– Wcale nie. Pamiętaj, zawsze jest z nami Pan, nieważne, dokąd się udajemy.
– Tylko że… kiedy się kogoś nie widzi, trudno pamiętać o jego istnieniu.
Tym razem David mocno przycisnął główkę Victorii do swojej piersi. Trudno mu było się z nią nie zgodzić. W ciągu ostatnich kilku lat doświadczył wielu sytuacji, w których Bóg zdawał się być od niego bardzo daleko. Musiał jednak nadal wierzyć, że nawet w najtrudniejszych dniach, kiedy czuł się najbardziej samotny, Bóg był razem z nim.
Przeczuwał, że przeprowadzka do Waszyngtonu przyniesie mu nową porcję ciężkich wyzwań.

 
Wesprzyj nas