W sierpniu 2013 roku nakładem Wydawnictwa MAG ukaże się zbiór opowiadań Luciusa Sheparda, jednego z najbardziej wyróżniających się pisarzy amerykańskich w gatunku science fiction, fantasy, horroru oraz realizmu magicznego.



Modlitewnik amerykański

Od pierwszych scen “Modlitewnika amerykańskiego” Lucius Shepard wyraźnie zaznacza swoją obecność w klasycznej amerykańskiej tradycji pamiętnikarskiej. Wardlin Stuart jest amerykańskim mesjaszem, człowiekiem, który (jak się wydaje) ma bezpośrednią łączność z Bogiem – jeśli jednak jest to prawda, to jest to bóstwo zupełnie inne od wszystkich, do jakich się w przeszłości modliliście. Historia Stuarta zaczyna się od zabicia mężczyzny w barze i dziesięcioletniego wyroku za zabójstwo. W więzieniu Stuart zaczyna pisać – tworzy utwory prozatorskie, wiersze i modlitwy, które jednak nie są kierowane do żadnego rozpoznawalnego boga. Za cel stawia sobie osiąganie drobnych sukcesów, nie marzy o cudach, lecz – i to już zakrawa na cud – jego prośby się spełniają, bez względu na to, czy prosi o dziewczynę dla siebie, czy o specjalne przywileje dla współwięźniów. Szybko zostaje uznany za prawdziwego szamana, z więzienia wychodzi w glorii sławy – i sława ta popycha go do konfliktu i nieuniknionej konfrontacji z fanatycznym kaznodzieją. Tymczasem wszystko wskazuje na to, że bóg, do którego modli się Stuart, przybrał postać materialną i zstąpił na ziemię…

Luizjański blues

Witajcie w luizjańskim Grail – mieścinie leżącej tuż poza granicami rzeczywistości, gdzie plemienny szaman spotyka się z Jezusem, a miejscowi modlą się do nich obu. Posępna historia odsłania przed czytelnikiem mroczne głębie psychologii Grail i motywacji jego mieszkańców. W „Le Bon Chance” panna Sedele przyrządza zielone cocktaile zwane „cryptoverde”; Vida Dumars, właścicielka „Moonlight Diner”, zagląda w otchłanne przepaście dusz swoich klientów jak przez szeroko otwarte okna; miejski duch, Dobry Szary Człowiek, obiecał Grail powodzenie – pod warunkiem, że będzie wierne odwiecznej tradycji. Mroczna, wciągająca opowieść odsłania przed nami fantastycznie ekscentryczne serce i duszę miasteczka.

Viator

Czterej mężczyźni, zakwaterowani na pokładzie Viatora (frachtowca, który przed dwudziestu laty wbił się w ląd na odludnym odcinku alaskańskiego wybrzeża) i zatrudnieni do oceny jego wartości jako źródła surowców z odzysku, po pewnym czasie zaczynają się dziwacznie zachowywać. Ich domniemany szef, Thomas Willander, trapiony niepokojącymi snami, dochodzi do wniosku, że źródło ekscentrycznych zachowań załogi znajduje się na pokładzie Viatora. Zwraca się o pomoc do mieszkanki pobliskiej wioski Kaliaska i wspólnie zaczynają badać przeszłość statku, próbując ustalić – między innymi – jak to się stało, że wpadł na mieliznę, i kim jest tajemniczy człowiek, który wynajął całą czwórkę. Tymczasem podwładni Willandera, których dziwactwa zaczynają zakrawać na obłęd, uwiedzeni upiornym urokiem Viatora nie zamierzają porzucać swojego nowego domu. Na domiar złego zbliża się zima, las otaczający statek pulsuje złowieszczymi dźwiękami i światłem, a sny Willandera zaczynają się spełniać…

Lucius Shepard urodził się w 1947 roku w Lynchburg (USA). Chociaż etykietkuje się go jako pisarza SF i fantasy, bardzo często eksploruje inne gatunki, jak chociażby realizm magiczny. Jego pierwsze opowiadania ukazały się w 1983 roku,a pierwsza powieść – Green Eyes – rok później.

Zdobywca wielu nagród: w1985 John W. Campbell Award dla najlepiej zapowiadającego się młodego autora, a w 1986 Nebulę za opowiadanie Przepustka. Siedem lat później przyszła kolej na Nagrodę Hugo za nowelę Barnacle Bill the Spacer. W 1988 za zbiór opowiadań Łowca jaguarów otrzymał World Fantasy Award.

Lucius Shepard
Modlitewnik amerykański/Luizjański blues/Viator
Seria: Uczta Wyobraźni
Tłumaczenie: Wojciech Szypuła
Wydawnictwo MAG
Premiera: 16 sierpnia 2013


MODLITEWNIK AMERYKAŃSKI
ROZDZIAŁ 1

Kiedy człowiek spogląda wstecz i z perspektywy czasu ocenia rzeczy, których mu wstyd, i upiera się, że musiał je zrobić ktoś inny (chociaż nie ma pojęcia kto), to w rzeczywistości mówi – chociaż najczęściej nie zdaje sobie z tego sprawy – że doskonale zna tamtego człowieka, nie wie natomiast, kim jest obecnie. Wierzy (lub przynajmniej udaje, że wierzy), że wiek i doświadczenie uczyniły zeń osobę lepszą, mądrzejszą, wspanialszą, a przez to mniej poznawalną niż jego poprzednie „ja”, niezdolne do podobnych szubrawstw. Może akt skrajnej przemocy pomaga nieco rozwiać te wątpliwości, ponieważ wiem dokładnie, kim byłem tamtej nocy, dwanaście lat temu, kiedy zabiłem Mario Kirschnera, i choć od tamtej pory nauczyłem się cierpliwości i wyzbyłem pewnych złudzeń, jestem dzisiaj dokładnie tym samym człowiekiem, tak samo podatnym na głupotę. Modlitwa zmieniła moje życie, mimo że – wbrew temu, co sugerują kaznodzieje – nie okazała się wcale cudownym lekiem na całe zło. Oczywiście nie mierzę w swoich pacierzach tak wysoko jak księża i mułłowie; nie liczę na cuda, lecz na uzyskanie drobnych, konkretnie mierzalnych efektów.

Do morderstwa podszedłem jak aktor do roli. Po tym, jak wyleciałem ze studiów, pracowałem jako barman i właśnie za barem nauczyłem się, że wystudiowana obojętność bywa poważnym wyzwaniem dla pijanych kobiet. Nauczyłem się odgrywać światowca (chociaż nie wyściubiłem jeszcze nosa poza stan Waszyngton), wyluzowanego i bez zobowiązań, i z biegiem czasu ten fałszywy wizerunek przeniknął moją prawdziwą naturę. Do czasu, gdy zimą 1991 roku zatrudniłem się w Galley, restauracji dla turystów na Lopez Island w archipelagu San Juan, u wylotu Zatoki Puget, wyrobiłem w sobie serdeczne niezadowolenie ze świata. Nudziły mnie nawet kobiety, z którymi sypiałem; nasze spotkania były dla mnie wyłącznie okazją do popisania się cynizmem. Przypuszczam, że wszyscy mordercy są w mniejszym lub większym stopniu podobnymi egoistami.

Zimą mieliśmy niewielu turystów i większość pracowników Galley najpóźniej o dziewiątej zmywała się do domu; zostawałem sam, żeby wyprosić maruderów i pozamykać. I to właśnie wtedy najlepiej mi się piło. Pewnej nocy pod koniec stycznia siedziałem akurat w boksie przy panoramicznym oknie, sączyłem czwartą już podwójną wódkę i gapiłem się na oślepiające białe światła łodzi kolebiących się na kotwicy na czarnych i połyskliwych wodach zatoki, gdy na parking zajechało czerwone porsche. Niebrzydka babeczka po trzydziestce, z długimi kasztanowymi włosami, wysiadła z wozu, weszła do restauracji i zaczęła ze mną flirtować, próbując naciągnąć mnie na drinka. Miała piękny makijaż (prawdziwe artystyczne malowidło w naturalnych odcieniach skóry i delikatnych brązów), wydatne kości policzkowe i jedwabiste usta, które przypominały mi usta malowane na fasadach objazdowych teatrzyków ze striptizem. Powiedziałem, że jest mi bardzo przykro, ale nie mogę jej pomóc. Oparła się chwiejnie o oparcie kanapy w boksie, uczepiona sterczącego zeń chromowanego wieszaka.
– Nie wygłupiaj się, facet! Mam naprawdę spieprzony wieczór!
Miała szare spodnie, buty na obcasie i sweter z niebieskiej angory. Do tego grube złote bransoletki i złote kolczyki z szafirami.
– Stać cię na drinka – zauważyłem.
– Zostawiłam portfel u swojego chłopaka.
– To do niego zadzwoń, niech ci przywiezie.
– Ale to właśnie przez niego mam spieprzony wieczór! – Klapnęła na siedzenie naprzeciwko mnie i ukryła twarz w dłoniach. – Po prostu mi polej, dobrze? – poprosiła zza splecionych palców. – Jutro się policzymy.
– Jak się nazywasz?

Podniosła splecione dłonie niczym zasłonę hełmu i łypnęła spod nich tępo.
– A ty?
– Wardlin Stuart.
– Wardlin? – powtórzyła z komiczną emfazą i wyszczerzyła zęby w uśmiechu. – Śmieszne imię, nie uważasz?
Uśmiech zbladł. Domyślałem się, że zastanawia się, czy warto drwić z faceta, od którego próbuje wycyganić drinka.
– Ja jestem Wanda – dodała, odrzucając włosy gestem, który sugerował, że w jej mniemaniu to imię nieodłącznie kojarzy się z dziką i rozpustną naturą. – Wanda i Wardlin… Jakie to milusie.
– Wanda… – powtórzyłem w zadumie. – Jakoś mi nie leży. Nie pasuje do ciebie. Wyglądasz mi raczej na… Brooke. Tak, tak cię będę nazywał: Brooke.
Nie była zachwycona, ale nic nie powiedziała.
– Zdecydowanie tak – ciągnąłem. – Pasuje do twojego wizerunku panny z dobrej uczelni. Z Vassar, na przykład. Po przejściach, ale seksowna. I bystra.
Na tę „bystrą” wyraźnie się ożywiła, założyła nogę na nogę i rozsiadła się wygodniej.
– Widzę, że prawdziwy z ciebie dupek.
– Taka praca, Brooke.
– Więc mam być Brooke, tak? W porządku. Jestem Brooke. Jestem bardzo, bardzo Brooke. Teraz postawisz mi drinka?
– A może pokażesz mi, co tak wypycha od środka ten śliczny niebieski sweterek? Wtedy ci czegoś naleję.
Ślady tego, co działo się w jej głowie, przesączały się na twarz: złość, uraza, niezdecydowanie, niechęć, aż w końcu (musiało jej cholernie zależeć na tym drinku) konsternacja.
– Mam ci pokazać cycki?
– Jeśli się odważysz, ma się rozumieć. Mnie tam wszystko jedno.
– To taki twój… obyczaj? Tak to załatwiasz z innymi?
– Ty jesteś pierwsza. Rzadko miewamy klientów, których nie stać na drinka.
– Ja się nie dziwię!
– A nawet gdyby się tacy zdarzali, nie prosiłbym ich o zdejmowanie swetrów. Jeśli chcesz – dodałem łagodniejszym tonem – możesz to potraktować jako prowokacyjny komplement.

Roześmiała się – krótko, sardonicznie – i zerknęła na swoje czerwone porsche. Spodziewałem się, że wyjdzie, ale posłała mi spojrzenie typu „czytam ci w myślach”. Wahała się chyba, czy powinna mi zaufać, i zastanawiała, na ile może pozostać Wandą.
– Dobrze, ale nie tutaj – zastrzegła się, wskazując za okno. – Ktoś może podjechać.
Zaprowadziłem ją na zaplecze, do kuchni. Stanęła przy gorącym bufecie, w świetle jarzeniówek, wyprężyła się i zdejmując sweter przez głowę, z iście ekshibicjonistycznym zacięciem wykręciła półpiruet. Piersi miała duże, ale moim zdaniem nie aż tak duże, żeby uzasadniały użycie usztywnionego, masywnego, pancernego stanika, w który były opakowane; sprawdziłby się w roli wiktoriańskiego narzędzia tortur, w sam raz dla krnąbrnych panienek. Szorstki brudnobiały materiał wspierał się na grubych drutach, ramiączka były szerokie jak pasy do krępowania chorych. Ze wstydliwym uśmiechem sięgnęła rękami za plecy i odpięła zapięcie. Ramiączka zsunęły się z jej barków, miseczki oddzieliły od ciała. Skóra pod spodem była cała pokryta żółtymi i fioletowymi siniakami, szwy chirurgiczne krzyżowały się na całej jej powierzchni, przecinały nawet brodawki. Piersi narzeczonej Frankensteina. Kształtne, ale makabryczne. Nie mogłem oderwać od nich oczu.
– Tylko nie ściskaj za mocno, dobrze? – uprzedziła Wanda. – Dopiero co je sobie pomniejszyłam.
– Czego się napijesz? – zapytałem. – Szkockiej? Mamy taką jednosłodową, jest naprawdę doskonała.
Przypuszczałem, że nieuprzedzenie mnie o niedawnej operacji i późniejsze popisanie się niedotykalnymi piersiami było z jej strony próbą wystrychnięcia mnie na dudka, ale sprawiała wrażenie autentycznie wkurzonej, kiedy okazało się, że nie mam ochoty jej pomacać. Oparła ręce na biodrach i patrzyła na mnie spode łba, kiedy odwróciłem się, żeby wrócić do baru.
– Ej! A ty dokąd? Ej!
Minutę później, już ubrana, usiadła przy barze i zamówiła manhattan, który wypiła bez słowa, od czasu do czasu zerkając na mnie ze złością. Zacząłem porządkować wieczorne rachunki, a kiedy schyliłem się, żeby pozbierać rozsypane drobniaki, usłyszałem pośpieszne kroki i odgłos otwieranych drzwi wejściowych.

Odprowadziłem wzrokiem czerwony samochodzik, kiedy ruszył z pis­kiem opon i śmignął łukiem wzdłuż zatoki, po czym wciągnąłem jeden stołek za bar, postawiłem sobie pod ręką świeżą butelkę ketel one i zadumałem się nad funkcjonowaniem umysłu Wandy. Przyjechała do restauracji bezpośrednio po jakiejś traumatycznej scysji z chłopakiem i zgodziła się, żebym ją pomolestował – pewnie liczyła na to, że takim nic nieznaczącym spotkaniem dokona zemsty. A ponieważ była wstawiona, nie wpadła na to, w jaki sposób widok jej świeżo zmasakrowanych piersi wpłynie na potencjalnego kochanka. Z drugiej strony, mogło być i tak, że zabawiła się moim kosztem, a cała ta złość była po prostu udawana – tyle że na Lopez Island nie spotkałem jeszcze nikogo, kto by miał aż tyle zimnej krwi. Jednakże, bez względu na skalę manipulacji z jej strony, byłem dla niej pełen podziwu; jak na bogatego dzieciaka, który po kielichu rozbija się porszakiem, spisała się naprawdę nie najgorzej.
Trzy kieliszki po jej odjeździe na parkingu pojawił się szary mercedes, z którego wysiadł barczysty mężczyzna w średnim wieku z ogoloną na łyso głową, w szarym tweedowym płaszczu z aksamitnymi wyłogami. Zostawił włączony silnik i skierował się do drzwi, a ja sobie uświadomiłem, że zapomniałem je zamknąć na klucz.
– Zamknięte – powiedziałem, kiedy tamten wszedł do środka.
– To ciebie powinno się zamknąć – warknął.
Podszedł do baru, stanął naprzeciw mnie i położył ręce na kontuarze. Patrzył na mnie z beznamiętnym wyrazem twarzy, ja jednak czułem bijącą od niego wrogość. Był blady, policzki miał upstrzone szkarłatnymi plamami, ozdobna bródka (na razie ledwie naszkicowana kilkudniową szczeciną) plamiła mu górną wargę i podbródek. Przez kontrast z mięsistymi rysami twarzy oczy – duże i błyszczące – wyglądały wręcz kobieco. Ogólnie rzecz biorąc, prezentował się paskudnie, ale miało się przynajmniej wrażenie, że ciężko sobie zapracował na uzyskanie tego efektu.
– Jestem Mario Kirschner, przyjaciel Janet – zadudnił głośno i nienaturalnie basowo, jakby obwieszczał coś o wiele bardziej złowieszczego. Na przykład „Jestem Ringo. Johnny Ringo”.
Nie mogłem się nie roześmiać.
– Janet – powtórzyłem. – Tej Janet?
– Wiesz, o kim mówię.

Mogłem być wprawdzie pijany, ale nie głupi; byłem właściwie pewien, że wiem, kim jest Janet. Cwana dziewucha, pomyślałem.
– Taka wysoka? Puszysty niebieski sweterek, rudokasztanowe włosy? Powiedziała mi, że ma na imię Wanda.
– Dwadzieścia lat temu połamałbym ci kości – powiedział Kirschner z tęskną nutą w głosie. – Dziś zostawiam to moim adwokatom. Bardziej boli.
– A zanim zadzwonisz po tych swoich adwokatów, nie zechciałbyś mi powiedzieć, co niby zrobiłem?
– Tobie się, kurwa, wydaje, że to jakaś zabawa? Nie traktujesz mnie poważnie?
– Niech pomyślę: Wanda… Nie, przepraszam, Janet! Janet przyjeżdża do knajpy po kłótni z tobą. Nawalona jak szpak. Tak bardzo chce się napić, że pokazuje mi cycki. Nawiasem mówiąc, ich widok nawet pitbulla odstraszyłby w pizdu. Stawiam jej, ona pije, wychodzi, a potem zjawiasz się ty i straszysz mnie prawnikami. – Pociągnąłem łyk wódki. – Wiesz, chyba masz rację: nie traktuję cię poważnie.
Kirschner zmierzył mnie lodowatym spojrzeniem. Wprawdzie byłem głównie rozbawiony całą tą sytuacją, ale w tym momencie poczułem ukłucie paranoi.
– A według niej jak było? – zapytałem.
– Co to za pierdolenie?!
– Stary, mówię serio. Zaintrygowałeś mnie. Bo widzisz, ja jej palcem nie tknąłem, ale widzę, że wcisnęła ci jakiś kit, więc… Może ona coś kombinuje? Próbuje namieszać?
– Może powinienem ją przyprowadzić? Spojrzysz jej w twarz po tym, co zrobiłeś?
Zerknąłem na dymiącego białą mgłą spalin mercedesa, usiłując dojrzeć jakiś kształt za zaparowanymi szybami.
– Przyjechała z tobą? To ją przyprowadź. Po tym, jak widziałem te cyce, nic mnie już nie ruszy. Nic, kurwa.
Kirschner złapał mnie garścią za bluzę na piersi i przyciągnął do siebie.
– Ty skurwysynu! – wycedził, obryzgując mnie śliną.

Powiedział coś jeszcze, ale ciąg dalszy mi umknął. Ciepła ślina, zapach perfum i pudru… Dosłownie wszystko w tym wyfiokowanym palancie tak mnie odrzucało, jakbym nagle zobaczył, że pająk maszeruje mi po ręce. Zdystansowałem się od niego, od całej tej sytuacji, i wepchnąłem mu przedramię pod brodę. Pchnąłem go w tył, a gdy próbował mi się wyrwać, wyrżnąłem go butelką wódki w sam czubek głowy. Butelka nie pękła, zadźwięczała tylko bonk! głucho i niewinnie, jakby ktoś uderzył się głową o nadproże drzwi. Twarz Kirschnera straciła wyraz i osunął się na ziemię, jakby ktoś wyciągnął mu wtyczkę.
Teraz już wiem, że od chwili, gdy padł na podłogę, powoli umierał na skutek pęknięcia czaszki i krwotoku podpajęczynówkowego, ale wtedy nigdzie nie było widać krwi, a puls miał silny i regularny. Spodziewałem się, że ocknie się za minutę albo dwie, podszedłem więc do okna i wyjrzałem na dwór. Wanda (z domu Janet Pietkowski) wychuchała sobie mały otworek w zaparowanej przedniej szybie. Dostrzegłem jej sweter, ramę z włosów wokół twarzy, błyszczące czerwone usta rozwarte w okrągłym „O”. Nie ulegało wątpliwości, że wszystko widziała. Patrzyliśmy na siebie długą chwilę, na mój gust co najmniej dwadzieścia, trzydzieści sekund, i to w tej właśnie chwili ukształtował się ciąg dalszy mojego życia; przez te dwadzieścia albo trzydzieści sekund Wanda (nigdy nie myślę o niej jako Janet ani Brooke) ustaliła szczegóły swojej wersji wydarzeń, opowieści o niczym nieuzasadnionej napaści, która natchnęła prokuratora okręgowego do postawienia mi zarzutu zabójstwa.
Kiedy dziś myślę o tamtej chwili, odczuwam pokusę, żeby podrasować wspomnienia, wmówić sobie, że czułem, jak przeznaczenie gęstnieje wokół mnie, tężeje skłębioną chmurą jak biały tuman spalin z mercedesa – prawda jest jednak inna: nie miałem za grosz poczucia, że dzieje się coś niezwykłego. Zastanawiałem się, co Wanda nakłamała Kirschnerowi; próbowałem się domyślić, co nią kierowało. Miała powody, żeby wściekać się na nas obu, może więc poszczuła na mnie swojego kochasia, żebyśmy nawzajem zrobili sobie krzywdę?

Złożyła dłonie jak do pacierza, czubkami palców dotknęła podbródka i zamknęła oczy. Zaczęła poruszać ustami. Po dłuższej chwili otrząsnęła się, wybrała numer na komórce i odbyła z kimś krótką rozmowę. Nie przejąłem się tym zbytnio. Pomijając fakt, że byłem pijany, miałem prawo oczekiwać, że moje zeznania, poparte nienaganną opinią z miejsca pracy (w Galley pracowałem już wtedy od pół roku), przeważą nad zeznaniami kobiety, która wykręci dwuprocentowy wynik na alkomacie. Zapaliłem papierosa, wydmuchnąłem dym w jej kierunku i pomachałem jej lekceważącym, beztroskim gestem. Przez ten czas skończyła rozmawiać i nasze oczy spotkały się przez podwójną warstwę szkła. Uśmiechnęła się. Był to uśmiech tak rozbrajający, tak, zdałoby się, wyzbyty wszelkiej dwulicowości, że odruchowo odpowiedziałem w ten sam sposób. I przez te krótkie sekundy, zanim usłyszeliśmy syrenę zbliżającego się wozu policyjnego, miałem wrażenie, że jesteśmy prawie, prawie przyjaciółmi – a z pewnością wspólnikami w zbożnym dziele.

LUIZJAŃSKI BLUES
1

22 czerwca
Słyszeliście kiedyś o Grail? To taka mieścina w Luizjanie, nad Zatoką Meksykańską, dziura zabita dechami. Mieli tam cukrownię, ale ją zamknięto. W przybrzeżnych wodach prawie nie ma już ryb. Na stacji benzynowej wymizerowani staruszkowie w skarpetkach na podwiązkach słuchają radiowych transmisji meczów baseballowych, plują tytoniem „Red Man” i gapią się na tablice rejestracyjne samochodów, które mijają ich w pędzie, nawet nie zwalniając – jadą do innych, lepszych miejsc, chociaż żaden z dziadków nie przyznałby tego otwarcie. Dzielnica biznesowa: Monroe Street i jej dwie przecznice. Sklepy w dwupiętrowych domach z cegły klinkierowej, które były nowe na zdjęciach z przełomu wieków. Namalowane na murach wyblakłe reklamy maszyn do szycia, lodówek i butów z lat trzydziestych, a okna wystawowe tak zakurzone, że Bóg jeden wie, co się w środku sprzedaje. Poobijane osobówki i sfatygowane pikapy stojące na pochyłym parkingu, upstrzone szarymi plamami szpachli na błotnikach i kalkomaniami Ragin’ Cajuns na przednich szybach. Sklep wędkarski, ogrodniczy, ogólnospożywczy, wszystkie obłożone białym plastikowym sidingiem, i szyldy na słupach, a na nich wypisane czarnymi samoprzylepnymi literami nazwy towarów (z błędami) i koślawe przywieszki z cenami.
Łodzie rybackie przycumowane przy sfatygowanym pomoście wybiegającym w zatokę, która w tym miejscu ma małe wcięcie; wszystkie metalowe powierzchnie pokryte rdzą, złamany maszt przewiązany brudną niebieską szmatą jak opaską uciskową.
Bijący od słupów pomostu odór kreozotu.
Zapach morza i benzyny.
Pelikan przycupnięty z rozpostartymi skrzydłami na beczce po oleju.

Wystarczająco dużo barów, żeby dwa razy większe miasteczko całe mogło chodzić wiecznie nawalone, i wystarczająco dużo pijaczków, żeby te bary nie narzekały na brak zajęcia. Przy przecznicach głównej ulicy domy obłożone aluminium, niektóre mniejsze od grobowców na drugim cmentarzu świętego Ludwika w Nowym Orleanie. Szkoła podstawowa nosząca imię słynnego futbolisty. Kościół Zgromadzenia Bożego wyglądający jak białe koszary wojskowe, a po drugiej stronie schludnie utrzymanego trawnika kościół świętego Judy, ramowa konstrukcja z szalowaną wieżą, która bardziej niż z Kościołem Rzymskokatolickim kojarzy się z Episkopalnym Kościołem Nowej Anglii.
Wierni wylewają się strumieniem ze środka i mieszają na trawniku – synkretyzm mistycznych animistów i kaznodziejów pokrzykujących o ogniu piekielnym. Rumiani mężczyźni w kraciastych marynarkach i pastelowych spodniach z białymi paskami dyskutują o nieruchomościach i golfie ze szczuplejszymi mężczyznami, noszącymi bokobrody à la Elvis i czarne garnitury. Żony uśmiechają się i przyciskają torebki do brzucha. Niedzielne myśli ślizgają im się po głowach jak obrusy z kraciastej bawełny.
Dalej ceglane domy się kończą, przy Monroe ubywa firm i biur, między budynkami pojawiają się puste, zachwaszczone parcele, z ziemi trys­kają małe palmy, krzewy hibiskusa i nieliczne karłowate dęby, ziemia usłana puszkami po piwie, kondomami i pożółkłymi gazetami.
W Crosson’s Hardware można kupić dowolną broń, zagrać w totka, dołączyć do Klanu.
Joe Dill Realty, Joe Dill Brokerage i Joe Dill Construction – wszystkie mieszczą się w Dill Building, razem z dentystą, lekarzem, księgowym i miejscowym papugą.
Komisariat. Fryzjer. Whitney Bank.
Zabity deskami salon gier, małe betonowe pudełko oblepione nieskończoną liczbą plakatów i afiszy wielkich powrotów, festiwali, niespełnionych polityków.
Dairy Queen.

Wieczorami dzieciaki siadają na wystawionych przed sklep ławkach i w powodzi światła znad kasy popijają koktajle mleczne albo jedzą miękkie lody z tym takim loczkiem na samej górze; inne zataczają samochodami ciasne kręgi wokół budynku, z rykiem silnika i podkręconym na maksa radiem. Dzieciaki z tutejszej szkoły średniej, Grail Crusaders. Drużyna koszykarska doszła w tym roku do półfinału rozgrywek stanowych, wszyscy byli z nich dumni. Kiedy patrzy się na nich z daleka, ma się wrażenie, że dzieje się tu coś więcej, coś, czego nie widać na pierwszy rzut oka, jak w koszmarze sennym Normana Rockwella – na przykład, że dzieciaki, zaprogramowane przez jakąś moc z piekła rodem, mówią po łacinie wspak i polują na wrogów szatana. Czarne sylwetki osłaniają oczy przed blaskiem samochodowych reflektorów, usiłują rozpoznać kierowcę. Jakaś para zaczyna tańczyć do heavymetalowej muzyki z bumboksa. Ćmy wirujące nad ich głowami to potępione dusze.
Radiowóz stoi naprzeciwko, na rogu, pomrukuje włączonym silnikiem, za szybą żarzy się rubinowy ogieniek papierosa.
Krzyki, wariacki śmiech, brzęk tłuczonego szkła.
Dwa cienie szybkim krokiem mijają fryzjera, alkoholowy, Rupieciarnię Jolly’ego.
Na wystawie sklepu ogrodniczego wisi ogromny plakat przedstawiający lśniące czerwone traktory, zielone kultywatory i żółte kosiarki samobieżne przemierzające idealny rolniczy krajobraz. Jest jak okno wychodzące na inny, lepszy świat.
TO KRAJ JOHNA DEERE, obwieszcza transparent nad plakatem.

Motel Gulfview: sześć domków w różowych stiukach plus ozdobna gipsowa fontanna dla ptaków przy recepcji. Po drugiej stronie ulicy „Club Le Bon Chance”, niski budynek z betonowych pustaków, czarne okna wytatuowane elektronicznymi reklamami Dixie Beer, neonowy szyld w kształcie dwóch kostek, które toczą się po dachu, a trójka i czwórka na ich ściankach zmieniają się w dwie jedynki. Parking nigdy nie jest pusty, muzyka nigdy nie milknie. Panna Sedele Monroe starzeje się na ostatnim stołku przy barze i koi swoją rudowłosą duszę tajemniczymi eliksirami, dzień w dzień od drugiej po południu do momentu, gdy wydarzy się coś interesującego. Jej życie jest szkarłatną plotką. Ludzie mówią, że nie zna życia ten, komu nie pobawiła się wacusiem, ale lepiej po prostu do niej nie podchodź, nie pozwól, żeby spojrzała na ciebie tym swoim zielonym okiem, lewym.
W klubie grywa czasem perkusista Presleya, D.C. Fontana. Opowiada o tym, jak z Królem objeżdżali Luizjanę w różowym cadillacu. Jakie mieli kobiety i jak wszystkie wsioki chciały je rypać. Ludzie schodzą się ze wszystkich stron, gapią się na niego jak na jakąś relikwię. Jaki on stary, zauważają z czułością i delikatnym zdumieniem. Jaki stary!
Ostatnio zabito w klubie dwóch mężczyzn: jeden został zadźgany przy stole bilardowym, drugi pobity w kiblu na śmierć.
Dwa lata temu, w pewien kwietniowy wieczór, tańczyła tu Charlotte Sliddell (l. 23) z „Golden Harvest”.
O tej porze roku ma się wrażenie, że po zmierzchu upał jeszcze się wzmaga.

Zachody słońca są tu niesamowite. Pracy nie ma, za to patriotyzm aż buzuje. Podobno jest to świetne miejsce do wychowywania dzieci. Ugruntowane wartości, czyste powietrze. Dzieciaki nie mogą się doczekać, kiedy się stąd wyrwą. Można by się zastanawiać, dlaczego ktoś w ogóle chce mieszkać w takim miejscu jak to, miejscu, którego egzystencja ma tyle samo sensu, co życie muchy krążącej nad czymś nienadającym się do zjedzenia. Co każe ludziom rok w rok znosić nudę, kłopoty z zasiłkiem, huragany i upał? Wiara, tak brzmi odpowiedź. Niekoniecznie wiara w Boga czy w Amerykę, to by było za proste. Tutejsi mają talent do wierzenia. Nauczyli się wierzyć we wszystko, co niezbędne do podtrzymania chwilowego złudzenia. Będą wam opowiadać o Dziecku z Bagien, o królestwie Dobrego Szarego Człowieka, o voodoo i hoodoo, i o tym, że można w ten sposób załatwić, kogo się chce, jeśli tylko ma się kasę na opłacenie staruchy z ñáñigo, która mieszka w mangrowym lesie, gdzie jazgoczą komary, a aligatory tarzają się w czarnej wodzie. Jezus żyje. Podobnie jak Shango, Erzulie, Damballa i pół tuzina innych. Przylepiona do ściany plastikowa Maryja Dziewica, a na ołtarzyku pod nią papierowe serduszka, złamane nożyczki i bransoletka z koziego włosia. Pień cypryśnika przewiązany białą wstążką. Sto czerwonych świec płonących na werandzie. Wierni oddychają cicho. Szepczą właściwe słowa. Uśmiechają się, kiwają głowami. Atmosfera gęstnieje od mistycyzmu. Słychać głosy. Manifestują się anonimowi święci, patroni wytrwałości. To jedyny prawdziwy dom. Nie obchodzi ich, czy i wy w to wierzycie. Oni wiedzą. Wiedzą. Obcy nie rozumieją ich tajemnic.
Panna Nedra Hawes, wróżby i proroctwa.
Półksiężyce, ankhy i siedmioramienne gwiazdy.

Z odgłosem przywodzącym na myśl szelest śrutu w listowiu nagły podmuch wiatru miota piaskiem w okna „Vida’s Moonlight Diner”, wagonu kolejowego pomalowanego na biało i ozdobionego skupiskami jaskrawych kolorowych linii. Veves. Symbol voodoo.
Za restauracyjką, na wschodnim skraju miasteczka, obstawiona wąs­kimi domkami bita droga prowadzi nad Zatokę. Tam mieszkają czarni, ubodzy biali i inne wyrzutki. Domy giną wśród cypryśników, dębów i mokradeł. Jeszcze dalej, za granicą miasta i wysypiskiem śmieci, za asfaltową drogą prowadzącą do osiedli zamieszkanych przez większość szanowanych mieszkańców, biegnie ścieżka ledwie widoczna z głównej drogi, wydeptana w dławiącym ją gąszczu cykorii, dzikiego indygo i paproci. Nikt nią nie chodzi, wszyscy o niej albo zapomnieli, albo przynajmniej chcą zapomnieć. Stojąc na niej, patrząc, jak wysoko w koronie dębu wilgowrony skaczą po gałęziach, a skośne smugi zakurzonego światła mus­kają wierzchołki krzewów, słuchając świergotów, treli i żabiego rechotu, ma się wrażenie, że coś się czai w półmroku, nie tylko dwugłowe jaszczurki i albinotyczne żaby, ale także zrodzone ze skażonej ziemi mutanty, wielkie, ciężkie, powolne i smutne, groźne tylko dla samych siebie, przemierzają zielone cienie, zagubione pomrukują niezrozumiale, zerkają spomiędzy liści, chowają się na widok jadącego samochodu, uciekają do nor. To miejsce skrywa tajemnicę. Potężną tajemnicę. Powietrze wibruje od wiekowego napięcia. Kto rządzi tymi istotami? I kim one rządzą? To sekret, którego nikt nie chce poznać.
Wstęga ciemnej wody wije się w stronę rozciągających się w głębi mokradeł.
Wiatr marszczy jej powierzchnię, drzewa wydają jęk.
Pajęczyna drży, lecz pajęczycy nie ma w domu. Światło księżyca spływa po niciach jak srebrna ciecz, cała konstrukcja wydyma się, niezwykły, jedwabisty szkielet utkany z życia na wskroś czasu, delikatny, a mimo to wytrzymały, piękny mimo tkwiących w nim skorup niedawnych ofiar i nieskonsumowanego odnóża martwego kochanka.

Skończył się mecz baseballu. Staruszkowie chowają woreczki z tytoniem, szykują się do powrotu do domu. Jeden z nich z niesmakiem uderza otwartą dłonią w odbiornik. Niektórym udaje się wstać z krzesła dopiero za drugą lub trzecią próbą.
Na przystani Joe Dill, muskularny brunet w dżinsach i niebieskiej roboczej koszuli, wychodzi z kabiny kutra rybackiego i odrzuca na pokład klucz francuski.
– Niech to szlag! – krzyczy w niebo.
Parking na tyłach Dill Building pustoszeje, samochody wyjeżdżają z miasteczka, ruszają na wschód, niektóre zajeżdżają do „Club Le Bon Chance”. Sznur pelikanów przelatuje nad falochronem, machają skrzydłami, potem szybują, kreśląc na zachmurzonym niebie frazę z tajemniczych czarnych sylab. Żuraw brodzi w płytkiej wodzie z egipską wytwornością. Brodźce biegają po poszarpanym skrawku płowej plaży na zachód od pomostu; brzuchate, z odrzuconymi w tył głowami, przystają i pozują jak malutcy nadęci profesorowie. Czerwone jak landrynka camaro Z-28 pali gumę na Monroe, na co łysy mężczyzna zamykający sklep w jednym z ceglanych budynków marszczy brwi i kręci głową. Chuda, pomarszczona staruszka w sukience z koronkowym kołnierzykiem ostukuje laską chodnik, wracając z Dill’s Liquors; torbę ma ciężką od tygodniowego zapasu wódki. Dwie nastolatki, palące ukradkiem skręta w zaułku między bankiem i salonem gier, z poważnymi minami odprowadzają ją wzrokiem, ale gdy tylko znika im z oczu, spoglądają po sobie i wybuchają śmiechem.
Uwiązany gdzieś na łańcuchu pies ujada wściekle.
Lata wirują, dzielą się, łuszczą na dni. Dni spływają jak deszcz po szybie.
Nadciąga zmierzch.

 
Wesprzyj nas