To już tradycja, że na kolejne powieści Stephena Kinga fani jego literatury czekają z dużym napięciem i wachlarzem własnych oczekiwań, co do tego jaką historię powinien im zaserwować. „Joyland”, najnowsza z książek amerykańskiego pisarza, może zaskoczyć. Nie jest tym, co wiele osób chciałoby w niej dojrzeć.

Poszła fama, że nowy King to stary dobry King. Gdzieś mi się to o uszy obiło, więc zasiadając w fotelu do lektury „Joylandu” (czytam w fotelu, jak każdy emeryt żebym nie spadł, gdybym zasnął) jakoś odruchowo oczekiwałem, że mnie wystraszy.

Czytam więc pierwszą stronę i drugą i trzydziestą, a tu nic. Młody chłopak szuka pracy na lato. Chce również zapomnieć o dziewczynie, która złamała mu serce, z sentymentem opowiada o tej miłości. Trafia do parku rozrywki, gdzie bierze udział w rozmowie kwalifikacyjnej, przechodzi ją pomyślnie i zostaje zatrudniony. Jeden ze starych pracowników, nawiązując z nim przypadkową rozmowę, wspomina mu o morderstwie, które jakiś czas temu zostało w tytułowym „Joylandzie” popełnione.

Przeczytałem już w swoim życiu na tyle dużo książek, że wiem iż to ten moment w konstrukcji fabuły, gdy pierwsze ciarki powinny mi przejść po plecach. Ale nie przeszły. W ogóle się tym nie przejąwszy czytałem dalej, bo czytało się dobrze. Trochę zbyt szybko ubywało stron, bo to powieść niewielka, bardziej nawet obszerne opowiadanie niż powieść, ale jednak wciąż dobrze.

Chłopak chodził plażą, spotkał chłopca z zabawnym psem i niezwykle piękną choć nieuprzejmą kobietę, w parku rozrywki działo się to i owo, ale nic strasznego, rozwiązywanie zagadki rozmywało się pomiędzy epizodycznymi postaciami i codziennymi wydarzeniami.

I wtedy zrozumiałem, że (stary, a głupi) wpadłem w pułapkę oczekiwania na starego dobrego Kinga, który potrafił straszyć tak, że człowiek zaraz po lekturze bał się wejść do ciemnego pomieszczenia pewien, że coś na niego wyskoczy. A tym razem drodzy Państwo, zdaje się chodzić o coś zupełnie innego.

Pisząc „Dallas 63”, poprzednią powieść, King zakosztował tworzenia fabuły osadzonej w całkowicie realistycznej rzeczywistości. Wówczas przeniósł swych bohaterów na przeważającą część akcji do przełomu lat 50 i 60-tych XX wieku. Jak sam powiedział w filmie zapowiadającym tamtą książkę, wiele przyjemności sprawiło mu gromadzenie i analizowanie materiałów archiwalnych, co zaś pozwoliło odtworzyć przed czytelnikami obraz nieistniejącego już świata.

Wywiązał się z tego zadania uczciwie, nie popadając ani w gloryfikację (tym powszechniejszą, im dalej nam od danego okresu w dziejach) ani w tony nadmiernie krytyczne. Coś z tamtych czasów pamiętał, wiele mógł się dowiedzieć od świadków będących wówczas w nieco bardziej zaawansowanym od niego wieku.

Oczami studenta Devina Jonesa obserwujemy zmieniające się Stany Zjednoczone, mentalność, obyczajowość, normy społeczne

Za to czasy, w których rozgrywa się akcja „Joylandu” (początek lat 70-tych) sam zna na wylot i to daje się odczuć. Oczami studenta Devina Jonesa obserwujemy zmieniające się Stany Zjednoczone, mentalność, obyczajowość, normy społeczne. Paradę typów ludzkich, zmagania z upływającym czasem, osobiste rozterki bohatera. Ten pejzaż wypada o tyle dobrze, co nieoczekiwanie. I doprawdy, bardziej przejmowało mnie nie to, czy Devinowi uda się ustalić, kto jest tajemniczym zabójcą z lunaparku, ale to, czy wytrzyma w niebieskim futrze. Co to za futro zdradzić nie mogę. Przekonajcie się sami.

„Joyland” nie straszy, ale to wcale nie oznacza spadku formy Kinga. Raczej to, że jako pisarz wciąż ewoluuje i czytelnicy jeszcze niejednego mogą się po nim spodziewać.

Tomasz Orwid

Stephen King
Joyland
Wydawnictwo Prószyński i S-ka 2013

 

 
Wesprzyj nas