Niezwykle smakowita powieść, lekka jak suflet i aromatyczna jak najlepszy winegret.


Czy można napisać powieść, która rozśmiesza do łez, chociaż opowiada o rozpadzie idealnego małżeństwa? „Zgaga” jest najlepszym przykładem na to, że owszem. Tworząc tygiel zdrady, zemsty, terapii grupowej, garnków, talerzy i duszonego mięsa, specjalistka od czarnego humoru przypomina nam, że podstawą każdej komedii, szczególnie romantycznej, są męki duszy i ciała…

Ciężarna Rachel Samstat przypadkiem odkrywa, że jej mąż kocha inną. Niestety fakt, że rywalka jest wysoka jak wieża, ma szyję jak żyrafa i nos jak trąbę słonia niespecjalnie ją pociesza. Ucieczki szuka za to w kuchni, gdzie realizuje przepisy z książek kucharskich własnego autorstwa. Czy Rachel uda się uratować małżeństwo?

Ta powieść gwarantuje świetną zabawę.
„The New York Times Book Review”

Debiut powieściowy Nory Ephron to książka ciepła, zabawna i mądra.
„Harper’s Bazaar”

Nora Ephron – reżyserka, scenarzystka, pisarka. Ma w swoim dorobku kilkanaście filmów, w tym „Kiedy Harry poznał Sally” (scenariusz), „Bezsenność w Seattle”, „Masz wiadomość” (reżyseria), trzykrotnie nominowana do Oscara. „Zgaga” była jej pierwszą książką. Zekranizowana w 1986 roku przez Mike’a Nicholsa, w rolach głównych wystąpili Meryl Streep i Jack Nicholson.

Nora Ephron
Zgaga
Przełożyła Małgorzata Stafiej
Wydawnictwo Prószyński i S-ka
Premiera: 4 lipca 2013

Rozdział 1

Pierwszego dnia nie wydawało mi się to takie zabawne. Trzy dni później też nie, ale zdobyłam się już na żart:
– Najbardziej niesprawiedliwe jest w tym wszystkim to – powiedziałam – że nie mogę się z nikim umówić na randkę. – To trzeba było słyszeć, bo zapisane na papierze wcale nie śmieszy. Śmieszne, wierzcie mi, stało się przez użycie wyrazu „randka”, który wymówiony głośno na końcu zdania nabiera cudownie młodzieżowego wydźwięku. Nie jestem już nastolatką – no dobrze, przyznam się, mam trzydzieści osiem lat. Ale nie dlatego nie mogłam umówić się na randkę. Powód był zupełnie inny. Kiedy dowiedziałam się, że mój drugi mąż znalazł sobie kochankę, byłam w siódmym miesiącu ciąży. Po tym odkryciu nie pozostawało mi nic innego, jak głośno się roześmiać. Odniosłam wrażenie, że moja grupa śmiała się wraz ze mną tylko po to, żeby mnie pocieszyć. Potrzebowałam pocieszenia.

Znalazłam się w Nowym Jorku, w mieszkaniu mojego ojca, gdzie cały czas ryczałam, a w przerwach musiałam patrzeć na ponure ojcowskie meble z orzecha i sinoszare lampy, co przyprawiało mnie o kolejne spazmy. Do Nowego Jorku przyleciałam w kilka godzin po odkryciu całej afery. Zaczęło się od adresowanej do mojego męża wyjątkowo niesmacznej dedykacji, którą odkryłam w śpiewniku dla dzieci. W śpiewniku dla dzieci! „Teraz ty będziesz śpiewać Samowi”, głosił fragment odrażającego wpisu. Trudno wyrazić wściekłość, jaką poczułam na myśl o tym, że mój dwuletni synek, moje kochane maleństwo, uwikłane zostało przez jakąś idiotyczną dedykację w romans mojego męża, osoby dość niskiego wzrostu, z Thelmą Rice – wysoką jak wieża, o szyi jak u żyrafy, z nosem jak trąba słonia. Że nie wspomnę o nogach i platfusowatych stopach.

Mieszkanie ojca stało akurat puste, ponieważ kilka dni przedtem moja siostra Eleanor, ciesząca się, w przeciwieństwie do mnie, opinią dobrej córeczki, wywiozła go do czubków. Ojciec pozostaje w skomplikowanych pod względem psychologicznym stosunkach ze swą trzecią żoną, która, tak się składa, jest siostrą mojej ongiś najlepszej przyjaciółki Brendy. Żona ojca błąkała się tydzień wcześniej po Third Avenue zawinięta jedynie w ręcznik kąpielowy. Tam natknęła się na nią Renée Fleisher, z którą ja i Brenda chodziłyśmy do szkoły. Renée Fleisher skontaktowała się z moim ojcem, ale on nie zareagował, bo sam był na dobrej drodze do kompletnego załamania, więc zadzwoniła do mnie do Waszyngtonu.

To niesamowite – zaczęła. – Wpadam nagle na ulicy na starszą siostrę Brendy, a ona twierdzi, że jest żoną twojego ojca.
Ja też z początku nie mogłam w to uwierzyć: żeby własny ojciec żenił się ze starszą siostrą mojego śmiertelnego wroga! To, jak na mój gust, niesmaczny żart losu, chociaż zgadzam się z poglądem, że świat jest mały i w końcu okazuje się, że wszyscy się znają. Jeżeli ktoś pochodzi z żydowskiej rodziny, to zwykle przytrafia mu się coś takiego.
– Wcale mi nie przeszkadza, że się żenisz z siostrą Brendy – zapewniłam go, kiedy mnie o tym zawiadomił – ale proszę cię, niech podpisze intercyzę, że na wypadek twojej śmierci Brenda nie dostanie ani grosza z twojego majątku. Siostra Brendy podpisała tę intercyzę trzy lata temu, aż tu nagle dzwoni do mnie Renée Fleisher, żeby mi powiedzieć, że siostra Brendy wyszła za mojego ojca, i à propos, właśnie pęta się po Third Avenue odziana wyłącznie w ręcznik. Opowiedziałam to wszystko mojej siostrze Eleanor, która jak ten anioł dobroci udała się do mieszkania ojca, ubrała w coś tam jego żonę i odesłała ją do matki w Miami Beach, ojca zaś zawiozła do Siódmego Nieba, co nie jest może najszczęśliwszą nazwą dla domu wariatów, ale wybór w tej dziedzinie jest zaskakująco skromny. A więc ojciec wyjechał, żeby się trochę uspokoić i powyplatać popielniczki z liści, a jego nowojorskie mieszkanie zostało puste. Miałam do niego klucze.

W zeszłym roku często się tam zatrzymywałam, bo byliśmy już wówczas bez grosza. Pobieraliśmy się z Markiem jako ludzie bogaci, ale nie minęły dwa lata i straciliśmy wszystko. No, może niezupełnie wszystko – zostało nam w końcu to, czego nie zabrali wierzyciele. Mieliśmy więc zestaw stereo, który pochłonął tysiące dolarów, i dom na wsi w Zachodniej Wirginii, który pochłonął dziesiątki tysięcy dolarów, oraz dom w Waszyngtonie, który pochłonął setki tysięcy. Posiadaliśmy także różne rzeczy – całe mnóstwo rzeczy! Kurki na dachu, kołdry, konie z karuzeli, witraże w oknach, blaszane puszki, kieszonkowe lusterka, filiżanki z napisem Cadbury, a także widokówki z San Francisco sprzed trzęsienia ziemi. Byliśmy zatem coś warci: brakowało nam jedynie pieniędzy. Nigdy nie pojęłam do końca, w jaki sposób ogromna góra pieniędzy skurczyła się do małej kupki, chociaż teraz rozumiem to nieco lepiej, bo tym, co między innymi pożerało nasze fundusze, był romans Marka z Thelmą Rice. W czasie jego trwania Thelma wybrała się na przykład do Francji i szkoda, że nie widzieliście tych rachunków za telefon!

Nie wiedziałam jeszcze o tych rachunkach w dniu, w którym znalazłam śpiewnik dla dzieci z tą obrzydliwą dedykacją. Zaczynało się to od słów: „Kochany Marku”, a dalej przeczytałam: „Chciałabym podarować ci coś na pamiątkę dzisiejszego zdarzenia, które otwiera przed nami jasną przyszłość. Teraz ty będziesz śpiewał Samowi, a któregoś dnia zaśpiewamy mu razem. Kocham Cię, Thelma”. I tyle. Nie byłam w stanie uwierzyć własnym oczom. I, prawdę mówiąc, nie uwierzyłam. Ponownie przeczytałam podpis, próbowałam dostrzec tam jakieś inne imię, imię nieznanej mi osoby. Ale stało tam jak byk „T” i „a”, mimo że litery między nimi były nieczytelne.

Jakie jednak imię, jeżeli nie Thelma, zaczyna się na „T” a kończy na „a”? Thelma! Była w naszym domu jeden jedyny raz, na lunchu! Razem z mężem Jonathanem nie przyszli właściwie na lunch – wpadli na deser – ciasto z marchwi, do którego dodałam za dużo ananasa, ale mimo to było pyszne w porównaniu z jej deserami. Ona zawsze podaje niejadalne puddingi. Thelma, jej mąż (który, jak się później okazało, wiedział wszystko o ich romansie) i mój mąż Mark, siedzieli w trójkę, a ja przetaczałam się wśród gości w praktycznej, ciążowej sukience, częstując wszystkich ciastem z marchwi i tłumacząc się z nadmiaru ananasa.

Może się wydawać dziwne, że aż tak przejmuję się tą ich wizytą. Nie dość, że dowiadując się o czymś takim, człowiek czuje się cholernie głupio, to jeszcze dobijała mnie myśl, że to przecież ja sama ich zaprosiłam i że wszyscy troje siedzieli i patrzyli na mnie jak na idiotkę. Najgorsze jednak było to, że następnego dnia Thelma zadzwoniła z podziękowaniami i prośbą o przepis na ciasto z marchwi. Wysłałam go jej z pominięciem ananasa, oczywiście. „Przepis na ciasto z marchwi”, napisałam na pocztówce, „bez tych farfocli”. Na dodatek narysowałam obok przepisu uśmiechniętą buzię. Nie należę do osób, które rysują buźki, gdzie popadnie, ale czasem po prostu nie ma innego wyjścia. Teraz, na przykład, na końcu tego zdania, chętnie bym narysowała kolejną, tyle że ze zmarszczonym czołem. Powinnam dodać, że chociaż nie mogłam uwierzyć, że chodzi o Thelmę, wiedziałam, że Mark ma jakiś romans.

Dlatego właśnie znalazłam ten śpiewnik: grzebałam w jego szufladach, szukając poszlak. Ale żeby z Thelmą! To mnie naprawdę rozwścieczyło. Gdyby zajął się jakąś szprotką, to co innego. Ale on poszedł na całość i wdał się w romans z olbrzymką, i to olbrzymką inteligentną. Sama nie wiem, ile razy, rozbierając się w domu po powrocie z kolejnego przyjęcia, mówiłam:
– Boże, Thelma znowu powiedziała dziś coś dowcipnego.
Po czym powtarzałam to Markowi słowo w słowo. A tymczasem ich romans się rozwijał. Ależ ze mnie idiotka! Wiedziałam nawet, że Thelma ma kogoś na boku! Zresztą wszyscy wiedzieli. Zaczęła rozpowiadać, że jej męża wysyłają z ramienia Departamentu Stanu na jakąś odległą placówkę, a ona zostaje w Waszyngtonie i kupuje sobie mieszkanie.
– Skoro mówi o mieszkaniu – stwierdziła pewnego dnia przez telefon moja przyjaciółka Betty Searle – to znaczy, że kogoś ma.
– Jesteś pewna?
– Jasne. Pytanie tylko, kto to jest. – Zamyśliła się.
– Może senator Campbell. On tez ciągle opowiada o mieszkaniu.
– Senatorzy zawsze wygadują różne rzeczy.
– To prawda. Ale kto by to mógł być, w takim razie?
– Zapytam Marka.
– Czy myślisz, ze Thelma Rice ma romans z senatorem Campbellem? – zapytałam go tego samego wieczora.
-Nie.
– Ale ona z kimś romansuje – upierałam się.
– Skąd wiesz?
– Mówi, że kupi mieszkanie, jeżeli Jonathana wyślą do Bangladeszu.
– Jonathan nie pojedzie do żadnego Bangladeszu – oświadczył Mark.
– Dlaczego?
– Ponieważ ten kraj jest nadal dla nas ważny.
– No to do Górnej Wolty.
Mark pokręcił głową, jakby chciał wyrazić niedowierzanie, że dał się wciągnąć w tak beznadziejną babską rozmowę, i powrócił do lektury magazynu „House and Garden”. Niedługo potem plotki o kupnie mieszkania ucichły.
– Thelma już nie opowiada o mieszkaniu – zawiadomiła mnie Betty przez telefon.
– Może już po wszystkim.
– Nie, to nie koniec.
– Skąd wiesz?
– Depilowała sobie nogi woskiem – powiedziała Betty.
– Po raz pierwszy w życiu – dodała powoli. Po czym uzupełniła jeszcze wolniej: – A do lata daleko.
– Aha, rozumiem.

Betty Searle to prawdziwa znawczyni tych spraw. Zresztą nie tylko tych. Kiedy na przykład szła na przyjęcie w Waszyngtonie, nazajutrz potrafiła powiedzieć, kto dostanie dymisję – i to tylko na podstawie rozkładu miejsc przy stole! Powinna była zostać sowietologiem w czasach, kiedy cała nasza wiedza o Rosji opierała się na analizie zdjęć z obchodów 1 Maja. Mimika, ruch powiek, wzruszenie ramion, które zwykły śmiertelnik bierze za normalne odruchy, stanowiły dla Betty czytelne znaki ważkich wydarzeń. Pewnego razu podczas jakiegoś koktajlu zorientowała się, że sekretarz stanu do spraw zdrowia, nauki i opieki społecznej pożegna się wkrótce ze swą posadą: żona wiceprezydenta pocałowała go na powitanie w policzek, po czym poklepała po ramieniu.
– Poklepywanie po ramieniu źle wróży członkowi gabinetu – oświadczyła nazajutrz.
– Ale to przecież tylko żona wiceprezydenta.
Betty z politowaniem pokiwała głową nad moją tępotą. Tego samego dnia zadzwoniła do sekretarza stanu do spraw zdrowia, nauki i opieki społecznej i próbowała mu uświadomić, że jego dni są policzone, ale on był zbyt zajęty walką z lobby tytoniowym, by się tym przejąć. Dwa dni później lobby tytoniowe wynajęło wielką salę balową w waszyngtońskim Hiltonie, aby uczcić jego dymisję, a on sam rozpoczął przygotowania do objazdu po kraju z cyklem wykładów.
– No i z kim może być ta Thelma?
– Z kimś.
– Jasne, że z kimś, ale z kim?
– Może z kongresmanem Tofflerem?
– Tak myślisz?
– Bez przerwy rozpływa się nad jego inteligencją.
– I na ostatnim przyjęciu posadziła go obok siebie.
– Zapytam Marka. Siedział przy niej z drugiej strony.
– Czy sądzisz, że Thelma Rice może mieć romans z kongresmanem Tofflerem? – zapytałam Marka jeszcze tego samego wieczoru.
– Nie.
– Ktokolwiek to jest, ona dalej z nim romansuje.
– Skąd wiesz?
– Depilowała sobie nogi woskiem. A mamy dopiero maj.
– Widzę, że w tym tygodniu Babska Informacja Telefoniczna nie próżnuje. Kto ci o tym powiedział?
– Betty.

Mark powrócił do lektury „Architectural Digest”, a wkrótce potem Thelma wyjechała na kilka tygodni do Francji. Tymczasem zajęłyśmy się z Betty osobą doradcy prezydenta, który wydzwaniał do niej co noc z propozycją: „Spotkajmy się w Rotundzie, to ci popieszczę cycki” oraz wygadywał różne inne dziwne rzeczy na temat Waszyngtonu i seksu.
– Co z nim zrobić? – zastanawiała się Betty podczas lunchu.
– Powiedz mu, że jeśli jeszcze raz zadzwoni, zawiadomisz prasę – zaproponowałam.
– Już to zrobiłam. A wiesz co on na to? „Nie dowiesz się, co to życie, dopóki nie spróbujesz mojej waszyngtońskiej pozycji”. I rechotał jak obłąkany. – Betty dziubała porcję sałatki z kurczaka à la Albert Gore. – Zresztą nie mam dowodów na to, że to on, chociaż Thelma wciąż powtarza, że to znany rozpustnik.
– Mark też tak mówi.
Jak mogłam być tak niedomyślna! Dlaczego niczego nie zauważyłam?

Minęło kilka miesięcy – siedem, dokładnie tyle, ile trwała moja ciąża. Powinnam była coś wiedzieć, podejrzewać coś wcześniej, zwłaszcza że tego lata Mark spędzał wyjątkowo dużo czasu u dentysty. Siedziałam z Samem w Zachodniej Wirginii, dziurkowaliśmy pokrywki do słoików, żeby jego ślimaki miały czym oddychać, a Mark kursował tam i z powrotem: na leczenie kanałowe, leczenie dziąseł, po instrukcję jak czyścić zęby nitką, w sprawie mostka i tak dalej. O dziwo, ani słowem nie poskarżył się na te ciągłe podróże, ból czy na nudne opowieści doktora Irwina Tannenbauma o jego klarnecie. Przyszła jesień, wróciliśmy do Waszyngtonu, a Mark wychodził co wieczór ze swojego gabinetu i z ważną miną oświadczał, że jedzie do miasta po skarpetki. Po czym wracał z pustymi rękami, narzekając, że w tym mieście trudno nawet kupić porządne skarpetki. Minęły cztery tygodnie, zanim się połapałam! Niewybaczalna ślepota. Zwłaszcza że podobnie się tłumaczył mój pierwszy mąż, kiedy przychodził do domu po nocy spędzonej w łóżku z moją najlepszą przyjaciółką Brendą, która w ten sposób została w końcu moim śmiertelnym wrogiem.

– Gdzie byłeś przez ostatnich sześć godzin? – pytałam go. – Usiłowałem kupić żarówki – padała odpowiedź.
Żarówki, skarpetki. Co ja robię w roli żony facetów, którzy wynajdują takie żałosne usprawiedliwienia. Kiedyś, jako żona mojego pierwszego męża, wyszłam o szóstej rano, żeby spotkać się w hotelu z pewnym mężczyzną, a mężowi powiedziałam, że biorę udział w programie telewizyjnym Dzisiejszy dzień. Nawet mu nie przyszło do głowy, żeby włączyć telewizor i mnie obejrzeć. To się nazywa porządne kłamstwo! Chociaż nie świadczy to bynajmniej o moim sprycie. Na co komu taki spryt, skoro obaj moi mężowie zdołali z taką łatwością dowieść, że jestem po prostu głupia. Oczywiście moja przygoda w hotelu miała miejsce dawno temu, zanim się rozwiodłam, zanim spotkałam Marka i zdecydowałam się wyjść za niego i zostać niepoprawną wyznawczynią idei wierności małżeńskiej.

Jak na ironię, moje pełne nawrócenie na wierność nastąpiło na skutek małżeństwa z Markiem, ale i wcześniej nigdy nie potrafiłam wyczuwać tak zwanych okazji. W każdym razie alternatywa, czyli niewierność, nie jest dobrym rozwiązaniem. Dysponujemy ograniczonymi zasobami energii i jeżeli zaczniemy trwonić ją na drobiazgi, to wszystko nam się poplącze: zapominamy, co komu powiedziałyśmy, i dochodzi wreszcie do tego, że szepczemy: „O, Morty, Morty, Morty” zamiast: „O, Sidney, Sidney, Sidney”. Potem wyobrażamy sobie, że kochamy obu, ponieważ wychowano nas w przekonaniu, że jedyną grzeczną odpowiedzią na wyznanie: „Kocham cię”, jest: „Ja też cię kocham”. W końcu zaczynamy wierzyć, że kochamy tylko jednego, bo poczucie winy uniemożliwia kochanie obu naraz.

Kiedy znalazłam śpiewnik z ową odrażającą dedykacją, zadzwoniłam do Marka. Wstydzę się przyznać, gdzie go zastałam, ale dobrze, powiem: u psychiatry. Mark jeździ do Alexandrii do psychoanalityczki z Gwatemali, która jest podobna do Carmen Mirandy i ma psa Pepito.
– Natychmiast wracaj do domu – powiedziałam. – Wiem wszystko o tobie i Thelmie Rice. – Nie od razu przyjechał. Zjawił się w domu dwie godziny później, bo, wyobraźcie sobie, Thelma też była u psychoanalityka! Odbywali wspólną sesję! Po niższej cenie, według stawki dla rodzin! Wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam. Nie dość, że Thelma i Mark chodzili do Dr Valdez i jej psa Pepito rasy chihuahua raz w tygodniu, to na dokładkę to samo robił mąż Thelmy, podsekretarz stanu do spraw Bliskiego Wschodu, z tym że Mark i Thelma bywali u Chiquity Banany razem, a Jonathan Rice odwiedzał ją sam. I pomyśleć, że ten człowiek uczestniczył w negocjacjach pokojowych na Bliskim Wschodzie!

Zanim Mark dotarł do domu, byłam dokładnie przygotowana. Powtórzyłam sobie przemówienie o tym, jak go kocham i jak on mnie, o tym, że musimy pracować nad naszym małżeństwem, że mamy dziecko i niedługo będziemy mieli drugie. Przemówienie teoretycznie doskonałe na taką okazję, ale jak to zwykle bywa, zupełnie nieodpowiednie w tej konkretnej sytuacji.
Kocham Thelmę Rice – oświadczył Mark już w progu.
Oto jak wyglądała sytuacja. Po czym poinformował mnie, że chociaż ją kocha, nie ma z nią romansu. (Wydawało mu się, że potrafię znieść to, że ją kocha, ale nie to, iż z nią sypia).
– To kłamstwo – powiedziałam. – Ale jeżeli to prawda…
Przyznaję, że coś nakazywało mi w to uwierzyć, chociaż wiedziałam, że tak nie jest: ten facet nie przepuściłby nawet dziurze w ścianie. – Jeżeli ją kochasz, to równie dobrze mógłbyś z nią sypiać, bo to już nic nie zmienia.

Nieco później, po wysłuchaniu różnych słodkich andronów o Thelmie, po jego oświadczeniu, że z niej nie zrezygnuje, że jestem jędza, małpa, megiera, cholera i zrzęda, i że nie znoszę Waszyngtonu (temu ostatniemu nie mogłam zaprzeczyć), Mark oznajmił, że mimo wszystko sądzi, że z nim zostanę. Pomyślałam, że zwariował. Siedziałam na kanapie, łzy ciekły mi po twarzy, a wielki brzuch leżał na udach. Zbierałam się na odwagę. W końcu, po szesnastej z kolei mowie wysławiającej zalety Thelmy Rice, tak jaskrawo kontrastujące z moimi wadami, powiedziałam: – Mark, ty oszalałeś.
– Włożyłam w to zdanie całą pewność siebie, na jaką było mnie stać.
– Mylisz się – zaoponował.
Ma rację, pomyślałam. To ja się mylę. No cóż, nie doszliśmy do żadnego wniosku. Na koniec Mark zapytał, czy nie chciałabym na jakiś czas zostać sama. Zapewne zamierzał pojechać do Thelmy i zapewnić ją, że był jej wierny. Było mi wszystko jedno. Zgarnęłam Sama oraz walizę pełną pieluch, wezwałam taksówkę i pojechałam na lotnisko.

 
Wesprzyj nas