Niesamowity klimat urokliwej Toskanii, gdzie odległa przeszłość przeplata się ze współczesnością, historia dwóch kobiet, które dzieli dystans kilku stuleci i kilku tysięcy kilometrów – to wszystko w powieści Titanii Hardie.


San Francisco 2007. Madeline Moretti opłakuje narzeczonego. Nic już jej nie sprawia radości. Babcia, Włoszka z pochodzenia, wysyła ją do Toskanii, by tam podleczyła zbolałą duszę. Tutaj Maddie zagłębia się w zagadkę ruin starej willi. Zniszczona setki lat wcześniej w wigilię Dnia Świętej Agnieszki, żyje w pamięci współczesnych jako Casa ale Vento – Dom Wiatru.

Toskania 1347. Mia nie mówi od śmierci swojej matki. Mieszka z ukochaną ciotką. Pewnej ciemnej nocy w ich willi, leżącej na pątniczym szlaku, szuka schronienia tajemnicza para. Przyzwyczajona do goszczenia pielgrzymów, Mia nie może oderwać wzroku od młodej kobiety – promiennej i uroczej, ale bardzo tajemniczej. Nie wiadomo, jak ma na imię, skąd pochodzi i dlaczego o jej obecności nikt nie może się dowiedzieć.

Titania Hardie
Dom wiatru
Przełożyła Ewa Penksyk-Kluczkowska
Wydawnictwo Sonia Draga
Premiera: 5 czerwca 2013


Prolog

Droga zbiegająca wzgórzem z majestatycznej Volterry do maleńkiej osady La Chiostra znika na toskańskim horyzoncie – pod koniec dnia przybierającym odcień magenty – między gładkimi wypiętrzeniami strumieni lawy. Widok po obu stronach wąskiej szosy o każdej porze dnia i roku zapiera dech w piersi: w jednym kierunku rozpościerają się piękne, wielobarwne pola, w drugim pradawny krajobraz księżycowy osobliwej geologii, gdzie zmysłowe fałdy wzgórz nagle ustępują graniom – balze – stworzonym przez tysiąclecia lawin błotnych. Jeśli należysz do pasjonatów historii, może szukasz miejsca, gdzie erozja zniszczyła najstarsze etruskie nekropolie. A może zaciekawi cię zrujnowana jedenastowieczna badia? Albo opactwo, albo świątynie pierwszych chrześcijan, wszystko setki lat temu pochłonięte przez przyrodę. Jeśli jednak masz duszę romantyczną czy też interesują cię zagadki, udaj się w ustronne miejsce jakąś milę dalej – gdzieś pomiędzy nowoczesnym domem ze szczekającymi psami a zabytkową farmą z rzędami winorośli i słoneczników.

Wobec braku drogowskazu niedoinformowany podróżnik niechybnie minie ten przybytek i pojedzie dalej, nieświadom tajemnicy. Tutaj, jeśli ich szukasz, znajdziesz ruiny domu na zboczu, postawionego w miejscu idealnym, by oglądać się na wzgórze, na imponujące, smagane wiatrem etruskie miasto. Legenda mówi, że to wszystko, co teraz pozostało z małej posiadłości z końca trzynastego czy początku czternastego wieku, która kiedyś była domem dość zamożnej rodziny z czarującą córką. Bez jej imienia powinniśmy – może nawet musimy – się obyć, jako że gobelin powieści rozrósł się właśnie wokół niej, a prawda o jej imieniu stanowi część zagadki. Wystarczy nadmienić, że w dobie chrześcijaństwa była wyznawczynią Natury. Wolała towarzystwo zwierząt i ptaków, a modliła się do Diany, bogini księżyca i patronki jednej ze starożytnych świątyń, które wznosiły się nad Velathri, bo tak wówczas zwało się miasto.

Zanim dom stał się opuszczoną ruiną, skrywał tajemnice. Kiedyś był to dom jej dzieciństwa i tu ją osadzono, uwięzioną przez biskupa Volterry na skutek usilnych błagań jej rodziców. Może mniej tu chodziło o jej wiarę, a bardziej o to, że nie podporządkowała się woli rodziców, którzy chcieli, by wstąpiła do klasztoru i cnotliwie służyła Bogu. Pozostała wierna swojej starożytnej bogini i chciała poślubić mężczyznę, którego kochała. Za taki bunt i bezbożność została uwięziona i ukarana, a teraz miała być osądzona i torturowana, pomimo swojej młodości i uroku, a także inteligencji i urody. Ale wieczorem w wigilię dnia, w którym miał się dokonać jej straszliwy los, wydarzyło się coś nadzwyczajnego. Dziewczynie pozwolono spacerować tylko po ogrodzie, gdzie pilnie jej strzeżono; mogła tam zanosić ostatnie modły do swojego bóstwa. Nagle zerwała się niesamowita burza, która przetoczyła się przez zbocze, chwytając okolicę w srogą garść i zrównując dom z ziemią. Może ta sama burza pochłonęła maleńki kościółek niecałą milę dalej. Ale dziewczyna, ukryta w wejściu do szopy, uszła z życiem. I tylko ona! Mogła umknąć do ukochanego, w środku nocy, pośród burzy. Ów stary dom, teren wokół niego i wszystko, co z czasem wyrosło na starych ruinach, odtąd zwano Casa al Vento – Dom Wiatru.

CZĘŚĆ PIERWSZA
1
20 stycznia 2007 roku, San Francisco

Patronem pierwszego miesiąca w roku jest Janus: opiekun drzwi i bram, oglądania się za siebie i wypatrywania tego, co nadejdzie. Oglądania się na to, co nas doprowadziło do obecnego punktu, wypatrywania tego, co ewentualnie wymarzymy na przyszłe dni. Może dzisiaj, śmiejąc się i jaskrawym mazakiem otaczając kółkiem datę w swoim kalendarzu, Madeline Moretti poświęciła tej kwestii jakąś myśl, choćby przelotnie. Na pewno przeglądała w myślach ulubione potrawy Christophera – który uwielbia sałatki i owoce morza, woli bogate w bukiecie czerwone wina od szampana, jak na Brytyjczyka przystało, przedkłada drożdżowe bułeczki (z dżemem pigwowym!) nad croissanty i darzy zabawnym uczuciem różane tureckie łakocie oraz daktyle w ciemnej czekoladzie – tak aby po otwarciu kredensu w jego pierwszy poranek w San Francisco zdołała bez wysiłku spełnić jego najbardziej wyszukane życzenie dzięki smakołykom, które dostarczano wszędzie od Maine po Napa Valley, od Londynu po Prowansję, od jedwabnej Samarkandy po cedrowy Liban.

Długo zastanawiała się nad pościelą, pamiętając, jak Christopher we wrześniu skomentował bladozielony komplet w luksusowym weneckim hotelu i że woli rzeczy gładkie niż we wzorki. Z tą myślą wczoraj po długim dniu pracy wsiadła do tramwaju w pobliżu Ferry Building i pojechała przez dzielnicę finansową na Union Square – pomimo zimna i tłumów szukających okazji na wyprzedażach – żeby kupić coś luksusowego. Scheuer idealnie zaspokoił jej zapotrzebowanie – znalazła pościel z tkaniny gładkiej, grubo tkanej, o przygaszonej kolorystyce. Kosztowała ją tygodniowy zarobek.

Jakie znaczenie miały wydatki? Nie widziała go od czterech miesięcy i wszystko musiało być doskonałe. I będzie. Madeline wspominała różne rzeczy związane z Christopherem, ale w zasadzie nie miała dzisiaj na to czasu. W wyśmienitym nastroju, który leżał w jej naturze, wybudziła się z lekkiego snu o siódmej i przez cały dzień ani na chwilę nie zwolniła. Była to zwyczajna sobota z nadzwyczajnym obciążeniem: odebrać pranie chemiczne, złożyć rower do ćwiczeń, sprzątnąć nuty z pianina i schować w stołku, naprawić uszkodzoną taśmę przy zasłonce prysznicowej, zatankować auto, kupić u Jimeny białe tulipany na stół. Pomoc domowa była wczoraj, pozamiatała, poodkurzała i wypolerowała każdy cal niewielkiego mieszkania, nic więc już nie zostało do zrobienia. Ale Madeline w wielu miejscach posprzątała jeszcze raz.

Kiedy zadzwoniła komórka, zdała się na pocztę głosową, że spławi jej przyjaciółki, a tymczasem sama zapalała świece zapachowe w salonie, spulchniała poduszki na sofie i wkładała do szafy resztę służbowych ubrań. Czas na lunch nadszedł i minął, ale Madeline nie miała apetytu. Musiała w godzinę załatwić robotę papierkową dla swojej kancelarii, a wiedziała, że nie zdoła się odprężyć, dopóki nie odeśle tego mailem do swojej szefowej, dobrodusznej, ale bardzo dokładnej Samanthy. Jej matka i siostra wpadną około trzeciej, a chciała wcześniej umyć włosy. Uważała, że jej twarz nie jest jakoś specjalnie atrakcyjna, a szczupła sylwetka przy wysokim wzroście wręcz nie należy do ponętnych, ale gęsta grzywa ciemnych loków budziła zachwyt Christophera. Nikt nie miał pojęcia, ile wysiłku wymaga rozplątanie ich i że potrzebuje godziny, żeby dopilnować, by każdy spiralny lok był błyszczący i doskonały. To będzie ostatnia okazja, żeby o nie odpowiednio zadbać, skoro samolot z Londynu przylatywał późnym wieczorem.

Zostało już jednak tylko pięć minut do trzeciej, gdy wcisnęła guzik „wyślij” w swoim Vaio, wstała od przesadnie uporządkowanego biurka w rogu części salonowej i przeszła do okna wychodzącego na ulicę. Sprawdziła, czy na obsadzonej drzewami alei w dole widać gdzieś samochód matki. Ponieważ pominęła zarówno śniadanie, jak i lunch, teraz była lekko zamroczona, a do tego zdenerwowana, że jeszcze nie wzięła prysznica. Niemniej czuła tę pogodną przyjemność, która przychodzi, gdy wszystko jest w niemal idealnym porządku, gdy trudy podejmowane dla drugiej osoby stają się niemal niewidoczne i gdy można zapomnieć o pracy, by czekać na dreszcz towarzyszący powitaniu kogoś, kogo się dosłownie uwielbia, i to nie w bliżej nieokreślonej przyszłości, lecz za kilka godzin.

Jej niewiarygodnie drogie mieszkanie na Broadwayu, na niższym końcu Pacific Heights, było maleńkie, z dala od wody i wychodziło na niewłaściwą stronę, czyli nie na ocean. Madeline czuła jednak, że jest warte takiej części jej zarobków, ponieważ dzięki niezbyt wysokiemu sąsiedniemu budynkowi ze swojego maleńkiego balkonika mogła ujrzeć zaskakująco cudowny widok na zatokę San Francisco. Stąd parę tygodni temu w bezmgielną noc miała okazję dojrzeć deszcz meteorów ledwie widoczny ponad ciemnym przestworem oceanu na północno-zachodniej części czystego kalifornijskiego nieba.

Teraz zauważyła, że jak na trzecią jest dziwnie ciemno. Na horyzoncie widziała kilka kolorów: chropawe gołębioszare chmury, ciemnografitowe wzgórza i bladocytrynowe gasnące światło pomiędzy nimi, niemal rozpuszczające się w przyćmionej stali, w którą zamieniła się woda. Miasto utknęło pomiędzy dwoma frontami atmosferycznymi. Ranek dawał jeszcze nadzieję na niemal nieskalane słońce z poprzedniego tygodnia – kalifornijską zimę, która była łagodna, rześka, jasna – ale teraz Madeline widziała, że nadchodzi zmiana. Nadciągnie mgła i zacznie się nowy cykl pogodowy. Jaka szkoda, skoro Chris miał przyjechać za kilka godzin. Uśmiechem skwitowała pełną ironii konkluzję, że jej ukochany przybywa do Kalifornii wprost w objęcia angielskiej pogody.

Spóźniały się. Jakie to do nich niepodobne. To na pewno przez Barbarę. Jej starsza siostra była szalenie bystra, zwykle dobrze zorganizowana i doskonale umiała ocenić czyjś charakter. Maddie delektowała się perspektywą słuchania jej dowcipów, którymi na pewno skwituje pierwsze wrażenia na temat przyszłego szwagra. Barbara nie czuła żadnego oporu przed egzekwowaniem w razie konieczności prawa do własnego życia i realizacji potrzeb. Można było na niej polegać, że straci poczucie czasu w tę najważniejszą sobotę, że zapali ukradkiem papierosa, z dala od oczu matki, albo podzieli się plotkami o najnowszym skandalu z udziałem Castro i Drew, swoich gejowskich sąsiadów. Kolacja w domu rodzinnym jutrzejszego wieczoru to inna sprawa, ale z tego, że przyjeżdżają dzisiaj, bezczeszcząc nastrój świętości, który chciała stworzyć w oczekiwaniu na przyjazd Christophera, Madeline wcale się nie cieszyła.

Nie chciała z nikim rozmawiać. Wolała się skupić wyłącznie na ukochanym. Jej sprawiedliwsza strona uznawała natomiast, że to naturalne, iż matka nie może się doczekać poznania Anglika, który przez jednen krótki rok studiów Madeline za granicą tak gruntownie zmienił życie jej córki. A może nawet w jeden krótki wieczór? Bo dosłownie w jeden wieczór oceniła jego umysł, wrażliwość i wesołość. Potem już tylko nabierała pewności, że jej ocena była słuszna. W tamten styczniowy wieczór rok temu (naprawdę minął dopiero rok?) poszła rozmarzona na kolację do Oxford Union, w szykownej czarnej sukience i paszminie, w najlepszych czarnych szpilkach, pomimo zimna i odrobiny lodu na bruku. Kto, na miłość boską, chodzi w louboutinach po średniowiecznym bruku Oksfordu? Najpierw duma, potem upadek, ostrzegłaby ją babcia. No i oczywiście już kilka godzin później piękne, nieprzewidziane płatki śniegu malowały baśniowy krajobraz, tworząc na ziemi białą zamarzniętą powłokę. Choć studiowała na Wschodnim Wybrzeżu, śnieg nigdy jej nie spowszedniał, przecież była kalifornijską dziewczyną, która roześmiała się na głos, oczarowana rozmaitością kształtów śnieżynek i ich wirującym ruchem. Ale do domu nie było już jak iść. Za późno, by bez trudu złapać taksówkę; za daleko, by w takich warunkach ruszyć na postój przy Gloucester Green.

Krzyknęła do przyjaciółki w grupie idącej za nią, by zadzwoniła po taryfę, i przy tym niemal straciła równowagę. To był sygnał dla mężczyzny w białym krawacie i tradycyjnym szalu wieczorowym, który nagle pojawił się u jej boku. Uśmiechał się szeroko, najwyraźniej ubawiony jej prostoduszną reakcją na pogodę. Przedstawiwszy się za pomocą niezbędnego minimum słów, student ostatniego roku medycyny Christopher Taylor porwał damę na ręce i po śliskim bruku odniósł ją, na oczach ubawionych woźnych, prosto na schody New College.

Później doszła do wniosku, że chociaż trudno uznać tę podróż za jej najdłuższą, to na pewno zaliczała się do najbardziej znaczących. W myślach ciągle się śmiała, strzepując śnieg z butów, gdy teraźniejszość wdarła się nieproszona w jej świadomość krzykiem mew, krążących po niebie i uciekających pod okapy paru budynków nieopodal. Wiatr nad zatoką musiał niestrudzenie przybierać na sile. Zerknęła na zegar ścienny i chociaż jego wskazówki ledwie się poruszyły, poczuła irytację. Z natury była cicha i pokorna, ale czas się jej kończył, a włosy nadal miała nieumyte. Musiała czekać, aż zjawią się matka z siostrą, pochwalą porządek w mieszkaniu, wypiją kawę, zjedzą cantucci i zostawią ją w spokoju, by mogła się oddać swoim rytuałom i przygotowaniom.

W jej myśli wdarł się brzęczyk domofonu. Dojechały i zaparkowały niepostrzeżenie. Wcisnęła guzik, by je wpuścić, odblokowała zamek i poleciała do kuchni włączyć gaggię. Powitanie rzucone przez ramię gościom w progu mieszkania zmieszało się z tym wypowiedzianym do słuchawki telefonu, który w tym samym momencie zadzwonił w kuchni. Mówiła lekko – i tylko to pół zdania zapamięta z tego dnia – nawet się nie odwracając do matki, która ją ucałowała na dzień dobry. A potem drzwi się zamknęły.

Dotkliwy chłód znad zatoki towarzyszył Madeline Moretti, gdy kładła się do łóżka w najdelikatniejszą świeżą pościel. Ani słowa nie zamieniła z Barbarą, gdy ta odpinała siostrze kołnierzyk, by uwolnić ją z prostej kremowej wełnianej sukienki, która opadła na podłogę, i gdy rozpuszczała jej włosy. Madeline na pewno nie była świadoma, że tego dnia z ponurą ironią powtarza ruchy tylu młodych kobiet, które wykonywały je przez tyle wcześniejszych stuleci: nie mogła się odwrócić, nie mogła mówić ani spojrzeć w żadną stronę – jej oczy patrzyły prosto przed siebie, niewidzące – aż jej głowa spoczęła na poduszce, a podkrążone oczy się zamknęły, w preludium do narkotycznego snu pełnego udręczonych obrazów. Wszystko inne na świecie przestało istnieć, była martwa.

Rozmowa telefoniczna, która zaczęła się tuż po piętnastej – po dwudziestej trzeciej w Anglii – zaryglowała drzwi do jej przyszłości i uczyniła z niej więźnia przeszłości; niewypowiedzianie zmieniła jej życie. Nie wyjdzie już dziś wieczorem na żaden samolot, nie ucieszy się w niedzielę brunchem, nie zacznie tygodniowego urlopu. Nie odbierze Christophera. Bo go nie ma. W łóżku czuła się jak w całunie, jej umysł otępiał w półśnie. Ciągle słyszała łagodny angielski głos jego matki, otępiały i dziwnie nie na miejscu, pęknięty dzwon, słowa połączone bez sensu. Mówiły o jego ostatnim nocnym dyżurze w roli najmłodszego lekarza w John Radcliffe Hospital w Oksfordzie przed podróżą, którą miał odbyć, by spotkać się z nią i jej rodziną; o samochodzie pełnym nastolatków wracających z całonocnej imprezy w mieście, o pijanym kierowcy, który wyprzedzał inny samochód na obwodnicy, przeleciał przez barierę, zderzył się czołowo z Chrisem wracającym do domu wczesnym rankiem do college’u, by przespać się parę godzin, zanim się spakuje i poleci do Maddie.

Ten zbiór zdań dla niej był słowami bez dźwięku i treści w racjonalnym świecie; słowami, po których nie oczekiwała, że nabiorą kiedykolwiek dla niej znaczenia, a których jednocześnie nigdy nie miała zapomnieć. Zaszedł księżyc świętej Agnieszki.

 
Wesprzyj nas