Romantyczna i urzekająca opowieść o sile rodzinnych więzi, magii miłości, poszukiwaniu szczęścia i swojego miejsca na ziemi.
Annie wydaje się, że wszystko w życiu ma już zaplanowane. Wykonuje wolny zawód, który daje jej dużo satysfakcji, ma partnera, z którym tworzy bezpieczny i wygodny dla obu stron związek na odległość.
Jednak nie czuje się szczęśliwa. Nie potrafi odnaleźć się we współczesnym świecie. Zawsze była mocno związana z babką, ciotkami i rodzicami. Niestety wszyscy już nie żyją. Annie pozostały jedynie stare zdjęcia, pamiątki, wspomnienia i mieszkanie, w którym kryją się duchy przeszłości.
Pewnego dnia Anna otrzymuje niezwykłą szansę. Trafia do rodzinnego Nałęczowa, a konkretnie do 1932 roku. Wkrótce dowie się, że podróżowanie w czasie jest ekstremalnie niebezpieczne… dla serca.
Wiesława Bancarzewska
Powrót do Nałęczowa
Wydawnictwo Nasza Księgarnia
Premiera: 19 czerwca 2013
Modny Kraków objął książkę patronatem medialnym
Jestem w łazience. Odżywka do włosów stoi obok szamponu. Jest okej. Chwilowa halucynacja minęła. Tylko co tak ściskam w dłoni? Listek babki? Jezu! Delikatnie położyłam listek na półce i niepewnym krokiem wyszłam z łazienki. Musiałam sprawdzić, czy w mieszkaniu nie podnosi się sufit, a podłoga nie porasta mchem. Ale nie. Wszystko wyglądało normalnie. Włączyłam radio i spojrzałam na obrazek, który od lat wisi w mojej kuchni: czerwona papuga siedziała, jak zwykle, w ramkach za szybką; nic nie wskazywało na to, że zaraz zacznie fruwać po pokojach. Napiłam się wody i z nadzieją wróciłam do łazienki. Niedobrze!
Leży jak leżał. Listek. Zielona blaszka i nerwy. NERWY! Spokojnie, nic mi nie wiadomo o przypadkach schizofrenii w mojej rodzinie. Oglądałam kiedyś Piękny umysł z Russellem Crowe’em, lecz tu chodzi tylko o jeden marny listek. Z drugiej strony… To niesamowite – być tam tak realnie. Dotykając kory, czułam pod palcami jej fakturę. Może spróbować jeszcze raz? Dlaczego mam rezygnować z marzenia, które samo prosi się o spełnienie? Szamotałam się jak przed zapaleniem każdego następnego papierosa. Wiadomo, że grozi chorobą, ale ciągnie. Trzeba walczyć z pokusami!
Spojrzałam na biurko, leżała tam plastikowa teczka z bardzo nudną umową o współpracy handlowej między przedsiębiorstwem P.H.W. Drambis a firmą Rinnsal Kassel Gmbh. Mój tata zarabiał na chleb, sprzedając ciastka, ja zamieniam polskie teksty na niemieckie albo odwrotnie. Za to mi płacą. Określona liczba łożysk tocznych miała być dostarczona w określonym terminie do określonego kontrahenta. „W wypadku niespełnienia któregokolwiek z powyższych wymogów, wymienionych w niniejszym paragrafie, występuje przesłanka odmowy przyjęcia zlecenia bez możliwości dochodzenia…”. Koszmar! Miałam zamiar ślęczeć nad tymi papierami dopiero jutro, ale lepiej już teraz zainteresować się losem łożysk tocznych, niż myśleć o leżącym w łazience listku.
Siadłam przy biurku, perfekcyjnie przetłumaczyłam pierwszy paragraf, następnie włożyłam umowę do plastikowej teczki, teczkę do szuflady, a szufladę zamknęłam na klucz. Potem zerwałam się od biurka i pobiegłam do drugiego pokoju. Wśród rozrzuconych na dywanie zdjęć znalazłam to najważniejsze. Na odwrocie ktoś starannie wykaligrafował atramentem cztery cyfry: 1932. Hmm… W tysiąc dziewięćset trzydziestym drugim Babcia miała czterdzieści lat, moja mama dziesięć. Dziadka już nie było, umarł w tysiąc dziewięćset dwudziestym siódmym. Popatrzyłam jeszcze raz na zdjęcie. Tak, chcę tam być, choć na chwilę. Nikt nie musi wiedzieć, że dzieje się ze mną coś szczególnego, nie mam zamiaru wzbudzać współczucia… a może zazdrości.
Jakiej zazdrości? Nikt nie zazdrości wariatom, że są wariatami. Spokojnie, nie jestem wariatką, jestem zdrowa. Chwilowo tylko niedomagam, ale poradzę sobie z tym. Najważniejsze – nie zbliżać się do łazienki. W ostateczności mogę sprzedać mieszkanie, kupić inne albo wprowadzić się do Bartka. Sprzedać mieszkanie? Co ja bredzę? To mieszkanie jest w rodzinie ponad sto lat. Jedno małe urojenie nie wykurzy mnie stąd! A następnego urojenia nie będzie. Nie-bę-dzie!
Poszłam do sypialni, położyłam się na łóżku i patrząc w sufit, gładko wyrecytowałam tabliczkę mnożenia. Pomyliłam się tylko przy 7 razy 8, ale z tym zawsze mam problem. Monotonne wypowiadanie liczb dobrze mi zrobiło. Rozluźniona, zaczęłam wymieniać tytuły ulubionych filmów, nazwy banków, daty urodzin moich przyjaciółek i numery telefonów alarmowych. Po kwadransie takiej terapii miałam stuprocentową pewność, że jestem zdrową, normalną kobietą. Co z tego? Równocześnie miałam taką samą pewność, że byłam dziś w Nałęczowie i widziałam swoją Babcię, która umarła dwadzieścia sześć lat temu. Porażka. A może nie?
Może da się pogodzić jedno z drugim? Są takie rzeczy w niebie i na ziemi, o których się nie śniło filozofom – na przykład mój listek babki. Może to przepustka? W tym momencie podjęłam decyzję. Wstałam z łóżka, podeszłam do zegara, otworzyłam jego oszklone drzwiczki i powiedziałam:
– Idę do łazienki, słyszysz? Idę!
Miarowo kołysał wahadłem. Uspokajająco i jakby zachęcająco. Wiedziałam już, co robić. Pierwsza sprawa – odpowiednio się ubrać, przeistoczyć w kobietę z lat trzydziestych, bo chyba nie będę tam niewidzialna. Przejrzałam całą zawartość szafy. Dżinsy i kuse spódniczki – odpadają. Nie mam żadnych bluzek retro z falbankami, ale mam pieniądze. Wystarczą nieduże, kupię jakieś używane rzeczy. To nawet lepiej.
*
W pobliskim Tanim Ciuszku miałam sporo zabawy. Wszystkie części garderoby przeglądałam pod kątem epoki, pamiętając, że tkaniny muszą być naturalne. W końcu wybrałam bezbarwny strój: czarna spódnica dobrze za kolana, biała bluzka obficie zdobiona szczypankami, szarawy sweter zapinany z przodu na guziki. W domu przed lustrem zrobiłam próbę generalną. Ubranie? Chyba może być. Teraz obuwie. Moje czarne czółenka mają pasek na podbiciu, przypominają buty bohaterek Kariery Nikodema Dyzmy. Wkładam.
Przez chwilę myślałam o bieliźnie, ale bez przesady. Pozostaję w swojej. Lustro nie było przyjazne, wyglądałam starzej. Zaraz! Będzie gorzej, muszę zrobić coś z fryzurą. Mam proste włosy do ramion. W latach trzydziestych panie w wieku – powiedzmy – nieokreślonym, tak się nie nosiły. Chwyciłam frotkę… Nie, odpada, frotek wtedy nie było. Za pomocą gumki recepturki z kuchennej szuflady i paru spinek łatwo dokonałam samooszpecenia. Pozostało zmycie makijażu i lakieru z paznokci.
Krytycznym okiem zmierzyłam całość. Miało wypaść nobliwie, wypadło aseksualnie. Na pociechę przypięłam do bluzki starą kameę. Wiele nie pomogła. Bębniłam palcami o blat toaletki i… wybębniłam! Mam przecież popielaty kapelusz, który dostałam na urodziny. Trzeba tylko odpruć kółko z czterdziestką w czerwonej obwódce – miniaturę znaku drogowego. Tak, wreszcie nabrałam charakteru. Zawsze było mi dobrze w kapeluszach, choć nigdy ich nie nosiłam. Na koniec uzbroiłam się jeszcze w sylwestrową kopertówkę i w stary, tykający zegarek (moja pamiątka z wyższej półki, złota delbana odziedziczona po siostrze ojca, cioci Marysi).
Zdawałam sobie sprawę, że jestem marną imitacją. Cóż z tego? Przecież nigdzie nie wychodzę. Wymyśliłam ekscentryczną zabawę z listkiem babki w roli głównej. A może to nie jest zabawa? Spojrzałam w kierunku łazienki. Zaraz się dowiem. Poloneza czas…
*
Czuję balsamiczne powietrze, rozglądam się – są modrzewie, jest płot. Drogą zbliża się mężczyzna w granatowej marynarce. Mijając mnie, grzecznie uchylił kapelusza. Odkłoniłam się odruchowo i natychmiast ogarnęła mnie panika. No to mam zwidy. Po całości – jak mawiają niektórzy. No to idę na całość! Byłam zdeterminowana. Obojętnie, czy wchodzę w rolę, czy wchodzę w obłęd. Wchodzę. Popchnęłam furtkę i znalazłam się w ogrodzie.
– Dzień dobry! – zawołałam odważnie.
Cisza. Nerwowo ściskałam swoją idiotyczną torebkę made in China.
– Dzień dobry – powtórzyłam głośniej.
Zza węgła wyszła moja Babcia. Taką młodą znałam tylko z fotografii. Gdy się urodziłam, miała siedemdziesiąt siedem lat. Nie wiem, co bym dała, żeby móc ją przytulić. Stałam ze ściśniętym gardłem i patrzyłam, jak się zbliża.
– Szukam pokoju – zdołałam wykrztusić dwa słowa.
– Chce pani u mnie wynająć? – spytała z naturalnym zainteresowaniem. Nie było wątpliwości, widziała mnie pierwszy raz w życiu.
– Tak, szukam pokoju – powtórzyłam jak mantrę, mój mózg przypominał pusty zamrażalnik lodówki.
– To proszę do środka. Zobaczy pani, czy pokój się spodoba.
Weszłyśmy do domu, który znam. Przez szesnaście lat przyjeżdżałam tu na wszystkie wakacje, dopóki ona… była. Frontowe drzwi, korytarz, a po lewej wejście do dużego pokoju. W trzech oknach wiszą zazdrostki, na parapetach pelargonie. Białe i różowe. Okrągły stół z giętymi krzesłami, szafa, mała kozetka, metalowe łóżko. Jest schludnie i bardzo skromnie.
Babcia stała obok mnie, cierpliwie czekając, aż zakończę lustrację. Zdobyłam się na swobodny uśmiech i dokonałam autoprezentacji.
– Nazywam się Anna Duszkowska, przyjechałam z Torunia, żeby tu odpocząć. Pierwszy raz jestem w Nałęczowie. To jeżeli można, wynajmę ten pokój na miesiąc.
– Dobrze. Ja jestem Zofia Leśniak. Czy będzie pani mieszkała sama?
– Sama.
– A wyżywienie?
– Chciałabym umówić się na pokój z wyżywieniem.
Babcia kiwnęła głową. Zorientowałam się, że czas przejść do rozmowy o pieniądzach.
– A ile życzy sobie pani za miesiąc?
– Z wyżywieniem sześćdziesiąt złotych.
Skwapliwie przystałam na taką kwotę. Umówiłyśmy się jeszcze, że gdy tylko odbiorę bagaż, to zaraz się wprowadzam. Byłam zachwycona, że poszło tak gładko.
Bardzo mi się podobała.